czwartek, 30 kwietnia 2020

Od Dezika — Event

Jeden, jedyny gwizdek.
Jedna, jedyna chwila.

⸺⸺※⸺⸺


Jeden, jedyny punkt. Jeden, niepewny oddech. Jeden, nieprzerwany od ponad godziny gwizdek.
Jedna chwila, która zaważyć miała o wszystkim.
Jedna sekunda zwierająca w sobie zarówno pełnię chaosu, jak i nieopisaną, upragnioną harmonię. Długość dźwięku ciszy.
Samotność na boisku, chociaż przed nim stało trzynastu zawodników. Sześciu z nich w tym samym kolorze co on, dwóch utrzymywało dłonie splecione na potylicy, jeden niespokojnie się kurczył, w obawie przed niefortunnym zagraniem.
Jeden, głęboki oddech.
Tylko jedno, ostatnie uderzenie.
Ostatni gwizdek. Piłka wystrzeliła do góry.
Skoczył.


Dezydery nie był przyzwyczajony do świateł reflektorów, które w tamtym momencie raziły go po oczach. Po raz pierwszy miał zagrać na tak dużej hali, której i tak w pierwszej chwili nie był w stanie nawet zobaczyć. Cholernie jasne błyśnięcie oślepiło go na chwilę, zdał się jedynie na słuch, podpowiadający mu, że osób było więcej, niż podejrzewał.
Przez całą swoją szkolną karierę był święcie przekonany o swojej gotowości na ten moment, który zbliżał się do niego, odkąd tylko po raz pierwszy dotknął twardej, żółto-niebieskiej piłki. Śnił o momencie, w którym stał na wielkim boisku, którego podłoga wykonana była z materiału o wiele wyższej jakości, niż dotychczasowy, drewniany parkiet na zgrzybiałej i do tego piekielnie małej sali gimnastycznej.
Prześlizgnął nogą po gumowatej nawierzchni. Pisnęła charakterystycznie, wywołując u niego momentalny uśmiech, prędko jednak zastąpiony przez dotychczasową zadumę, może nawet i ledwie wyczuwalny strach, niepokój.
Marzył o tej chwili tak gęsto, tak pilnie wierzył, że jest gotowy. Rzeczywistość prędko jednak go zweryfikowała, podszywając skórę niepewnością i czystą obawą. Bo bał się, że nie podoła. Zawiedzie resztę, która równie pilnie, co on, pracowała nad swoimi umiejętnościami.
Wyrzucą go z zespołu zaraz po tym, jak uda mu się popsuć każdą zagrywkę. Spojrzą na niego krzywo, gdy po raz kolejny nie uda mu się wybronić ataku porównywalnego do przerzucenia gumowej piłki nad płotem sąsiadów. Westchną ciężko, gdy znowu wpadnie na kolegę, albo nie uda mu się wyprowadzić celnego ścięcia.
Zaczął się gotować, buzowało mu pod skórą, zaczęła go boleć głowa. Czuł pot spływający ciurkiem po jego plecach, gęsią skórkę jeżącą się na przedramionach i mięknące pod nim nogi. Huk sali robił się coraz głośniejszy, ludzie coraz mocniej dęli w swoje dziwne trąbki, coraz głośniej klaskali nadmuchiwanymi pałąkami i coraz gęściej skandowali nazwy to ich drużyny, to czyhających na nich przeciwników. Dezydery zaczął się gubić, we własnej głowie, we własnej, nikczemnej myśli, która powoli kiełkowała w paraliżujący strach, uniemożliwiający postawienie kolejnego kroku. Torba na jego ramieniu coraz bardziej mu ciążyła, bluza ciasno zapięta pod szyją domagała się rozpięcia, a niespokojny oddech zdradzał wszystkim dookoła, jak źle czuł się chłopak.
Mimo to większość nie reagowała. Nie zauważała problemu, mierząc się z własnymi demonami, które podobnie pochłaniały ich w dużych, łapczywych kęsach. Żaden z nich nie był gotowy na ten dzień, a dotychczas motywacja zmieniła się w największego wroga, bowiem czuli, że nie zasługują na to, by się tam znajdować.
Tego dnia nawet młody trener wyglądał na zaniepokojonego całą sytuacją, zbitego z dotychczasowego, żywotliwego sposobu bycia. Zawsze towarzysząca mu rześkość zmieniła się nagle w ciążącą, obskurną atmosferę zgnilizny, której nie chciał wąchać nawet największy masochista.
Drużyna roznosiła wokół siebie ponurą aurę, świadczącą jasno o poczuciu przegranej pozycji, gdy reszta krążyła nad nimi jak wygłodniałe sępy, gotowe rozczłonkować padlinę i podzielić się między sobą przepysznym smakiem ofiar, w które nie wierzył nikt. Nawet one same. Nawet ci, którzy przyszli ich dopingować, choć było ich niewielu, to nawet i oni promieniowali zawodem i gotowością na najgorszą wiadomość tego dnia.
— Hej — usłyszał nad sobą. Drgnął, nieświadomie, zerknął przerażony na wyższego o pół głowy mężczyznę, który uśmiechał się do niego szeroko. Jako jedyny. Jako jedyny rozpraszał negatywną energią, jasnym promieniem szczęścia, pewności siebie i wiarą w możliwości, zarówno własne, jak i wszystkich innych. Dezy przełknął nerwowo ślinę, starając się opanować wzrok, który w szaleńczym tempie wędrował po twarzy nachylającego się nad nim blondyna. Dopiero po chwili zrozumiał, że ciężar na ramieniu spowodowany był zaciśniętą na nim ręką krótko ściętego chłopaka. — Zawsze będę obok. Pamiętaj — powiedział raźno, wystawiając proste ząbki tylko dla niego. — Nie przepuścimy ich.
W odpowiedzi otrzymał jedynie niemrawe kiwnięcie głową i ułożenie drobniejszej ręki na tej jego. Początkowo przyjemny gest, który wywołał ciarki na karku blondyna, szybko został jednak ukrócony, ściągając silne palce z nieco kościstego barku.
— Tylko, jeśli dorównasz mi kroku.

Gwizdek. Dezydery sapnął głośno, przecierając pot z czoła zewnętrzną stroną dłoni. Dopiero co wszedł na boisko po krótkiej przerwie, jaką zarządził trener. Dopiero co się pojawił, a już zdążyli stracić dwa punkty. Ostatni set. Dotychczasowy remis wskazujący dobitne jeden do jednego, zarówno motywował, jak i cholernie rozstrajał obie drużyny, które wpatrywały się w siebie jak wrogie psy, raz po raz ujadając w formie przebijania kolejnych piłek.
Stał pod siatką, układał dłonie na potylicy, oddychając ciężko i starając się uspokoić. Wbijał spojrzenie w serwującego z przeciwnej drużyny chłopaka. Charakterystyczny, wysoki, bardzo chudy rudzielec, który wcale nie serwował tak mocno, ale bardzo celnie. Z doszlifowanym podkręceniem sprawiał, że jego zagrywki były wręcz niemożliwe do odebrania, a jednak stojący twardo Kamil był w stanie nie tylko ją przyjąć, ale i wyprowadzić na tyle spokojnie, by rozgrywający bez problemu mógł się nią zabawić. Czuł na sobie wzrok Aleksandra, który stał za nim na ukos w drugiej linii. Chwilę po zagrywce. Jedynie udawał, że przeszywał go spojrzeniem, w rzeczywistości ostentacyjnie skupiając na nim cała swoją uwagę. Wiedział, że szuka wzrokiem któregoś pieprzyka, albo czeka na jego charakterystyczny ruch. Pomachał więc palcem wskazującym, zniżając się nieco na kolanach.
Gwizdek nastąpił już dawno, a rudzielec dopiero zabrał się do serwu. Wyczekiwał cierpliwie, wybijając drużynę przeciwną z równowagi. Doskonałe wyczucie czasu doprowadzało ich do szału, a najbardziej Marcina, który nerwowo podskakiwał w miejscu, świadomy, że będzie musiał przyjąć kolejną piłkę. Był słabym punktem, jeśli chodzi o przyjęcia. Zdecydowanie lepiej czuł się, rozgrywając.
Teraz jednak leniwie lecąca piłka skutecznie go zablokowała, lądując prosto na jego rękach. Niezdarnie ją odbił, a ona, chociaż dość chybotliwie, powędrowała mniej więcej tam, gdzie sobie zażyczył. Głośne „Kamil” zawisło w powietrzu, wywołując spięcie mięśni u chłopaka, który już chwilę później skakał z drugiej linii, gotowy rozegrać.
Stojący po jego lewej stronie mężczyzna wystrzelił do góry, przypominając bardziej sprężynę i nim zdołali się spostrzec, wbił gwóźdź w parkiet po przeciwnej stronie.
Po stronie ubranych w jasnoniebieskie stroje rozległ się krzyk radości. Dwadzieścia do dwudziestu jeden. Ilość emocji zdecydowanie była wprost proporcjonalna do zdobytych przez obie drużyny punktów, a nerw, który wchodził na Dezyderego, był coraz intensywniejszy, gdy pojął, że jeśli szybko nie nabiją kolejnych pięciu punktów przy kolejnym serwującym, w końcu piłka wyląduje w jego rękach.
— Dobry serw — rzucił Aleksander, nim przeszedł na środkową pozycję w drugiej linii.
— Dobry serw — odparł niski chłopaczek, odbijając piłkę w specyficzny dla siebie, bardzo podkręcony sposób.
Gwizdek.
Kolejne dwie akcje, dwie skończone sukcesem dla błękitnej drużyny, dwie wywalczone potem i prawie krwią. Nerwowe bloki ze strony Dezyderego wspieranego przez Chłopca Sprężynkę nie były w stu procentach skuteczne, wciąż jednak starali się dawać z siebie wszystko i chociaż powybijane palce chudzielca ślizgały się przy każdym zetknięciu z powierzchnią piłki, ta zazwyczaj kończyła po drugiej stronie boiska, skutecznie wybraniana przez upierdliwego libero drużyny przeciwnej.
W końcu jednak atak z drugiej linii wyprowadzony dwa razy przez masywnego blondyna doprowadził do wyjścia na prowadzenie o jeden punkt.
Dezydery z zafascynowaniem wpatrywał się w stanowczy ruch wyprowadzony w powietrzu. Mocne zamachnięcie silnym ramieniem, powoli napinające się mięśnie, które mimowolnie wyglądały dla niego jakby puszczone w zwolnionym tempie. I mógł prosić w nieskończoność o takie widoki. Widoki, które suma summarum doprowadziły do tego, czego nie chciał, bowiem przez jego nieuwagę stracili następny punkt. Piłka ze świstem przeleciała przy policzku chłopaka, który stał na ugiętych nogach i z pustym spojrzeniem wpatrywał się w wiszącego w powietrzu nastolatka, posyłającego perfidny uśmiech prosto w jego stronę. Z rozwianym, brązowym lokiem, który gdzieniegdzie przyklejał się do spoconego czoła i z mocno napinającymi się łydkami, gdy doszło do jego lądowania. Towarzysze rzucili się na niego z radością.
Ponownie remis, tym razem w ilości punktów. Mocne zgrzytnięcie zębami.
— Przepraszam — krzyknął w stronę znajomych, na co jedynie kiwnęli głową, na znak by nie denerwował się całą tą sytuacją. Nie przegrali. Mieli jeszcze szansę.
Szansę doskonale wykorzystaną przez przeciwników na ich korzyść. Piłka z impetem wpadła w siatkę, tym samym doprowadzając do serwowania przez Dezyderego.
Aleksander puścił mu oczko z lewej pozycji. Może to oczko doprowadziło do asa serwisowego, pierwszego w jego karierze, wypuszczonego mocnym, stanowczym uderzeniem z wyskoku, czego nie zawsze się dopuszczał. Czego zazwyczaj się okrutnie obawiał.
— Odrobił się chłopak! — krzyknął z radością Kamil.
— Mówiłem? Mówiłem! — dorzucił chłopiec sprężyna.
— Dobry serw — mruknął Marcin. Przynajmniej takie odnosił wrażenie, odkąd musiał odczytać to z ruchu jego warg.
— Dobry serw! — wrzasnął Aleksander, ponownie puszczając oczko w stronę rosnącego z dumy, a jednocześnie malejącego przez niepewność chłopaka.

Jeden, jedyny punkt. Jeden, niepewny oddech. Jeden, nieprzerwany od ponad godziny gwizdek.
Jedna chwila, która zaważyć miała o wszystkim.
Jedna sekunda zwierająca w sobie zarówno pełnię chaosu, jak i nieopisaną, upragnioną harmonię. Długość dźwięku ciszy.
Samotność na boisku, chociaż przed nim stało trzynastu zawodników. Sześciu z nich w tym samym kolorze co on, dwóch utrzymywało dłonie splecione na potylicy, jeden niespokojnie się kurczył, w obawie przed niefortunnym zagraniem.
Jeden, głęboki oddech.
Tylko jedno, ostatnie uderzenie.
Ostatni gwizdek. Piłka wystrzeliła do góry.
Skoczył.


⸺⸺※⸺⸺


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz