środa, 29 kwietnia 2020

Od Cahira cd. Victariona - Misja

Dno kufla uderzyło o blat. Młodzieniec zajął miejsce naprzeciw Caldera, obok Cahira. Rozsiadł się na ławie, zadarł butnie głowę, wyprostował plecy, jakby próbując dodać sobie wzrostu.
— Skoog. Alvin Skoog.
— Więc twierdzisz, Alvin, że widziałeś to, co porywa górników?...
Sceptyczna nuta w głosie Caldera sprawiła, że warga Alvina drgnęła.
— Widziałem. — Blade oczy zabłyszczały z przejęcia, głos załamał się ze źle skrywanej ekscytacji. — Widziałem to. Przysięgam. Widziałem na własne oczy. To było w jednej z jaskiń, w takiej dużej grocie, głęboko pod ziemią, w części, gdzie wydobywa się kamienie, te cenniejsze, fioletowe. To coś zaatakowało mnie i...
Mówił nieskładnie, szybko, na bezdechu. Calder popatrzył na niego badawczo, uśmiechnął się grzecznie, ale chłodno, samymi ustami.
— Powoli, po kolei, od początku. — Jego głos, niski, głęboki, całkowicie opanowany, wydawał się dziwnie przyjemny w porównaniu z zadzierającym się dyszkantem Alvina. — Kiedy to widziałeś? Ktoś był wtedy z tobą?
— To było... — Alvin zamyślił się, uciekł wzrokiem w bok. — To było tydzień temu, mniej więcej.
— Ktoś jeszcze to widział? — ponowił pytanie Calder.
— Nie. Byłem sam.
— Sam. Nie jesteś górnikiem, prawda? Nie pracujesz w kopalni.
— Nie.
— Dlaczego kręciłeś się po niej w pojedynkę?
Cahir postukał oczkiem pierścienia w kufel, od niechcenia zerknął przez okno.
— Tracimy czas, Calder.
— Nie — zaoponował szybko Alvin. — Mówię prawdę, wyjaśnię wszystko, możecie mi zaufać.
Calder obojętnie przeciągnął wzrokiem po sali.
— Och. Naturalnie. Słuchamy.
Pobłażliwość w jego głosie była cicha, ledwie słyszalna, a jednak niepozostawiająca złudzeń, w jakiś sposób odzierająca z kontenansu. Alvin zaczął mówić jeszcze prędzej, jeszcze mniej wyraźnie, jego policzki pociemniały, ale nie spuścił głowy ani na moment.
— Mam brata, on jest górnikiem, pracuje w kopalni, przy wydobyciu. Zostawił hełm w jednym z korytarzy, nie chciał po niego schodzić, był piekielnie zmęczony po całym dniu roboty, posłał mnie, ja zszedłem, a potem...
— Brat kazał ci zejść do kopalni? — Cahir oderwał wzrok od okna. — Przecież wiedział, że teraz nie jest w niej bezpiecznie.
— Mówiłem, że mapę znam na pamięć. — Alvin, na ile to było możliwe, uniósł głowę jeszcze wyżej, zmrużył oczy, obrzucił Cahira dumnym, nieprzyjaznym spojrzeniem. — Pochodzę z górniczej rodziny, chodzę po tej kopalni od dziecka, nie ma w niej groty, o której bym nie wiedział.
— Oczywiście, oczywiście — pojednawczo skinął głową Calder, zachowując przy tym wszelkie pozory powagi. — Więc mówisz, że to coś zaatakowało cię...
— W jednej z grot.
— Jak wyglądało?
— Było ciemno, nie widziałem dokładnie, nie zdążyłem się przyjrzeć, bo...
Cahir pokręcił głową, wstał, zabrał swój kufel ze stołu.
— Nie mamy czasu na bzdury.
— Mam dowód — Alvin podniósł głos. Tym razem wymówił słowa wyraźnie, wręcz dobitnie, demonstracyjnie wolno. Kilka osób z sąsiednich stolików obróciło się, ciekawskie spojrzenia obsiadły ich jak stado wron, ktoś wskazał ich połowicznie opróżnionym kuflem. — Patrzcie.
Zadarł rękaw koszuli, odsłonił skórę przedramienia, wyprostował rękę, niemal podetknął ją Calderowi pod nos.
— P a t r z c i e.
Bladą skórę zdobił łuk brunatnych, nieregularnych punktów. Odstępy między nimi były niewyraźne, pozacierane, ledwie widoczne. Cahir zmarszczył brew, pochylił się, by lepiej widzieć. Ugryzienie. Paskudne, dość głębokie. Coś, co je zadało, musiało być spore.
Nastała chwila ciszy. Calder i Cahir wymienili spojrzenia. Pierwszy nagle spoważniał, drugi podparł się pięścią pod bok, wciąż stał, gotowy w każdej chwili odejść.
— Usiądź, O'Harrow — mruknął Calder. — Rozstawienie zębów, ich kształt i rozmiar pasują do opisu, który usłyszeliśmy od felczera. Wielkość szczęk też się zgadza. Wysłuchamy tego, co kawaler ma do powiedzenia.
Na usta Alvina wstąpił zarys nieudolnie tłumionego, triumfalnego uśmiechu. Cahir usiadł niechętnie, z ociąganiem. Calder przeczesał palcami włosy. Z każdą chwilą wyglądał na coraz bardziej znużonego.
— Opowiedz nam wszystko jeszcze raz. Od początku, powoli, ze szczegółami.

~~***~~

Po właścicielu nie było śladu.
Na zewnątrz hulał wiatr, szyby drżały, okiennice trzaskały cicho, rytmicznie. Chłodne wnętrze izby spowijał cień, zadymiony sufit rozpłynął się w mroku, ściany zniknęły pod grubym, czarnym całunem nocy.
Po klepisku biegały szczury.
Cahir nie widział ich, słyszał jedynie piski, ciche, dochodzące z kilku miejsc jednocześnie, i tupot szybkich, małych łapek. Rozejrzał się, wytężył wzrok. Zajazd wydał mu się martwy, uśpiony, nieprzyjazny.
— Gospodarzu?
Najpierw odpowiedziała mu cisza, potem do jego uszu doleciał nikły chrobot, chwilę później — odgłos energicznego dreptania. Cahir uśmiechnął się krzywo. Myśl o tym, że gryzonie opanowały nie tylko poddasze, sprawiła mu pewną satysfakcję.
Podszedł do kontuaru. Deski zatrzeszczały cicho pod jego butami.
Pośrodku blatu stał lichtarz: prosty, wysłużony, noszący liczne ślady upływającego czasu. Wetknięta w niego świeca rzucała mdłe światło na parę okrągłych okularów. I książkę. Małą, cienką, z okładką koloru drewna. Cahir ujął ją w obie dłonie, odruchowo wygładził pozaginane rogi, rozprostował podwijające się strony. Podstawił sobie lichtarz, oparł się biodrem o kontuar, nieznacznie pochylił nad płomieniem. M. K. K. Trevelyan, Traktat o poprawie rozumu. To ta sama, którą właściciel czytał tej nocy, w którą przybyli do Willsden? Książka sama otworzyła mu się w rękach, jedna ze stron została zaznaczona kawałkiem sznurka. Cahir zaczął czytać.

Rozdział czternasty, Do wilków.

Prawdą zatem jest, że szczęście każdego istnienia uzależnione jest od jego najsilniejszych wewnętrznych pragnień. Spełnienie ich to cel nadrzędny każdej jednostki, determinujący jej zachowanie w sposób niepodważalny i oczywisty. Każda jednostka spełnić chce swe pragnienia, ma też do tego prawo, gdyż zaspokojenie ich to gwarancja osiągnięcia spokoju ducha i wewnętrznej harmonii. Te ostatnie stanowią największą wartość w ludzkiej egzystencji, zatem powiadam: każdy człowiek, który pragnie czegoś całym swym jestestwem, ma prawo dążyć do zapewnienia sobie tego per fas et nefas, środkami, które są dozwolone bądź nie.

Cahir pominął kolejny fragment, przerzucił stronę.

Szanse na osiągnięcie zamierzonego celu nadarzają się niezwykle rzadko, zwłaszcza gdy jest to cel niebłahy. Człowiek musi zatem być czujny i uważny, ciągle wypatrywać okazji, by nie przeoczyć jej, gdy ta wreszcie się nadarzy. Człowiek musi być skupiony i pilny, by w razie konieczności okazać gotowość do podjęcia działania natychmiastowego. Człowiek musi być otwarty na rozwiązania innowacyjne, nieustannie wyszukiwać nowych możliwości, gdyż każdy krok to szansa.

Ostatnie słowa zostały podkreślone.
Nagle rozległ się huk. Cahir drgnął, niemal wypuścił książkę z ręki. Zatrzask puścił, najbliższa okiennica otworzyła się, z impetem trzasnęła o ścianę. Wicher wpadł do środka, wzdął zasłony, rozwiał włosy, zdmuchnął płomień świecy jednym, silnym porywem.
Zapanowała ciemność. Szczury umilkły.
Cahir odłożył książkę, ruszył w kierunku okna, ale zatrzymał się w pół kroku. Usłyszał dźwięk. Cichy, niepokojący. Podłoga zaskrzypiała gdzieś w ciemnościach, jakby uginając się pod ciężarem kogoś, kto się skrada. Cahir obrócił się, odruchowo musnął palcami rękojeść korda, zmrużył oczy, usiłując przebić wzrokiem mrok.
— Gospodarzu?
Cisza. Szczury znów zaczęły biegać. Otwarta okiennica kołysała się, poskrzypując przeciągle, przejmująco.
Po właścicielu nie było śladu.

~~***~~

Im głębiej schodzili, tym mniej rozmawiali.
Cahir wsłuchiwał się w echo kroków niosące się po wysokich, wilgotnych ścianach, poprzecinanych jasnymi, błyszczącymi żyłkami. Pająki i skolopendry zwinnie czmychały spod butów, kryły się w szczelinach i ziejących mrokiem dziurach. Okruchy i odłamki lśniących kamieni spozierały ze skał, oświetlały im drogę światłem nikłym, jasnofioletowym. Dno korytarza wypełniały niewielkie kałuże, od których powierzchni odbijała się blada, ulotna poświata. Momentami można było odnieść wrażenie, że woda fosforyzuje własnym, niesamowitym blaskiem.
Alvin szedł na czele, tuż za nim kroczył Calder. Cahir trzymał się z tylu, choć na tyle blisko, by wciąż mieć przed oczami jego płaszcz. Kruczoczarny materiał miękko spływał z szerokich ramion, kołysał się łagodnie w rytm kroków cichych, bezszelestnych jak u kota.
— Ktoś tu chyba zaczyna tracić rezon — stwierdził Cahir na tyle cicho, by echo nie poniosło jego głosu; na tyle głośno, by Calder mógł go usłyszeć.
Alvin na początku ich wyprawy trajkotał jak najęty, potem zaczął stopniowo milknąć, teraz nie odzywał się już prawie wcale.
Calder nie odwrócił się.
— Zaskoczony?
— Ani trochę.
— Za to tobie humor wyjątkowo dopisuje.
— Skąd ten wniosek?
— Sam zacząłeś rozmowę.
— Brak światła i przestrzeni to za mało, by zrobić na mnie wrażenie. — Cahir nonszalancko wzruszył ramionami.
Zatrzymawszy się, Calder uśmiechnął się pod nosem. Świecący kamień, który nosił na szyi, oświetlał połowę jego twarzy bladoniebieskim blaskiem.
— Labirynt korytarzy, zatęchłe powietrze, robactwo. Zupełnie jak w Ovenore, co?
Cahir wyminął go, puścił zaczepkę mimo uszu. Calder westchnął.
— Zaraz trzeba będzie zapalić pochodnię. Robi się coraz ciemniej.
— I zimniej.
— Hej, kawalerze — Calder nieznacznie podniósł głos. — Daleko jeszcze do tej groty?
Alvin obrócił się przez ramię. Był dziwnie blady.
— Jeszcze kawałek.
Cahir potarł skroń. Od pewnego czasu dokuczał mu nikły, pulsujący ból głowy. Odetchnął głęboko. Powietrze, chłodne i stojące, miało słony smak.
— Jak myślisz, ile już idziemy?
— Nie wiem. Poszukaj krzesiwa, jest u ciebie. Tu już prawie nic nie widać, nie brniemy w to dalej bez ognia.
Cahir skinął głową, uklęknął na jedno kolano. Postawił podróżną torbę na ziemi, zaczął przetrząsać jej zawartość. Szukał po omacku. Nie mógł nic znaleźć. Może jednak schowali krzesiwo u kogoś innego? Calder i Alvin zdążyli odejść na kilka kroków, zwielokrotnione echo ich rozmowy dudniło po ścianach.
W pewnym momencie Cahir poczuł gwałtowną falę mdłości. Krew stężała mu w żyłach, gdy na skraju jego pola widzenia przemknęło coś szybkiego i cienistego. Ból głowy nasilił się, powietrze  nagle stało się dziwnie duszące.
Głos. Znajomy, bardzo cichy, śpiewny, łagodny jak oddech poranka.
Ktoś szeptał jego imię.
Cahir wstał, szybko zrównał się z resztą, nie obejrzał za siebie. Nie znalazł krzesiwa.

Kocie? ♥
Niech mi Bóg wybaczy

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz