środa, 9 września 2020

Od Cahira — Event

Nie dostanę choroby morskiej, powtórzył w myśli. Fala wezbrała gwałtownie, poniosła łódkę na swym grzbiecie, zabujała nią potężnie. Perłowo-biała morska piana rozprysła się o dziób, ochlapała pokład. Przednia część łódki zanurzyła się głębiej, wynurzyła szybko, deski podskoczyły pod stopami. Cahir zacisnął zęby, chwycił się relingu, zamknął oczy. Nie dostanę, nie dostanę, nie dostanę.
Gdy kołysanie ustało na chwilę, podniósł sieć z deku, wyprostował się, zarzucając ją sobie na ramię. Wziął zamach, puścił. Konopne węzły plusnęły, woda bryznęła w górę, sieć znikła pod powierzchnią szarozielonej tafli. Cahir, oburącz trzymając jej skraj, przysiadł na dziobie. Czekał, wpatrując się w dal.
Lazurowe oblicze nieba, stopione złotawą wstęgą horyzontu z szarawym bezkresem morza, nie wywierało już na nim takiego wrażenia. Uodpornił się na jego piękno. Miał czas, by się na nie napatrzeć. A poza tym: był zły.
Morskie ptaki skrzeczały przeraźliwie, kołując nad łodzią. Słońce paliło w kark, nagrzewało deski, oślepiająco ślizgało się po pomarszczonych falach. Rany na dłoniach, wciąż drażnione słoną wodą, piekły wściekle. Poobcierał je sobie, próbując łowić. Tak, próbując. Bo jak dotychczas niczego nie złowił.
Wstał, mocniej łapiąc liny. Zaparł się nogami, zaczął wyciągać, starając się nie krzywić z bólu. Z rozczarowaniem stwierdził, że sznury nie drgają, że nic się w nich nie szamocze. Rzucił sieć na pokład. Była pusta. No, prawie.
— Moje gratulacje — zadrwiła Madeleine, z uśmiechem spoglądając na zaplątany w oka wiecheć intensywnie zielonych alg.  — Jestem z ciebie dumna, robisz postępy. Cztery poprzednie były zupełnie puste.
Uderzył ją spojrzeniem, nic nie powiedział. Cisnąwszy algi za burtę, zaczął rozprostowywać sploty ruchami tak szybkimi i gniewnymi, że zdziwił się, że ich nie porozrywał.
Zarzucił ponownie. Konopne oka chlupnęły w wodę, tworząc na jej powierzchni rozmigotany, bladoniebieski okrąg.
— Źle to robisz — stwierdził za jego plecami beztroski alt Madeleine.
— Ach tak?
— Tak. Nie pamiętasz już, o czym mamlał ten siwy rybak? Musisz rzucić sieć daleko i w taki sposób, by gładko rozłożyła się na wodzie. Twoja wciąż się podwija. I chyba jeszcze nie zdarzyło ci się posłać jej dalej, niż na piętnaście stóp.
— Sama spróbuj, jeżeli sądzisz, że to takie proste.
Parsknięcie. Ciche, ale setnie rozbawione.
— Zbyt wielką przyjemność sprawia mi patrzenie, jak sobie nie radzisz.
Cahir poczuł, jak mięśnie na jego ramionach się napinają. Zaczął liczyć w myślach, usiłując się uspokoić. Raz. Okręcił sznury wokół nadgarstków. Dwa. Nachylił się. Trzy. Zaczął ciągnąć. Cztery. Sieć wynurzyła się do połowy, obficie kapiąc wodą. Pięć. Rzucił ją na deski pokładu.
Pusta. Poczuł, jak robi mu się gorąco z bezsilnego gniewu.
— O'Harrow, na wszystkich bogów... — Madeleine założyła nogę na nogę, jeszcze bardziej rozwalając się na rufowej ławeczce. Wachlowała się po twarzy kapeluszem z bażancim piórkiem, które tańczyło w powietrzu z każdym, nawet najlżejszym podmuchem bryzy. — Przyłóżże się z łaski swojej, dobrze? To nie może być takie trudne. Złów coś wreszcie, cokolwiek, chociaż ze dwie szprotki, i wracajmy w końcu na ten brzeg.
— Proszę bardzo. — Narzucił jej sieć na głowę. — Złapałem flądrę.
— Ty idioto. — Zerwała ją z siebie, cisnęła na deski. Wstała, ale nie zrobiło to na Cahirze większego wrażenia. Była drobna, niższa od niego o głowę. — Jak śmiesz! Chyba zapomniałeś, z kim masz do czynienia! Jestem wicehrabina Ethiji Madeleine Louise Mae...
— Nie zapomniałem — wpadł jej w słowo, podnosząc ton. Zdumiało go brzmienie własnego głosu. Był zbyt donośny, drgający gniewem, obcy. — Ale ty chyba zapominasz, że otrzymaliśmy zadanie, które mamy wykonać razem, że jesteśmy tu jako przedstawiciele Gildii Kissan Viikset, w której przebywamy na równych prawach. Ja, syn praczki z Ovenore, i ty, hrabianka-jakaś-tam-skądś-tam.
Madeleine nachyliła się ku niemu, zadzierając głowę.
— Za zwracanie się do mnie takim tonem na moim dworze — wyszeptała, składając wargi w podłym uśmiechu. — Pół dnia zdzierałbyś gardło na pręgierzu.
Cahir wytrzymał jej spojrzenie.
— Całe szczęście, że to nie twój dwór, prawda? Masz. — Schylił się, podniósł sieć jedną ręką, drugą rzucił Madeleine wiadro pod nogi. Blaszane dno uderzyło o deski z głuchym brzdękiem. — Wylewaj wodę. Zajęta opalaniem się, chyba nie zauważyłaś, że pokład na rufie przecieka. Ja spróbuję zarzucić jeszcze raz.
Parsknęła. Tym razem głośno.
— Chyba żartujesz. Wydaje ci się, że możesz mi rozkazywać?
— Wydaje mi się, że mogę. I wydaje mi się, że powinnaś mnie słuchać, jeżeli nie chcesz wracać na brzeg wpław.
— Dawaj to. — Madeleine wyrwała mu sieć z rąk. — Sam sobie wylewaj wodę. Teraz to ja będę łowić.
Wzruszył ramionami, sztywno, ze źle odegraną obojętnością.
— Jak chcesz.
Ruszyła na dziób. Sprawnie zebrała sieć na ramieniu, zamachnęła się, rzuciła. Cahir cofnął się o pół kroku, gdy sieć z pluskiem wylądowała w wodzie, rozchlapując ją na wszystkie strony. Madeleine rzuciła bliżej niż on, jej sieć także nie rozpostarła się w locie idealnie.
— Teraz czekamy — oświadczyła, podparłszy się pod bok.
Minęła dłuższa chwila. Cahir, nieco znudzony, przysiadł na ławeczce. Na relingu tuż obok przycupnęła mewa. Zaskrzeczała raz, drugi, popatrzyła na niego smoliście czarnym okiem, szybko obracając głową. Rozrzuciła skrzydła i odfrunęła, nim zdążył ją przegonić.
— No i? — zapytał, biorąc się do wylewania wody.
— Cierpliwości.
— Powinnaś już wyciągać.
— Wiem, co powinnam.
Kątem oka zobaczył, że kilka napiętych sztywno linek podryguje lekko tuż pod powierzchnią morza.
—  Coś się złapało. — Wstał, puścił wiadro, zbliżył się do Madeleine w kilku krokach. — Odsuń się, sieć jest ciężka.
— Wara! — Madeleine własnym ciałem zagrodziła mu przejście. — To moje ryby. Miałeś swoją szansę. Świetnie poradzę sobie sama.
Złapała sieć oburącz, zaczęła wyciągać. Cahir stanął obok, chwycił linki, nie bacząc na protesty.
— Mówiłam chyba, że sobie poradzę!
— Akurat.
— Odsuń się!
— Już prawie ją mam, sama lepiej się odsuń.
— Ała! Mógłbyś mnie nie deptać?
— To się odsuń!
— Co ty robisz, cymbale!
— Odsuń się wreszcie, do cholery.
Wywlókł sieć na pokład. Coś dużego szamotało się w jej wnętrzu, zaciekle młócąc ogonem na prawo i lewo. Cahir pochylił się, zbliżył nieco. Zobaczył cienkie i długie na prawie siedem stóp cielsko, ostrą płetwę grzbietową, szybko poruszające się skrzela, małe oko ze zdumieniem wpatrujące się w jasnoniebieski pułap nieba. Łuska zwierzęcia połyskiwała wilgotną czernią w złotym świetle południa.
— Węgorz. — Na usta Madeleine wstąpił triumfalny uśmiech. — I to za pierwszym razem. No-no, widzisz ty go, O'Harrow? Powiedz, spotkałeś kiedyś taką wielką sztukę?
Ryba poruszyła w powietrzu płetwami, targnęła się rozpaczliwie, podskoczyła, jeszcze bardziej zaplątując się w oka. Madeleine przydepnęła ją butem.
Cahir zaciął wargi.
— Miałaś szczęście.
— Talent — poprawiła go. — To się nazywa talent.
Zmarszczył brwi, pokręcił głową.
— Nie wierzysz? Sam popatrz, są tu jeszcze jakieś małe rybki. — Madeleine wskazała palcem dwie szaro-zielone sztuki. Każda z nich miała może pięć cali długości. — Wiesz, co to oznacza? To oznacza, że złowiłam aż trzy ryby. Trzy — podkreśliła starannie. — I to za jednym podejściem. Więcej niż ty przez pół dnia. Chcesz coś dodać?
Cahir opuścił ramiona, odwrócił wzrok. Nie chciał.
Madeleine wyplątała rybki z sieci, wrzuciła je do wiadra. Zrobiła to samo z węgorzem, odczekawszy chwilę, aż osłabnie i przestanie się rzucać.
— Patrz, jest tu nawet meduza — mruknęła, tyrpiąc galaretowate stworzenie czubkiem buta. — Ale nie jest w dobrym stanie... Chyba ma uszkodzone parzydełka, zobacz, są całe poplątane. Musiałeś jej coś zrobić, gdy szarpałeś za sieć jak ostatni baran.
— Cudnie. — Cahir uśmiechnął się nieładnie. — Kolejna różowa inwalidka na pokładzie.
Madeleine odwróciła się tak szybko, że jej krótka spódniczka zafurkotała, unosząc się niebezpiecznie.
— Chyba ostrzegałam, żebyś liczył się ze słowami.
— Bo co?
— Bo to!
Popchnęła go. Nie utrzymał równowagi, wpadł na coś, potknął się, wypadł za burtę. Miał tylko chwilę, by z całym przerażeniem uzmysłowić sobie, że leci w dół. Uderzył plecami o wodę. Potem: zielono-złotawa rozmigotana ciemność, piszcząca w uszach trójwymiarowa cisza, straszliwa pustka pod stopami, zimno, które tysiącem sztyletów wbija się w zmęczone i zgrzane ciało. Czuł, że spada. Ale nie było się od czego odbić. Gdzie jest dno? Jaką głębokość ma morze na tym odcinku? Nie odpłynęli od brzegu zbyt daleko. Więc pięć, dziesięć sążni?... Nacisk na płuca z każdą chwilą stawał się coraz większy, zaczynało brakować mu tchu. Umiesz pływać, odezwał się jakiś cichy głos w jego głowie. Słabo, ale umiesz, kiedyś się nauczyłeś. Jako dziecko, ale wciąż pamiętasz. To było dawno, ale przecież dasz sobie radę.
Gdy udało mu się wynurzyć, wziął głośny haust powietrza. Podpłynął do łodzi, sięgnął burty ramionami, podciągnął się, wspiął, wgramolił na pokład. Jego pierś unosiła się pod przyklejoną do skóry koszulą.
— Coś długo cię nie było.
Zignorował ją. Usłyszał, zarejestrował, że coś mówiła, ale nawet nie pomyślał, by wyjść ze słowną kontrą. Ze zdumieniem skonstatował, że trzęsą mu się dłonie. To z wysiłku, powiedział sobie. To od pracy, niewyspania i zmęczenia. Potem zauważył, że drgają mu kolana. To z zimna, przekonywał sam siebie. Woda była taka lodowata, a teraz siedzi tu, koło burty, gdzie zacina chłodny, słony wiatr.
— Kretynka. — Przewiercił Madeleine spojrzeniem, gdy udało mu się nieco uspokoić oddech. — A gdyby coś się stało? A gdybym utonął?
Dziewczyna nawet na niego nie spojrzała, zajęta ocenianiem stanu własnych paznokci.
— Szczerze mówiąc — uśmiechnęła się lekko, niewinnie — na to liczyłam.
Nie miał już siły się złościć, nie miał nerwów, by wdawać się w dyskusje. Przysiadł na ławeczce, wyżął koszulę, wylał kolejno wodę z każdego buta, odgarnął do tyłu mokre włosy. Wstał, przeszedł się wte i wewte. Teraz przynajmniej było mu chłodno.
— Wracamy. Już późno.
— No nareszcie! — Madeleine przeciągnęła się leniwie, tłumiąc ziewnięcie. — Najlepsza wiadomość dzisiejszego dnia. Mam nadzieję, że tym razem przyłożysz się do wiosłowania; że pójdzie ci to sprawniej, niż za pierwszym razem. Robię się trochę głodna.
Cahir kilkoma zręcznymi ruchami upchnął sieć do forpiku.
— Muszę cię zmartwić. Ty będziesz wiosłować w drodze powrotnej.
— Em, chyba nie.
— Chyba tak. — Zasunął klapę, wstał, zaczął poprawiać delki. — Przyznałaś mi się ostatnio, że z ciebie emancypantka. Świetnie się składa, także jestem zwolennikiem emancypacji. A jak ma być równouprawnienie, to proszę bardzo, niech będzie, ale pełną gębą, bez ulg i przywilejów dla którejkolwiek z płci.
— Żartujesz — uznała, zupełnie nieprzejęta.
— Jestem śmiertelnie poważny.
Uniosła na niego wzrok, jakby chciała sprawdzić, czy rzeczywiście.
— Aha, i swojej żonie też byś kazał wiosłować?
— Nie mam żony.
— A gdybyś miał? — nie dawała za wygraną. — I gdyby opowiadała się za równouprawnieniem?
Cahir rozwalił się na rufie. Poziom wody na dnie pokładu zdążył już nieco się podnieść, ale udał, że tego nie zauważył. Założył nogę na nogę, ujął w dłonie swój kapelusz, zaczął wachlować się miarowymi, nieśpiesznymi ruchami.
— To może jej wyjątkowo bym nie kazał — uznał po chwili namysłu, patrząc, jak wiatr igra z wielkim, farbowanym strusim piórem, wpiętym pod rondo. — Ale tobie, całe szczęście, do tego tytułu daleko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz