poniedziałek, 6 kwietnia 2020

Od Victariona cd. Deryn

— Trzymaj mocno konia, Panno Odpowiedzialna.
— Trzymam — prychnęła Deryn. Końskie kopyta zadudniły głucho o tratwę, Afera wstrząsnęła grzywą, łypnęła podejrzliwie na wodę.
Wydawało się, że powitała stały ląd z prawdziwą ulgą.
Victarion sprowadził Funta jako drugi, uprzejmie pożegnał się z przewoźnikiem, nieco mniej uprzejmie zaczekał, aż Gardarsson — szczęśliwy i rozgadany — zwlecze z tratwy swoją kobyłę; krępego, silnego gniadosza z białą strzałką na głowie.
— Więc wy dokąd teraz? Na zachód? — dopytywał się, gdy Victarion z powrotem dociągał Funtowi popręg. Deryn uwinęła się szybciej, już siedziała na Aferze, co jakiś czas rzucając Victarionowi nieśmiałe, pytające spojrzenie. Co dalej.
Sam chciałby, kurwa, wiedzieć.
— Chyba gdzieś się zatrzymamy na chwilę, dopóki Deryn nie poczuje się lepiej. — Posłał jej przelotnie miły uśmiech, ton zabrzmiał niemal troskliwie.
— Ano, słusznie, roztropnie bardzo. Tu jest niedaleko zajazd, porządny, Pod klonami.
Victarion kiwnął głową krótko. Znał ten zajazd.
— Dzięki, Gardarsson — mruknął. Wsiadł na Funta. — Deryn, wszystko w porządku, możemy jechać? Miło było cię spotkać, Gardarsson, przekaż pozdrowienia… — Zawahał się. — Komu tam uznasz za stosowne.
— Czekaj, Calder! — Gardarsson dźwignął się ociężale na siodło. — To jest po drodze, ja z wami pojadę kawałek, pogadamy, co? No! Opowiedzże cośkolwiek, myśmy tam ciekawi, moja Nyśka to usiedzieć nie będzie mogła, jak jej powiem.
— Świetny pomysł. — Uśmiech Victariona ociekał miodem, ale nie objął oczu.
Ścisnął Funta łydkami; ruszyli. Victarion bardziej z lewej, Gardarsson — z prawej, Deryn jechała pomiędzy nimi, wyraźnie niezbyt tym faktem zachwycona.
— No więc? — Gardarsson ułożył się wygodniej w siodle. — Gdzie cię wywiało, Calder, co? Myśmy myśleli, że już zostaniesz w Estaronie, wtedy, no, jak przywiozłeś... A wiesz, że Rosmunda nadal nosi ten pierścionek? Chociaż wyszła za tego, no, Myersa. O, i dzieci ma, córkę i syna, bardzo miłego chłopaczka. Dano mu Arstan. My z moją Nyśką uważamy, że to ładnie z ich strony.
— Ładnie — powtórzył Victarion przez zaciśnięte zęby.
— Stary Myers to prawie się obraził — zarechotał Gardarsson. — On to chciał swojego imiennika w młodym widzieć, he. Ale mniejsza, bo ja gadam i gadam, a to ciebie, znaczy — uśmiechnął się promiennie do Deryn — was chciałem słuchać.
Zapadło milczenie.
Victarion się nie poruszył i nawet na niego nie spojrzał, Deryn spuściła wzrok, niepewna, co robić.
— Calder? — powtórzył Gardarsson. — Czym się teraz zajmujesz?
Zabijam ludzi za pieniądze. Kurewsko dochodowe zajęcie, Gardarsson.
— Ja-a? — Victarion wzniósł oczy do nieba w poszukiwaniu inspiracji. Słońce świeciło nad nimi mocno, jasno, ciepło; uniósł kącik warg. — Zaskoczę cię, Gardarsson.
— No?
Słowa starego kapłana rozbrzmiały w głowie, jakby je słyszał wczoraj. Uśmiechnął się jeszcze szerzej; było coś nieprzyjemnego, jakiś zgrzyt w tym uśmiechu.
— Niosę światło Nathoriego — wymruczał miękko, od niechcenia poprawiając wodze w dłoni.
Gardarsson otworzył usta, Deryn uniosła szybciutkie, zaskoczone spojrzenie, zanim znów utkwiła je w szyi Afery. Brwi miała zmarszczone, w jasnych oczach zaiskrzyła się jakaś zaciętość, cień zawodu, ale nie odezwała się słowem.
— Na serio? — wykrztusił w końcu Gardarsson. — Nie, kit wciskasz, daj spokój.
Victarion wzruszył ramionami, opieszałym gestem rozpiął ubranie pod szyją, wyciągnął srebrny łańcuszek; w smudze światła zalśniło srebrne, kapłańskie słońce Nathoriego.
Gardarsson gruchnął głośnym, chrapliwym śmiechem, konie zastrzygły uszami.
— Więc serio…? Niech mnie, Calder, w życiu bym nie pomyślał. Jak się wszyscy zdziwią, bogowie! Z ciebie kapłan, bogowie, niech mnie. — Znów zaczął się śmiać, klepnął się w udo, spłoszył tym swojego gniadosza, wpadł na Deryn, uderzył potężną łydką w kolano, nie przeprosił. — Ciii, mały, spokojnie. Calder? Jak długo?
— Trzy lata. — Victarion schował spokojnie łańcuszek z powrotem pod koszulę.
— Trzy lata, niech mnie. Z przewodnika w kapłana! Ale Calder, przemyśl to jeszcze, co? — Gardarsson zniżył konspiracyjnie głos. — Ja wiem, powołanie, takie tam, ale ty chyba nie chcesz tak, no, na zawsze? Bo wiesz, tam w Turniach to nam ludzi brakuje, przydałby się ktoś… Stary Ned już w królestwie Duołaja, Penn chory, a...
Victarion drgnął.
— Ned nie żyje?
— No nie, mówię, że nie. A nasz Reed nogę stracił. — Tym razem Deryn drgnęła; Victarion uniósł na nią pytające spojrzenie, ale go zignorowała. — Odmrożenia takie, że pod nóż musiała iść. A to następne pokolenie, to sam wiesz. Hosvir i Norrey dwa metry pod ziemią, ciebie wywiało, a…
— Przemyślę — przerwał mu Victarion ostrzej niż wcześniej. Wiosenny wiatr zawiał mocniej, wzburzył włosy; odgarnął je niecierpliwie z oczu, zerknął w bok. — Deryn, wszystko w porządku? Zbladłaś, chcesz się zatrzymać?
Gardarsson, jak na zawołanie, natychmiast zwrócił uwagę na Deryn. Przechylił się w siodle, nachylił nad nią, rzucając potężny cień.
— Cosik bledziutka — oznajmił tubalnie. — Może tu gdzieś zsiąść z koni, odpocząć trochę trzeba…?
— Nie trzeba, dziękuję — powiedziała Deryn cicho, zażenowana. Skróciła nieznacznie lewą wodzę, żeby odsunąć się nieco od górującego nad nią Gardarssona. — Czuję się dobrze.
— Nie chcesz się czegoś napić? — Victarion skierował Funta w bok, żeby zrobić jej więcej miejsca. Rzuciła mu błagalne spojrzenie, zostawcie-mnie-w-spokoju.
— Nie, ja…
— Mam piołunówkę, dobrą, naszą, z Askry — włączył się Gardarsson. Wydobył małą piersiówkę, potrząsnął znacząco, uśmiechnął się, zadowolony. — Parę łyków i rumieńce wrócą ot, tak. — Pstryknął palcami, wyciągnął piołunówkę w stronę Deryn zachęcająco. — Pani się napije.
— Ja naprawdę dziękuję.
— Nie dawaj jej tego gówna, Gardarsson.
— Mam jeszcze jałowcówkę — zaryzykował Gardarsson, wyjmując inną piersiówkę. — To może…?
Deryn pokręciła głową z bladym, zakłopotanym uśmiechem, Gardarsson westchnął ciężko, sam odkręcił manierkę, wylał trochę na ziemię krótkim, oszczędnym chluśnięciem.
— Strzeż, Tojonie, prowadź, Duołaju, oświecaj, Aanie. — Dopiero teraz pociągnął potężny łyk, zakręcił piersiówkę. — Calder, łap.
Victarion chwycił manierkę w locie, odkręcił, napił się trochę; wódka była chłodna i gorzkawa, posmak jałowca wyraźny. Cholera, jak on jej dawno nie miał w ustach.
— He, swój człowiek — zarechotał Gardarsson. — Kapłan, nie kapłan, szkoła starego Neda robi swoje, co?
— Dziękuję, Gardarsson. — Victarion oddał mu piersiówkę przez ręce Deryn.
— A proszę. O, i pani kolory odzyskuje, widzę. Pani też kapłanka…? — Gardarsson znów podjechał bliżej Deryn, niemal kolano w kolano.
— Ja? — spłoszyła się nieco. Przelotnie spojrzała na Victariona, ale zaraz odwróciła wzrok, znów zmarszczyła brwi, jej głos nabrał śmiałości, postawa zdecydowania. — Nie. Jestem hodowcą w Kissan Viikset.
Victarion wywrócił oczami, Gardarsson zamrugał.
— Gdzie?
— W Kissan Viikset, gildii w Tirie.
Gardarsson zmarszczył brwi, chwilę się głęboko namyślał.
— A-a, to tacy… To ci od tego smoka, to ci?
Deryn skinęła głową.
— Moja Nyśka mówi, że wariaci — wyznał Gardarsson — i że jakiś czub im przewodzi, jakiś… Jak mu było?... Ce-... Cerber Troj.
Victarion stłumił parsknięcie, gorliwie pokiwał głową.
— Cerber Troll — podpowiedział.
Deryn rzuciła mu oburzone spojrzenie.
— Troll? A może Troll, ja tam nie wiem, to moja Nyśka… Ona bystra jak mało która, wiesz, Calder? Co ja pytam, ona wie, zupełnie jak…
Gardarsson gadał, czas mijał, rozdroże, na którym mieli się w końcu rozstać, było coraz bliższe i coraz bardziej utęsknione.
W końcu dojechali; wysoki, kamienny słup wskazywał drogę na południe, w stronę granicy z Tiedal — szeroki, piaszczysty gościniec. Mała drewniana tabliczka obok z krzywym, wyrytym dłutem napisem informowała, że zaledwie milę stąd był zajazd Pod klonami.
— No, to czas nam się rozejść — zauważył Gardarsson i westchnął głęboko. — Wam na zachód, mnie na południe, do domu.
— Dobrze było cię zobaczyć, Gardarsson — skłamał gładko Victarion, opierając się o łęk przedni.
— Ciebie też, Calder, stary druhu. I panią miło poznać. — Gardarsson znów z przesadną gorliwością skłonił się Deryn.
— Dziękuję, mnie też — powiedziała Deryn cicho, ale miło.
Stary druhu. Victarion skrzywił wargi. Chuj ci w dupę, Gardarsson.
— Właśnie, Calder, jeszcze coś. Jakby mnie, wiesz, rodzina pytała… Twoja, no. Matka albo, nie wiem, siostry, brat… On też już ożeniony, mówiłem ci? No, to jakby mnie pytali, jak się kontaktować można, gdzie listy słać… Co im powiedzieć?
— Callinaire — odparł Victarion bez wahania. — Na adres Gerdy Velten. Przechowają je tam dla mnie.
— Callinaire, Gerda Velten — powtórzył Gardarsson, rozpromieniony. — Oczekuj listów, Calder, ha! Sam napiszę. A i moja Nyśka, i pewnie Clementia, bo też i z nią ostatnio gadaliśmy, wspominaliśmy… Ty też się odzywaj, co?
— Pewnie.
— Wiesz, że moja Nyśka to córka kuzyna twojej matki? — Gardarsson uśmiechnął się od ucha do ucha. — Jesteśmy, no, spowinowaceni, prawie jak rodzina, wiesz?
— Zajebiście — mruknął Victarion.
— A rodzina to się ma razem trzymać, no! Nie będę was już zatrzymywać, pani Deryn znowu trochu blada. Dbajcie o siebie, i zdrowia dla siostry, a ty, Calder, wpadnij do nas kiedy!
— Kto wie, Gardarsson. Trzymaj się.
— Niech was prowadzi gwiazda Duołaja.
— Ciebie też.
Odjechał w końcu; raz czy dwa jeszcze się obrócił, pomachał. Deryn nieśmiało odmachała, Victarion odprowadził go ponurym spojrzeniem.
Zapadła chwila milczenia, Deryn odchrząknęła.
— Miły człowiek — zauważyła.
— Kawał skurwysyna. Chodź, jedźmy do tego zajazdu, zanim Gardarsson postanowi do nas wrócić.
Posłusznie spięła Aferę, ale wyraźnie coś nie dawało jej spokoju; co jakiś czas marszczyła brwi, rysy twarzy oblekł cień smutku, w oczach czaiło się dalekie echo zawodu, subtelnego żalu. Wydawała się przygnębiona.
Victarion przyjrzał jej się uważnie, otwarcie.
— Co jest? Deryn?
— Nic.
— Więc czemu masz tak grobową minę?
Zawahała się, zerknęła na niego przelotnie, ścisnęła wodze w rękach.
—  Gdzie jest Callinaire?
Victarion uśmiechnął się pobłażliwie. Ach, o to chodziło.
— Dostatecznie daleko.
— Masz tam dom...?
— Co? — Roześmiał się cicho. — Nie, skąd.
— Ale przecież podałeś…
— Tak, podałem.
— A te listy?
— Trafią prosto w dłonie pewnej rozsądnej osoby, która wie, że całą korespondencję na moje nazwisko należy spalić bez czytania.
Deryn przygryzła wargę.
— A gdyby to było coś ważnego?
— Tym lepiej, że spłonie. — Westchnął nagle, rozbawiony. — Deryn, naprawdę cię lubię, ale nie będę się przed tobą tłumaczyć.
— Po prostu uważam, że to było niepotrzebne — powiedziała nieco głośniej, bardziej stanowczo. — To o kapłanie też.
Wzruszył ramionami, skrzywił usta.
— Masz rację, mogłem powiedzieć, że prowadzę obwoźny burdel. Sprzedałby mi tę swoją Nyśkę, jak myślisz?
— Victarion!
— Słucham cię, Deryn.
— Wiesz, że nie o to mi chodziło.
Uniósł dłonie w geście kapitulacji, kryjąc zniecierpliwienie.
— Tak-tak, wiem, kłamać jest brzydko, masz rację.
— Ja tylko…
— Jesteś prawdomówna, tak, widzę, piękna cecha. Widzisz, a ja jestem starym kłamcą, zełgałem poczciwego Tolę i nie żałuję. — Wypuścił powietrze z płuc, zadarł głowę, spojrzał w niebo. Był zirytowany. — Nie praw mi morałów, jeśli łaska.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz