wtorek, 8 września 2020

Od Isidoro - Event

Pan Reginald Delafontaine prowadził spokojne i ułożone życie. Tak było od zawsze, bo nawet w młodzieńczym wieku bardziej interesowało go popołudnie spędzone z ciekawą książką, niż szalony nocny rajd po karczmach i burdelach, jaki był wyznacznikiem dobrze spędzonego wolnego czasu dla młodych dyletantów. Mężczyzna nie miał z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia - uważał, że każdy miał prawo prowadzić swoje życie tak, jak mu się podobało, pod warunkiem, że nikogo tym nie krzywdził. Odpoczywając sobie we własnym domu pan Delafontaine uważał, że nie krzywdził nawet najmniejszej muchy, toteż dawał sobie przyzwolenie na dowolne gospodarowanie swoim czasem. Z większych i bardziej hucznych balów się wymawiał pod różnymi pretekstami, podobnie było ze wspólnymi polowaniami czy krykietem. Dało się go tylko skutecznie wyciągnąć może na spacer lub popołudniową herbatę, ale i to nie zawsze.
W życiu pana Delafontaine co prawda pojawiło się kilka dam, które może nie tyle były skłonne wyjść za Reginalda dla niego samego, ale raczej chętnie dzieliłyby z nim nazwisko i prawa do jego majątku, jednak pan Delafontaine zdecydowanie zbyt wysoko cenił sobie swoją niezależność i spokój, by zapraszać do swojego życia jeszcze jedną osobę. Z tej przyczyny z obojętnością i bez żalu obserwował jak kolejni jego rówieśnicy wyprawiają huczne wesela, świętują narodziny potomków, następnie zaś pojawiają się jakieś plotki i podejrzenia, a w końcu dochodzi do rozwodu. W pewnym momencie pan Delafontaine zauważył, że dam pragnących dzielić z nim nazwisko i majątek jest coraz mniej, aż w końcu jakiekolwiek sugestie i propozycje zupełnie ucichły. Mężczyzna powitał to z ulgą - nie potrzebował, by cokolwiek burzyło mu jego spokój.
Niestety od pewnego czasu jego idealne życie zostało zakłócone - gospodyni, która pracowała u niego odkąd Delafontaine pamiętał, zrezygnowała z pracy ze względu na swój posunięty wiek. Cóż, było to zrozumiałe i szlachcic nie śmiał mieć jej tego za złe. Przygotował dla niej stosowną odprawę i widywał od czasu do czasu, gdy go odwiedzała.
W każdym razie szlachcic musiał sobie znaleźć nową pomoc domową, a nie było to takie proste. Chociaż Delafontaine proponował naprawdę sowitą zapłatę, żadna służąca nie chciała się nająć i wszystkie wymawiały się jakimiś innymi ofertami gdy tylko zobaczyły, jak wygląda dom Delafontaina.
A wyglądał on jak jeden wielki skład.
Delafontaine mieszkał w tym samym miejscu całe swoje życie, a że był koszmarnym zbieraczem, to zapełnił swój dom taką liczbą przedmiotów, że na tym etapie trudno było się po nim w ogóle poruszać. Przywykły do tego mężczyzna zwyczajnie nic już nie zauważał i wprawnie nawigował pomiędzy rozstawionymi na każdej powierzchni bibelotami, zwałami ubrań, jakimiś skrzyniami i czymkolwiek jeszcze. Nie przeszkadzało mu, że ścian domu właściwie nie było już widać, bo zasłonięte były piętrzącymi się przedmiotami, nie przeszkadzało mu też, że cała przestrzeń mieszkalna składa się z wąskich ścieżek prowadzących między łóżkiem, łazienką i jadalnią. Nikt przy zdrowych zmysłach nigdy nie wziąłby pod swoje skrzydła tak zagraconego domu, jednak szlachcic w ogóle nie zdawał sobie z tego sprawy.
W końcu ktoś polecił mu, by poszukał pomocy wśród przyjezdnych. Do nadmorskiej Almery przybyła ponoć grupa bardzo interesujących osób, więc może któraś z nich skusiłaby się chociaż trochę posprzątać (za stosowną opłatą!), dopóki pan Delafontaine nie znajdzie sobie kogoś na stałe. Przyparty do muru szlachcic stwierdził, że w sumie nie pozostaje mu nic innego.


Pan Delafontaine w umówionym dniu oczekiwał przybycia swojej tymczasowej pomocy domowej. Oczekiwał z lekkim niepokojem. Od zawsze jego domem zajmowała się starsza kobieta i mężczyzna był przyzwyczajony do tego specyficznego nastroju i uczucia, kiedy siwowłosa, pulchna babcia pytała go, czy zjadłby jeszcze kawałek placka ze śliwkami. Teraz miał tu pracować jakiś młody mężczyzna i Delafontaine czuł się przez to lekko skrępowany.
Szlachcic drgnął lekko, gdy usłyszał głośne i energiczne pukanie do drzwi. Gdy je otworzył, jego oczom ukazał się jakiś młodzieniec, ale Delafontaine nigdy by nie przypuszczał, że może to być sługa. Jego odzienie było o wiele zbyt bogate i niezwykłe, również cała jego aparycja i sposób zachowania zdradzały, że pochodzi z wyższej klasy społecznej. I taka osoba miała niby tutaj sprzątać? Szlachcic mocno się zdziwił, ale postanowił iść za ciosem.
— Witam pana…
— Isidoro D’Arienzo — odpowiedział tamten, skłonił się, a następnie bezceremonialnie wszedł do środka, mijając po drodze zdębiałego Delafontaina i kierując się jak po sznurku do jadalni.
Delafontaine wydał z siebie tylko głuche “huh?”, ale zamknął drzwi i podążył za Isidoro myśląc w duchu, że musi to być niebywale konkretny i zorganizowany człowiek, skoro tak wartko zamierza zacząć swą pracę.
Gdy wszedł do jadalni, Isidoro siedział już przy stole i wykładał jakieś rzeczy z torby. Delafontaine oczywiście nie chciał robić problemów, więc wszystkie sprzęty potrzebne do sprzątania i gotowania znajdowały się naturalnie w jego domu, a jeśli czegoś by brakowało, nie miał nic przeciwko temu, by coś dokupić. Na pewno nie zmuszałby swojej pomocy domowej do przynoszenia własnych mioteł, noży kuchennych, czy czego tam jeszcze… No chyba że ów Isidoro był tak wspaniałym i wprawnym kucharzem, że używał tylko i wyłącznie swojego wiernego zestawu niebywale ostrych noży wykonanych z najwyższej jakości stali.
— Miotły są w składziku… — zaczął ostrożnie.
— … my zaś jesteśmy w jadalni — dokończył Isidoro, a Delafontaine poczuł się połajany. No tak, powinien był przyjąć Isidoro w salonie, salon jednak niespecjalnie nadawał się do użytku, jako że zajmowały go teraz skrzynie z porcelaną oraz książki.
— Krzesło — powiedział Isidoro, wskazując na krzesło.
Delafontaine zaraz na owym krześle usiadł. W głosie drugiego mężczyzny było coś takiego, że starszy szlachcic po prostu się go słuchał, nawet nie potrafił tego do końca wyjaśnić. W skupieniu obserwował, jak Isidoro rozwija przed sobą jakąś bardzo misternie haftowaną płachtę, a następnie układa na niej najprawdziwsze kamienie szlachetne. To musiało kosztować majątek i Delafontaine na tym etapie po prostu już nie wiedział, co się dzieje. Ten cały Isidoro musiał być jakimś strasznie wysoko wykwalifikowanym kamerdynerem, takim o których tylko czyta się w książkach. Szlachcic przypomniał sobie historię o takim jednym, który ponoć w pojedynkę obronił całą posiadłość przed napaścią ciskając w nieprzyjaciół srebrną zastawą stołową. Jak on się nazywał...?
— Ręka — powiedział nagle Isidoro, wyrywając Delafontaina z rozmyślań. Szlachcic podał rękę Isidoro, widać jednak zrobił to niewprawnie, bo drugi mężczyzna obrócił ją wnętrzem do góry, położył na macie, a następnie przycisnął kawałkiem ołowiu.
— Co…? — zaczął szlachcic. — To ma jakiś związek ze sprzątaniem?
W odpowiedzi Isidoro znieruchomiał i popatrzył mu prosto w oczy. Delafontaine pożałował wydania jakiegokolwiek dźwięku, bo wzrok Isidoro był tak skupiony i przeszywający, że mężczyzna miał wrażenie, jakby prześwietlał go na wylot, a wrażenie to nie było wcale przyjemne.
— Tak — powiedział po chwili, a Delafontaine miał wrażenie, że za tą krótką odpowiedzią stał jakiś koszmarnie długi i skomplikowany proces myślowy, który bał się zgłębiać.


Tymczasem zaś Isidoro wrócił wzrokiem do rozłożonej przed sobą mapy nieba i zaczął układać na niej kamienie szlachetne symbolizujące poszczególne planety i gwiazdozbiory. Astrolog wykonywał swą pracę w najwyższym skupieniu i nie pozwalał swoim myślom błądzić nawet na krok.
Do całej tej misji podchodził ze śmiertelną powagą i dokładał wszelkich starań, by wykonać ją poprawnie. Dobrze pamiętał i brał sobie do serca słowa Mattii, który tak wiele razy powtarzał mu, że ludzie wypowiadają słowa, ale nie zawsze wiadomość którą chcą przekazać zawarta jest jedynie w tych słowach. Ach, gdyby Mattia tu był, na pewno wszystko poszłoby o wiele sprawniej i Isidoro nie musiałby się aż tak martwić i przejmować. Jednak los wyznaczył im obu odmienne misje, zaś z losem Isidoro nie zamierzał dyskutować.
Trzeba umieć czytać między wierszami, być wrażliwym na wszystkie subtelne wskazówki, na tembr głosu i tym podobne, by poprawnie zinterpretować, co druga osoba chce przekazać. Isidoro wiedział dobrze, że niespecjalnie sobie z tym radzi i to w tym mają źródło wszelkie jego nieporozumienia. Jednak kiedy usłyszał o tym, że niejaki szlachcic poszukuje pomocy domowej poczuł, że tym razem dobrze zinterpretował ów ukryty przekaz.
W symbolice marzeń sennych człowiek i jego dom stanowili jedność. Złe rzeczy, które działy się w wyśnionym domu były wiernym odbiciem ukrytych trosk i bolączek trawiących duszę, więc jeśli dobrze się je zinterpretowało, można było pomóc potrzebującej tego osobie. W przypadku tej misji owa pomoc domowa znaczyła rzecz jasna pomoc dla duszy. Pan Delafontaine życzył sobie przewodnika, który naprowadzi jego życie na właściwe tory, kto zaś był lepszym przewodnikiem, niż astrolog? Oczywiście jak przy wszystkich rzeczach związanych z duszą, ludzie różnie reagowali na próby pomocy. Wielu wydawało się, że wiedzą, co ich gryzie, a kiedy okazywało się to nieprawdą potrafili być wręcz agresywni. Isidoro dobrze pamiętał, jak kiedyś do niego i Mattii zwrócił się mężczyzna przekonany o tym, że prześladuje go straszliwy pech doprowadzający każdy jego biznes do upadku, kiedy tak naprawdę okazało się, że mężczyzna ten jest zwyczajnie leniwy i nie chce mu się nic robić. Z tej przyczyny Isidoro przygotował się psychicznie na nieunikniony opór ze strony pana Delafontaina i nie zamierzał ustępować mu pola. Wszystko miało się przecież dziać dla dobra szlachcica, nawet jeśli on sam nie byłby co do tego przekonany.
Wróżba nie układała się dla mężczyzny pomyślnie i Isidoro widział już, że będzie miał pełne ręce roboty. Zaczął od horoskopu i profilu duszy by wiedzieć, z jakim typem osobowości ma do czynienia. Cóż, pan Delafontaine nie przepadał za tłumnymi zgromadzeniami i zbyt emocjonującymi rozrywkami. To Isidoro w pełni rozumiał, sam czuł się zmęczony po intensywnym dniu i musiał odsypiać po spotkaniach z więcej niż pięcioma osobami na raz. Jego “pacjent” nie potrafił wprost odmawiać innym, więc na wszelkie zaproszenia najpierw reagował entuzjastycznie, żeby potem wymówić się ze wspólnych planów jakimś wyssanym z palca powodem. Do tego należał do osób nielubiących zmian. Po podsumowaniu tego wszystkiego Isidoro postanowił, że wszelkie zmiany będzie musiał wprowadzać znienacka, tak żeby szlachcic mógł się tylko na nie zgodzić i nie miał czasu na wymyślanie wymówek. Przemoc była jedynym rozwiązaniem. Innej drogi nie było.
Isidoro zamknął oczy na długą chwilę. Od jakiegoś czasu czuł, że łatwiej mu zebrać myśli, kiedy właśnie nie patrzy wcale na mapę nieba - jakby gwiazdy nie mówiły do niego jedynie z powierzchni mapy, ale bardziej przemawiały do jego serca. Astrolog na razie nie przejmował się tym mówiąc, że to kwestia intuicji wyrabiającej się u niego pod wpływem lat studiowania astrologii. W każdym razie kiedy wsłuchiwał się w to, co czuł w głębi duszy, w jego umyśle narodził się już w pełni uformowany plan.


Pan Delafontaine nie śmiał nawet odetchnąć głębiej, kiedy jego niezwykły kamerdyner siedział i nad czymś bardzo, bardzo głęboko myślał. W pewnym momencie młodszy mężczyzna otworzył oczy.
— Idziemy.
Jak powiedział, tak zrobił - w okamgnieniu zebrał swoje rzeczy ze stołu, schował do torby i przewiesił ją przez ramię. Pan Delafontaine najpierw spróbował słabo zaprotestować, ale gdy Isidoro nie wykonał żadnego ruchu, który wskazywałby na to, że chociaż słucha, zwyczajnie zrezygnował. Isidoro tymczasem chodził po mieszkaniu i w końcu dotarł do wielkiej góry książek, które pan Delafontaine nabył jakieś osiem lat temu i miał wkrótce przejrzeć i uporządkować w bibliotece. Cena za nie była dość okazyjna, toteż szlachcic skusił się na nieco więcej tytułów, niż wiedział że będą go interesowały - inwestował na przyszłość myśląc o tym, że część z nich to zawsze mogą być prezenty dla jakichś krewnych i znajomych, których Delafontaine dawno nie widział i niespecjalnie zamierzał utrzymywać kontakt. Isidoro właśnie wybierał kilka tomów.
— Po co te książki? — zapytał w końcu szlachcic.
— Bez nich zginiemy — odparł zupełnie poważnie Isidoro i wpakował je do torby.
— Ale jaki to ma związek ze sprzątaniem?
Ponownie, Delafontaine zadał chyba jakieś bardzo trudne pytanie, bo Isidoro znieruchomiał na dłuższą chwilę, wpatrywał się w przestrzeń, a następnie obrócił te swoje przenikliwe spojrzenie na mężczyznę.
— Wszystko jest sprzątaniem i nic nie jest sprzątaniem — powiedział tylko i skierował się do wyjścia z domu.
Zdezorientowany szlachcic podreptał za nim. Sytuacja w całości go przerastała i jak na co dzień miał problem z poprawieniem kogoś jeśli owa osoba chociażby przekręciła jego imię, tak w przypadku Isidoro stres i poczucie skrępowania były zbyt duże by po szlachecku tupnął nogą i zażądał co najmniej wyjaśnień. Już nawet sam zaczął sobie to wszystko tłumaczyć - skoro on sam zawsze miał tylko jedną i tą samą gosposię, to może nie wiedział, jak profesjonalny kamerdyner brał się do pracy? Skoro nigdy nie opuścił Almery, to może po prostu nie znał manier na bardziej dostojnych dworach? To tylko wbiło Delafontaina w dalsze wątpliwości i do reszty zamknęło mu usta.
Tymczasem Isidoro szedł przed siebie i każdy, kto chociaż by na niego spojrzał bez wahania powiedziałby, że po mężczyźnie widać, że wie co robi i dokąd zdąża. Mężczyzna wartkim krokiem opuścił uliczkę, przy której stało jeszcze kilka podobnych domostw i skierował się do bardziej ruchliwej i reprezentacyjnej części Almery. Tam już próżno było szukać ciszy i spokoju żwirowych alejek spacerowych - drogi były brukowane, przechodniów o tej porze roku zdecydowanie za dużo i od czasu do czasu można było nawet napotkać jakiś powóz.
— Ręka — powiedział ponownie Isidoro, a Delafontaine posłusznie ją wyciągnął.
Isidoro złapał szlachcica za rękę, a potem jakby to było zupełnie naturalne, zaczął przeprowadzać przez ulicę jak dziecko.
— Co…? — wykrztusił osłupiały Delafontaine. — Tak się nie godzi!
W tym momencie Isidoro gwałtownie się zatrzymał na środku drogi, zmuszając do zatrzymania też drugiego mężczyznę. Nagle tuż przed nimi przemknął rozpędzony powóz, na tyle blisko że Isidoro rozwiało całkiem grzywkę, a Delafontaine zakrztusił się kurzem.
— Idziemy — Usłyszał znów szlachcic, toteż obaj mężczyźni ruszyli i dotarli do przeciwległego chodnika, gdzie Isidoro puścił przepoconą rękę Delafontaina i kontynuował swoją podróż.
Nie wiedząc, co go czeka, szlachcic ponownie zadowolił się tylko podążaniem za swoją “pomocą domową” widząc, że chyba żadna jego wypowiedź nie rozjaśni tu sytuacji.
Isidoro poprowadził go sprawnie między uliczkami tak, że w końcu opuścili reprezentacyjną część Almery i dotarli do tej starszej, nieco biedniejszej dzielnicy. I tu młodszy mężczyzna się nie zatrzymał, prowadząc dalej szlachcica w miejsca, które zaczynały wyglądać już po prostu podejrzanie. W końcu skręcił i zapukał do drzwi jakiegoś domostwa.
Domostwo owo było dość duże, piętrowe, miało też niewielki ogródek, który w całości prawie zajmowały grządki i pranie. Widać było, że ślady świetności to miejsce miało już dawno za sobą - w oknach chyba kiedyś były jakieś niewielkie szybki, teraz jednak zostały zastąpione wyłącznie rybimi pęcherzami, które tanio można było kupić w nadmorskiej miejscowości. Dach był już kilka razy remontowany, trudno jednak powiedzieć, czy chociażby przez ucznia dekarza, bo robota była gorzej niż amatorska. Ściany niebezpiecznie się przechylały, a sporą ich część pokrywał szaroniebieski mech. Same drzwi do domostwa wyglądały, jakby miały ustąpić zwykłemu kopniakowi, więc jeśli ktokolwiek chciałby coś z owego budynku wynieść, nie musiałby się długo trudzić. Inną sprawą pozostawało, czy w środku było cokolwiek wartego wynoszenia.
Otworzyła im jakaś podstarzała, sterana życiem kobieta. Jej twarz była tak licznie poznaczona zmarszczkami, że wyglądała starzej niż na to by wskazywał jej wiek, sprawę zaś pogarszały mocno siwiejące włosy, których wąskie pasma uciekały z ciasnego koka. Strój kobieta miała skromny i raczej wygodny, a na wierzch spłowiałej sukienki założyła fartuch. Pojawienie się dwóch mężczyzn na progu powitała z dużym zdziwieniem.
— Czy mogę w czymś pomóc? — zapytała niepewnie, ewidentnie onieśmielona widoczną jak na dłoni różnicą w statusie swoim i nieznajomych.
— Pan Delafontaine będzie dzisiaj czytał dzieciom — oznajmił Isidoro i swoim zwyczajem po prostu wkroczył do środka, zupełnie ignorując pełne zdziwienia, synchroniczne “Co?!”, które wyrwało się z ust zarówno kobiety, jak i szlachcica.
Z zaskoczenia szybciej otrząsnęła się kobieta. Przebiegła wzrokiem od Delafontaina do Isidoro, a potem znów do Delafontaina. Przekalkulowała coś szybko i na jej twarz wypłynął szeroki uśmiech. Skoro jakiś bogato odziany człowiek chciał zrobić coś dobrego dla dzieci, to powinna go jak najlepiej przyjąć. Skoro był bogato odziany, to i miał pieniądze, a część z nich mógłby zechcieć przekazać na różne inne potrzeby dzieciaków. Gdyby udało się go tylko wmanewrować w patronat...
— Och, panie Delafontaine, to takie miłe z pana strony, dzieci będą zachwycone! Ma pan takie dobre, współczujące serce! Dzieci! — zawołała w kierunku wnętrza domu, a następnie zwróciła się do skołowanego szlachcica. — Zapraszam, zapraszam. U nas jest dość skromnie, ale zaraz naszykuję jakieś wygodne siedzenie. Proszę za mną.
Wbrew swej woli Delafontaine został zaprowadzony do jednego z pomieszczeń, a tam, ku jego bezbrzeżnej grozie, faktycznie było pełno dzieci. Dużo więcej, niż mogłaby urodzić jedna kobieta, na pewno było ich co najmniej trzydzieścioro i to w różnym wieku. Wyglądały na zaskoczone i skrępowane obecnością gości, ale na twarzach niektórych błyszczało zaciekawienie graniczące z fascynacją. Ubrane były w proste i czyste ubrania, widać jednak było że żadne z nich nie było poprawnie dopasowane do wzrostu i rozmiaru dzieci. Rękawy były za długie, spodnie wisiały, niektóre koszulki dziwnie się opinały, nie było też bodaj jednych spodni bez jakiejś łaty.
Kobieta szybko się zakrzątała i niewiadomo skąd w pokoju pojawił się jakiś fotel i krzesło. Oba meble były zupełnie nie od kompletu i podobnie do samego domostwa, lata świetności miały już dawno za sobą.
— Proszę spocząć, panie Delafontaine — Kobieta zwróciła się do szlachcica, wskazując mu fotel i kłaniając się lekko. Potem zwróciła się do Isidoro. — Dla pana mam niestety tylko to krzesło, panie…?
— Isidoro d’Arienzo — przedstawił się krótko i zajął miejsce na krześle.
— Dzieci! Dzisiaj jest bardzo niezwykły dzień! Odwiedził nas pan Delafontaine i zaoferował się, że wam poczyta książki.
Przez salę przetoczył się podekscytowany pomruk (“Książkę? Taką prawdziwą?”, “A będzie dzisiaj deser?”) i dzieci zaczęły zbliżać się do przemocą usadzonego na fotelu szlachcica. Delafontaine na tym etapie chciał już uciekać przez okno i nawet te wstrętne rybie pęcherze nie byłyby w stanie go zatrzymać.
— Isidoro, ja na pewno nie będę nikomu czytał — powiedział nieco teatralnym szeptem do drugiego mężczyzny.
— Powiedz im to. To sieroty. Co gorszego może je spotkać? — odparł obojętnym tonem Isidoro i Delafontaine zrobił się czerwony jak dorodny pomidor. Chyba już by wolał, żeby Isidoro wstał, wziął krzesło i roztrzaskał mu je na głowie. Szlachcic grzecznie otworzył wciśniętą mu w dłonie książkę i tak jak Isidoro w jego imieniu obiecał, zaczął czytać.
— T-to będzie bajka “O złotym rysiu” — zaczął niepewnie, wodząc wzrokiem między kartami książki i wlepionymi w niego spojrzeniami dzieci.
Za nic nie mógł się skupić i głos mu drżał. Wydawało się to jednak nie przeszkadzać za bardzo widowni, która siedziała nad wyraz grzecznie i słuchała z uwagą, jak pan Delafontaine od czasu do czasu się przejęzyczał. Szlachcic nie miał pojęcia, że w dużej mierze jest to zasługa ich opiekunki, która zajęła strategiczne miejsce za fotelem i posyłała niektórym dzieciom groźne spojrzenia, zanim te zaczęły hałasować albo się nudzić. Kobieta była zdeterminowana, by zdobyć jakiekolwiek fundusze i kupić dzieciakom chociażby buty na zimę, a większe szanse na to by były, gdyby dzieci zachowywały się niczym słodkie aniołki.
Tymczasem zaś Delafontaine zdawał się powoli uspokajać i wczuwać. Jego głos przestał się już tak załamywać, przejęzyczeń było coraz mniej i nawet pojawiła się jakaś lepsza intonacja. Czytał kiedyś bajkę “O złotym rysiu” i pamiętał, że bardzo mu się podobała, było to jednak w czasach, gdy sam był dzieckiem. Z tej przyczyny cała fabuła już dawno wywietrzała mu z głowy, pozostało tylko to nostalgiczne uczucie powrotu do szczęśliwego dzieciństwa, które pan Delafontaine zdecydowanie miał.
Może właśnie dlatego gdy skończył czytać bajkę i podniósł wzrok na dzieci, powrót do rzeczywistości był niemal bolesny. Szczupłe twarze, niedopasowane ubrania, wielokrotnie zreperowane zabawki i tylko jedna opiekunka na całą trzydziestkę - Delafontaine poczuł przykre tąpnięcie gdzieś w piersi, ale nie miał za dużo czasu na roztrząsanie go.
— Czas już na obiad. Czy panowie zjedzą razem z nami? — zapytała opiekunka, na co brzuch Delafontaina postanowił głośno zaburczeć, powodując salwę śmiechu u dzieci.
W takiej sytuacji cała grupa została zaprowadzona do pomieszczenia będącego połączeniem kuchni z jadalnią. Delafontaine był zaskoczony tym, jak sprawnie poszły przygotowania do posiłku. Okazało się, że przybycie obu mężczyzn przerwało nieco gotowanie obiadu, ale opiekunka była osobą na tyle zorganizowaną, że była w stanie dopilnować zarówno potężnych garnków jak i dzieciaków, kiedy szlachcic czytał bajkę. Jako gość honorowy, Delafontaine dostał obiad jako pierwszy, wskazano mu też miejsce u szczytu stołu. Isidoro wymówił się od obiadu tłumacząc się tym, że nie jest specjalnie głodny. Jednak nie wszyscy usiedli do stołu - pozostała wciąż spora grupa dzieci, które zwyczajnie nie jadły, a gdy Delafontaine nieśmiało o to zapytał, opiekunka tylko uśmiechnęła się smutno.
— Cóż, nie mamy tyle zastawy, żeby dla wszystkich starczyło. Kiedy dzieci umyją po sobie talerze i sztućce, druga tura dostanie obiad.
Z tym też szlachcic poczuł się niekomfortowo. Nagle ów obiad, który tak chętnie i niefrasobliwie przyjął wydał mu się czymś, na co nie zasłużył i niemalże zabierał dzieciom, które i tak praktycznie nic nie miały.
— A będzie jeszcze bajka po obiedzie? — zapytała jedna z dziewczynek, na co Delafontaine oczywiście się zgodził, tak samo jak i na bajkę przed snem, zgodziłby się też pewnie i na inne rzeczy, gdyby opiekunka nie wkroczyła i nie powiedziała, żeby dzieci trochę odpuściły niespodziewanemu gościowi.
Przy okazji Delafontaine obejrzał nieco sam sierociniec. Dla dzieci nie było wystarczająco dużo misek i sztućców, trudno więc było oczekiwać, by było wystarczająco dużo łóżek. Dzieciaki spały dwójkami na starych materacach i skrzypiących łóżkach, których Delafontaine nie dałby najpodlejszemu ze swych służących. Balii też było za mało, piec nie dawał rady ogrzewać tyle wody i każde dziecko mogło liczyć na ciepłą kąpiel tylko raz w tygodniu. W lecie nie był to aż taki duży problem, ale w zimie konieczność umycia się w zimnej wodzie sprawiała, że dzieciaki trzeba było niemal przemocą zaganiać do łazienki.
W końcu nadszedł wieczór, Delafontaine przeczytał jeszcze jedną bajkę i wszystkie dzieci grzecznie poszły spać. Sama opiekunka dreptała wokół obu mężczyzn, zapewniając ich o tym, że dzieci nigdy nie zapomną tego dnia, że były niesamowicie szczęśliwe i że na pewno wszystkie kochają Delafontaina całymi swoimi dziecięcymi serduszkami. Szlachcic oczywiście zapewnił, że wszystkie pozytywne uczucia są w pełni odwzajemnione, że na pewno jeszcze przyjdzie, minę miał jednak nietęgą.
Wrócił do domu razem z Isidoro tak samo, jak i tu przyszedł, tym razem jednak nie zaprotestował gdy drugi mężczyzna wziął go za rękę, by przeprowadzić przez najbardziej uczęszczaną ulicę miasta.
Wbrew pozorom wcale nie wyszli na długo. W sierocińcu i tak byli po południu, ale Delafontaine miał wrażenie, jakby w domu nie było go co najmniej przez miesiąc. Powitała go cisza i nieużywane pomieszczenia pełne nieużywanych przedmiotów, które tylko zabierały miejsce do życia dla ludzi. Szlachcic popatrzył na to wszystko z westchnieniem.
Isidoro swoim sposobem minął go w drzwiach i zniknął gdzieś w korytarzach między pakunkami. Gdy Delafontaine za nim podążył, znalazł go w salonie jak wpatruje się w zabitą gwoździami skrzynię ze spłowiałym już napisem “Mennecy-Villeroy”, nazwą znanego zakładu rzemieślniczego produkującego porcelanę.
— Talerze — powiedział, wskazując na skrzynkę, a potem poszedł kawałek dalej do następnej skrzynki. — Pościel. Kubki. — Znowu gdzieś przeszedł i wpatrzył się w jakiś pakunek. — Zabawki.
Delafontaine pokiwał głową. Właściwie to sam już doszedł do tego, co powinien zrobić i wstyd mu było, że potrzebował przeżyć tyle lat i musiał być pouczany przez dużo młodszego mężczyznę. Szlachcic prawie nigdy nie opuszczał swojego domu, mało rozmawiał z innymi ludźmi i całym jego życiem były książki, których wydarzenia działy się w odległych krainach. Delafontaine doszedł do wniosku, że właściwie nawet ze swoją gospodynią za dużo nie rozmawiał poza codziennymi sprawami. Nie wiedział nawet, czy kobieta ma jakąś większą rodzinę i jak im się żyje.
Isidoro wydawał się czytać mu w myślach i Delafontaine był mu bardzo wdzięczny za to, że nie musi na głos wypowiadać swoich myśli. Czuł, że od razu musiałby się usprawiedliwiać, a to nigdy nie było przyjemne. Tymczasem zaś młodszy mężczyzna zachowywał się tak, jakby cały dzisiejszy dzień był od początku do końca zaplanowany, łącznie z przewidzeniem reakcji samego szlachcica.
— Do sprzedania. Do przekazania — powiedział Isidoro, wskazując dwa w miarę wolne miejsca w jednym z pokoi, zaś Delafontaine tylko skinął mu głową i obaj mężczyźni wzięli się do pracy.
Na miejscu “do przekazania” trafiły wszelkie rzeczy, którymi dzieci mogłyby cieszyć się od razu. Były tam zabawki, które Delafontaine kupił na okazję, kiedy któryś z jego znajomych będzie wyprawiał urodziny swojego dziecka, jednak jako że zawsze wymawiał się pod różnym pretekstem z tego typu imprez, to oczywiście zabawki zalegały u niego w domu kompletnie nierozpakowane. Do tego dochodziły jeszcze książki dla dzieci, takie z obrazkami i dużym tekstem, pełne przeróżnych bajek i historii. Te Delafontaine przeczytał już po wielokroć, dopóki oczywiście już z nich nie wyrósł. I chociaż nosiły nieco śladów użytkowania, to jednak książki do tanich rzeczy nie należały i szlachcic był pewien, że dzieci i ich opiekunka się z nich ucieszą. Inną kwestią pozostawało to, na ile dzieci potrafiły czytać, ale o tym, jak egzotyczna jest to umiejętność Isidoro postanowił na razie nie informować Delafontaina.
Jeśli chodziło o rzeczy do sprzedania, to tam wylądowała między innymi cała porcelana. Oczywiście brak talerzy i sztućców był dla sierocińca uciążliwy, jednak jeśli jedna srebrna łyżeczka do herbaty mogła opłacić cały komplet naczyń wystarczających dzieciom, to lepiej jednak było spieniężyć każdy z zestawów i sprawić dzieciakom nową kuchnię. Podobnie rzecz się miała z pościelą i masą innych sprzętów i przedmiotów, które Delafontaine na nowo odkrywał w swoim domu.


Mężczyźni pracowali do świtu bez zmrużenia oka, jednak poziom zagracenia domu szlachcica zdecydowanie ich przerósł i mieli wrażenie, że choć ramiona i plecy bolały ich jak nigdy, to zrobili ledwie maleńki wyłom w górach rzeczy nagromadzonych przez lata. Choć Isidoro był przyzwyczajony do tego, że od czasu do czasu trzeba zarwać noc, rano czuł się naprawdę zmaglowany. Jego noce zazwyczaj nie polegały na przenoszeniu ciężkich pakunków. Dla odmiany pan Delafontaine, który na co dzień chodził spać z kurami, teraz widać wstąpił w niego jakiś nowy duch, bo rankiem nadal czuł się świeży jak stokrotka. Postanowił natychmiast wcielić resztę planu w życie i zatrudnić jakichś pomocników, którzy kontynuowaliby jego i Isidoro dzieło. W końcu wszystkie książki i zabawki nie przetransportują się same do sierocińca, trzeba było też znaleźć kupców na pozostałe sprzęty.
— Nie zdawałem sobie sprawy z tego jak wiele nagromadziłem i jak bardzo nie jest mi to do niczego potrzebne. Dziękuję, Isidoro, sam pewnie nadal tkwiłbym w tym samym miejscu… powiedz mi, gdzie szkolą tak uważnych i roztropnych kamerdynerów?
— Jestem astrologiem, nie kamerdynerem - odparł lakonicznie drugi mężczyzna. - Dom i dusza to jedność. Jedno jest odbiciem drugiego. Powiedziałeś, że potrzebujesz pomocy domowej. Czyli pomocy dla duszy. Kto lepiej pomoże, niż astrolog?
Pana Delafontaine po prostu zatkało. W sumie ta wypowiedź wyjaśniała, dlaczego Isidoro zachowywał się tak, jakby dokładnie znał przebieg całej tej sytuacji, zaś powiedzenie że dom to odbicie duszy dodawało filozoficznego charakteru słowom o tym, że wszystko jest sprzątaniem i nic nie jest sprzątaniem. Na mieście mówili, że nowoprzybyli to jakaś niezwykła grupa, ale skąd Delafontaine miał dokładnie znać stopień owej niezwykłości, skoro na mieście nie bywał i dostawał jedynie strzępy plotek?


Isidoro wrócił do tymczasowej siedziby Gildii koło południa. Chociaż nic prawie nie jadł od poprzedniego poranka, był tak zmaglowany że nie czuł już nawet głodu. Rozmowa ze szlachcicem, ryzykowny plan, do tego tłum dzieci i ich opiekunka, przenoszenie rzeczy i sprzątanie - żadnych z tych rzeczy Isidoro na co dzień nie robil, wiec jego przyzwyczajony do ciszy i astrologii duch został wyzuty z resztek energii. Gdy dotarł do swojego łóżka po prostu padł na nie na wznak tak, jak stal, nie przejmujac sie tym, że leży pod kątem, a wciąż obute stopy wystają mu gdzieś za krawędź. Spał jednak głęboko i spokojnie z poczuciem dobrze wykonanego zadania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz