niedziela, 12 lutego 2023

Od Antaresa - Sir Roderyk (III)

Zamaszyste podpisy, woskowe pieczęcie, ozdobny papier. Ustalenia spisano starannie drogim, czarnym atramentem. Skrybowie sporządzili kopie, a w krainie w końcu zapanował pokój, zapewniony skomplikownym traktatem i słowem grupy możnych. Sir Roderyk wierzył, że ustalenia okażą się trwałe, a przynajmniej na tyle trwałe, na ile mogły być w tamtym czasie.
Rycerz czuł, że będzie mu w pewien sposób brakowało towarzystwa jego żołnierzy. Gdy nie trzeba było walczyć, wszyscy rozeszli się do swoich spraw, zaś sir Roderyk mógł w końcu zdjąć z barków ciężar dowodzenia. Odetchnął z ulgą. Jego duszę opadło to przyjemne uczucie, tak podobne do momentu, gdy po długiej wędrówce można w końcu zrzucić plecak i przeciągnąć się, dotarłszy na sam szczyt wysokiej góry. Bo choć polubił swoich ludzi i stali się mu bliscy, to jednak w sercu mężczyzny nigdy nie było tej naturalnej łatwości, z jaką czasem rodzili się ludzie, a która sprawiała, że los sam wypychał ich przed szereg, pozwalając prowadzić innych. Sir Roderyk… ludzie go słuchali, chętnie za nim podążali, ale rycerz nie przepadał za tym, by musieć ich prowadzić. Czym innym była odpowiedzialność za ludzi, gdy pomagał im wypełniając obowiązki błędnego rycerza, czym innym zaś bycie dowódcą wojskowym i prowadzenie ich w krwawy bój. To ostatnie zdecydowanie nie było dla niego.
Ostatnie uściski rąk – twarde, mocne, męskie. Cassius przegarnął Antaresowi włosy, na odchodnym przykazał, żeby więcej jadł i nie topił garnków w rzece. A potem każdy odjechał w swoją stronę; sir Roderyk obrócił się jeszcze by dostrzec, jak sylwetka adiutanta znika za jakimś zagajnikiem. Teraz droga rycerza biegła na południe, prosto do siedziby jego patrona, markiza Rocheforta.
Château de Courteaux było miejscem, które sir Roderyk utożsamiał z domem. Wracał tam regularnie, by odpocząć, zasięgnąć języka, pomówić z markizem. Sam Florentin, choć był jego przełożonym, a także możnym o naprawdę wysokiej pozycji, miał talent do naturalnego przełamywania niewygodnych barier, przy jednoczesnym zachowaniu wszelkich formalności. Rozmowa z markizem pozbawiona była dworskiej sztywności, a jednocześnie wciąż mieściła się w stosownych i jasnych ramach, przez co rycerz nigdy nie czuł, by powiedział zbyt wiele, odezwał się nadto swobodnie lub w inny sposób przekroczył zasady stosowności. Nie wiedział, jak markiz to robił. Może to była po prostu przyrodzona cecha charakteru, bo sir Roderykowi ciężko było wyobrazić sobie, by tak naturalną umiejętność po prostu dało się wyuczyć.
Podróżowali teraz z Antaresem we dwójkę, zaś rycerz poczuł, że w końcu może wziąć się za realne wypełnianie złożonej dzieciakowi obietnicy. Do tej pory ich wspólna podróż polegała raczej na przedzieraniu się przez zawiłości losu i niebezpieczeństwa, usilnym utrzymaniu Antaresa przy życiu i tłumaczeniu mu tyle, ile było ku temu niezbędne. Sir Roderyk nie spędził z nim wiele czasu, nie rozmawiali dużo, uwaga mężczyzny skupiała się bez przerwy na czymś innym. Teraz miało się to zmienić, zaś rycerz zastanawiał się, jak sobie poradzi z ogarnięciem dziecka. Myślami wracał do swego mentora, sir Bernarda, i tego, jak go w ogóle uczył, o czym z nim rozmawiał, jak wyglądał sam początek ich relacji. Ale pamięć nie do końca chciała współpracować, zaś wydarzenia rozmywały się w sieczkę niepowiązanych ze sobą wspomnień i wydarzeń. Pamiętał jakiś festyn, na którym razem byli, ale nic poza smakiem pieczonych jabłek z niego nie pozostało. Pamiętał jak pierwszy raz chwycił kopię, a potem nie trafił nią w tarczę, zleciał z konia, wbił drewno w brzuch i wylądował w łóżku na ponad tydzień. Im później, tym wspomnienia były żywsze i dokładniejsze, sir Roderyk był w nich starszy i uważniejszy. Ale gdy był dzieckiem…? Nie, tego naprawdę nie pamiętał.
Górzyste, porośnięte gęstym lasem tereny, powoli ustępowały coraz bardziej cywilizowanym regionom. Stopniowo droga się wygładzała, horyzont oddalał, gdy nie przesłaniały go już kolejne wzgórza. Wartkie strumienie zmieniły się w szerokie rzeki, od czasu do czasu pojawiały się nieregularne jeziora i nawet pogoda zdawała się przyjaźniejsza.
Początkowo jechali w milczeniu. Antares kiwał się na przednim łęku, oglądał widoki, bawił się grzywą rumaka. Sir Roderyk szybko przyzwyczaił się do tej spokojnej ciszy, jaka towarzyszyła ich podróży – pozbawionej napięcia i nerwowości, albo tego oczekiwania, że zaraz skądś wyskoczy wrogi oddział, trzeba będzie dobyć broni.
— Tam — Antares pokazał nagle palcem w kierunku stada koni pasących się rzut beretem od traktu. — Koń jak krowa.
— Srokaty — odparł sir Roderyk, podążając wzrokiem za wskazaniem.
Cisza znów zapadła, Antares wychylił się nieco, by popatrzeć jeszcze na znikające za zakrętem konie. Dzieciak mało mówił, głównie kiwał głową albo wlepiał w człowieka to swoje dziwne spojrzenie (sir Roderyk w życiu nie widział takich oczu, aż wstyd mu było, że tego nie zauważył na początku, wtedy w szopie). Mężczyzna stwierdził, że dobrze byłoby zmusić Antaresa do tego, by zaczął formułować jakieś sensowniejsze zdania. Rycerz musiał umieć się wysłowić.
— To takie umaszczenie. — Kontynuował. — Jak koń ma łatki.
— U-ma-sz…
Umaszczenie — powtórzył wolniej. — Kolor sierści.
— Jakie są u-ma-szcze-nia? U konia?
— Cóż, Szarogrzywy jest siwkiem. To jest wtedy, kiedy koń jest taki jasnoszary. Ale są też ciemnoszare, myszate. Jak myszy, tak?
Antares pokiwał ochoczo głową, wykręcając się nieco w siodle, by popatrzeć na rycerza. Rozmowa biegła jeszcze przez pewien czas o koniach, sir Roderyk pokazywał te umaszczenia, o których mówił, jeśli akurat na pastwisku trafił się odpowiedni przykład. Ród Rochefortów słynął z hodowli koni, sam markiz miał pokaźną stadninę, zaś Szarogrzywy pochodził rzecz jasna z tej jednej, specjalnej rasy rumaków, którymi markiz tak się szczycił.
— Markiz ma konia?
— Markiz hoduje konie – te wszystkie stada, które do tej pory mijaliśmy, należą do niego.
— Sam czesze?
Sir Roderyk parsknął śmiechem.
— Zabrakłoby mu dni w roku, gdyby je wszystkie sam czesał. Dla markiza pracuje mnóstwo ludzi – to oni czeszą wszystkie jego konie, karmią je, pilnują żeby były zdrowe i silne, szkolą pod siodło…
— Dużo koni.
— Mhm… I do tego jeszcze różne rasy.
U-ma-szcze-nia?
— Nie, nie. Rasy. Hm, jak by ci to wytłumaczyć… O, właśnie! Zauważyłeś, że Szarogrzywy jest większy od innych koni?
— Największy i najładniejszy.
Rumak prychnął dostojnie, z gracją wyminął jakiś dołek.
— Tak, największy i najładniejszy. Markiz specjalnie hoduje takie rumaki, by służyły rycerzom za wierzchowce i walczyły u ich boku. Są duże, silne i mają odważne serca. To destriery.
Antaresowi zaświeciły się oczy.
— Będę rycerzem, dostanę konia? Takiego mojego?
— Oczywiście. — Sir Roderyk przełożył wodze w dłoni, uniósł się w strzemionach, poprawił w siodle. — Markiz na pewno ci jednego da.
Dzieciak wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Chcę białego.
— Chcesz być rycerzem na białym rumaku?
— Chcę! — powiedział z mocą, a sir Roderyk roześmiał się z głębi serca.
Podróżowali dalej; rozległe pastwiska zaczęły przeplatać się z pachnącymi polami lawendy, gdzieś tam zamajaczyły coraz częstsze winnice. Antares zainteresował się nieznanymi sobie roślinami, wciskał nos w fioletowe kwiaty i skubał podsunięte przez sir Roderyka winogrona. Sady pełne jabłoni i śliw, białe owce i kozy, złote pola pszenicy, wysokie tyczki po których wspinał się chmiel. Ziemie Rochefordów, rozległe i żyzne, uprawiano od wieków, nie zostawiając wiele miejsca dla dzikich roślin i lasów. Wszystko wokół było oswojone, uregulowane i bezpieczne.
Nocowali w karczmach, czasem w chałupach i stodołach, zaś ludzie witali ich bez strachu i podejrzliwości. Z uznaniem patrzyli na miecz przy pasie sir Roderyka, bezbłędnie rozpoznawali rodowód Szarogrzywego, częstowali rycerza mięsem i ciastem, zaś Antares dostawał kogel-mogel. Ziemie, które od lat znały tylko spokój i rządy jednego rodu, przynosiły stały plon, zaś poddani markiza nie mieli w oczach tego strachu i podejrzliwości, jakie sir Roderyk pamiętał z wioski, w której znalazł Antaresa.
— Sir — zaczął chłopak, gdy byli ledwie dzień drogi od Château de Courteaux. Nogi Antaresa dyndały po obu bokach Szarogrzywego, dzieciak trzymał dłonie wplecione w grzywę rumaka. Rycerz opuścił wzrok, spojrzał na swojego pazia.
— Hm?
— Znasz ładne historie?
Mężczyzna uniósł brew, zamyślił się na pewien czas.
— Dajmy na to, że jakieś znam, ale nie powiedziałbym, żeby dobry był ze mnie bard. Niech zgadnę, najchętniej byś posłuchał o rycerzach?
— Aha!
Sir Roderyk znów parsknął śmiechem.
— O rycerzach znam akurat sporo historii. Ale i ty chyba trochę o nich posłuchałeś. Cassius ci opowiadał, prawda?
— Aha.
— Cóż, w takim razie – o jakim rycerzu najchętniej byś posłuchał? O sir Lancelocie? A może o sir Galahadzie?
— O sir Roderyku.
— Och.
Mężczyzna jechał przez pewien czas w milczeniu, poprawi sobie Antaresa na przednim łęku.
— Wiesz, sir Roderyk to miał bardzo dobrego mentora.
— Tak?
— Tak. Nazywał się sir Bernard. I kiedyś przydarzyła mu się taka przygoda…


Château de Courteaux ukazało się na horyzoncie.
Warowna twierdza, rozbudowywana i modernizowana przez kolejne pokolenia Rochefordów, rozpierała się na kamienistym wzgórzu niczym majestatyczny lew. Antares rozdziawił usta – klasztor Nathoriego robił na nim wrażenie, podobnie jak i kasztel brata lady Montcroix, jednakże oba te budynki przypominały niewyględne kurniki, jeśli porównało się je z masywem Château. Wieże obronne jak podpora niebios, mury niczym górskie szczyty, brama na podobieństwo paszczy Lewiatana.
Szarogrzywy przyspieszył kroku, czując bliskość swojej stajni – tu się urodził, tu sir Roderyk przyuczał go, by stał się rycerskim rumakiem. Nastrój rycerza i jego wierzchowca udzielał się dzieciakowi, Antares nie potrafił oderwać wzroku od niezdobytych murów warowni.
Przebyli most zwodzony, sir Roderyk nawet nie został spytany, kim jest i dokąd jedzie. Strażnicy rozpoznali go, skłonili się, ktoś pchnął posłańca w stronę serca zamku. Minęli gargantuiczną bramę, kopyta Szarogrzywego zadźwięczały na pierwszym z dziedzińców.
— Zamknij buzię. — Sir Roderyk przykazał Antaresowi.
Château de Courteaux budowano cały czas. Każde pokolenie Rocheffordów dokładało swą cegiełkę, wznosząc nową basztę, rozpoczynając konstrukcję nowej warstwy murów, dodając kranelunek lub kolejny element niezdobytej bramy. Sir Roderyk miał wrażenie, jakby podążał przez kolejne wieki istnienia warowni – najnowsze, najjaśniejsze mury opasywały wartownię z zewnątrz, jednak im głębiej w stronę serca Château de Courteaux, tym mocniej było widać, jak wiele czasu upłynęło od konstrukcji. Elementy zdawały się wieczne, niezmienne, chłód kamienia zapewniał, że mury pozostaną tak samo niewzruszone przez wszystkie kolejne pokolenia Rochefortów.
Kolejne pasmo murów, kolejny dziedziniec. Sir Roderyk przytrzymał mocniej Antaresa – chłopak kręcił się w siodle, usiłował zobaczyć wszystko na raz, prawie zsunął się mu z łęku.
— Jeszcze się napatrzysz — mruknął w rozbawieniu, Antares chyba nawet nie usłyszał.
Dotarli do najbardziej wewnętrznej, najstarszej części – tam, gdzie siedzibę miał markiz i gdzie znajdowały się kwatery sir Roderyka. Rycerz zeskoczył z grzbietu rumaka, ściągnął Antaresa z siodła.
— W końcu – jesteśmy w domu.


Służący zajęli się Antaresem – ktoś przyciął mu włosy, by przydługa grzywka nie właziła w oczy, kto inny wpakował do balii z mydlinami, domył wżarty pod paznokciami brud. Dzieciak wreszcie dostał ubrania, które pasowały rozmiarem oraz buty, które nie spadały z nóg. Markiz powitał pazia sir Roderyka z uśmiechem dobrotliwego dziadka, pogłaskał go po włosach. Może to była kwestia nowej fryzury i porządnego mycia, ale rycerzowi wydawało się, że te włosy miały jakiś inny kolor.
Tak, jak się spodziewał, markiz po prostu przyjął to, że oto jego błędny rycerz przygarnął sobie pazia nie wiadomo skąd, nie rozważając nawet synów z bogatych i znaczących rodów. Sir Bernard zrobił dokładnie to samo, nie przejmując się tradycjami ani opiniami, więc widać tak właśnie musiało być. Sam Antares dostał swój własny pokój – dzieciak wydawał się przytłoczony nadmiarem wrażeń, bodźców i prezentów. Sir Roderyk widział zagubienie odbijające się w tych złotych oczach, gdy jego paź mimowolnie rozdziawiał usta, oglądając wszystko wokół. Rycerz uśmiechnął się wtedy pod nosem. Tak, teraz mógł w końcu zacząć edukację Antaresa, a jeśli ten nadal chciał zostać rycerzem, będzie musiał przyzwyczaić się do wielu rzeczy.
Nadszedł wieczór. Antares padł nieprzytomny na swoim nowym łóżku, zaś sir Roderyk spędził ten czas na wypełnianiu szeroko pojętych obowiązków towarzyskich.
Jego patron utrzymywał rozległy dwór, składający się z bliższej i dalszej rodziny, ze znajomych i przyjaciół, z okazjonalnych gości, a także z garści przypadkowych osób – tak przynajmniej sądził sir Roderyk. Większość kojarzył, w miarę pamiętał, jednak musiał przyznać, że dopełnianie owych obowiązków towarzyskich, jakie leżały w dobrym tonie i były częścią bycia błędnym rycerzem, stanowiło dla niego ciężką przeprawę.
Nie obyło się bez pytań o przebieg utarczek na granicy, zaś sir Roderyk potrzebował dużo ze swej siły woli, by wciąż utrzymywać konwersację lekką i uprzejmą. Gdy wieczór zrobił się późny, a pora stosowna do tego, by wymówić się zmęczeniem i czmychnąć z głównej sali, rycerz szybko skorzystał z tej sposobnoścj i udał się do swoich komnat. Jeśli Chateau było jego domem, to do jego rodziny należał tylko markiz.
A teraz również i Antares.


Tak, jak to sobie obiecał, zaczął z Antaresem od nauki manier. Już przedstawienie dzieciaka markizowi było stresujące, choć markiz należał do osób łagodnych i wyrozumiałych, szczególnie dla dzieci. Jednak Antares był wiejskim dzieckiem, widać to było na każdym kroku, i po prostu nie dało się go pokazać wyżej urodzonym bez narażania się na jakąś towarzyską niezręczność.
Sir Roderyk nie pamiętał, jak jego mentor zrobił z niego giermka, który był w stanie odnaleźć się na salonach i nawet poprowadzić jakąś konwersację, więc nauka Antaresa była po części próbą nauczenia dzieciaka czegoś przydatnego, a po części nauką sir Roderyka, jak być dobrym mentorem i nauczycielem.
— Nie dłub w nosie — upomniał Antaresa. Dzieciak wyciągnął palec z nosa, otarł „znalezisko” o leżącą na stole serwetkę. Sir Roderyk westchnął.
Zaczęli od nauki manier przy stole. Antares najpierw dostał cały obiad – na głodnego na pewno nie skupiłby się na niczym, oprócz jedzenia na talerzu i cała nauka poszłaby na marne – a potem sir Roderyk starał się mu wpoić, do czego służą poszczególne komplety sztućców rozkładanych przez służbę wokół szlacheckich talerzy. Problem był tylko taki, że widać rycerz nie docenił w pełni trudności, z jakimi będzie musiał się borykać chłopiec, a może po prostu ta etykieta przy posiłku była bardzo skomplikowana. W każdym razie, nim udało się dotrzeć do rozróżniania widelca do drugiego dania i tego do deserów, sir Roderyk musiał zacząć od poprawnego ułożenia łyżki w dłoni swego pazia.
— Nie garb pleców.
Antares się wyprostował, poskrobał lyżką po dnie talerza, wysiorbał zupę.
— Nie siorb.
Dzieciak podniósł na niego spojrzenie. Siorbnął trochę ciszej.
— Chodzi o to, że wydawanie przy posiłku dźwięków, które nie są rozmową, jest niekulturalne.
— Nie można bekać?
— Nie można.
— Arnold bekał.
Sir Roderyk westchnął.
— Arnold nie jest rycerzem. Ja nie bekam i ty też nie będziesz, tak? Rycerze nie bekają. — Mężczyzna zerknął na tę nieszczęsną serwetkę. — Nie siorbią, nie dłubią w nosie i nie wycierają bab z nosa o serwetki.
Tym razem to Antares westchnął, pogrzebał łyżką w zupie.
— Kiedy miecz?
— Jak nauczysz się obsługiwać nóż do masła.


Pazia nie uczono jazdy konnej ani walki bronią – wagę przykładano raczej do tego, by dzieciak nauczył się czytać i pisać, umiał się zachować i był pomocny. Bez gadania wykonywał wszystkie polecenia, zajmował się ekwipunkiem swego mentora i nie siedział bezczynnie. Z tym ostatnim Antares nie miał najmniejszych problemów – dzieciakowi wystarczyło raz pokazać, jak wyczyścić i natrzeć zbroję, albo jak zająć się siodłem i już, można było być pewnym, że Antares sobie z tym poradzi. Wydawało się, że wręcz czerpał z tego jakąś przyjemność, a samo zajęcie, choć nudne i monotonne, mu się podobało. Miarowe, identyczne ruchy, zdawały się go odprężać i uspokajać, chłopak potrafił spędzić zadziwiająco dużo czasu na polerowaniu jednej tarczy – cecha właściwa bardziej dorosłemu, niż małemu dziecku.
Sir Roderyk nie mógł być z nim bez przerwy, od świtu do nocy, więc część dnia dzieciak spędzał pomagając w różnych częściach zamku. Najczęściej wypadało mu być w kuchni, gdzie zawsze trzeba było dodatkowych rąk do pracy – czy to przy obieraniu ziemniaków, krojeniu jarzyn czy zmywaniu po posiłku. Antares początkowo nie do końca sobie radził, tonąc w harmidrze i pośpiechu panującym w kuchni, otoczony nowymi twarzami i mnóstwem rzeczy do zrobienia, ale wystarczył może tydzień, by to się zmieniło. Chłopiec szybciej reagował na polecenia, nie miał już momentów odpływania gdzieś myślami i zapominania o całym świecie. Nawet zaczął trochę więcej mówić, tworzyć dłuższe zdania. Więcej się uśmiechał.
— Trochę normalnych ludzi i trochę spokoju — mruknął sir Roderyk, widząc jak Antares dostaje pajdę chleba ze smalcem od jednej z kucharek, akurat na zakończenie swojej pracy w kuchni. Dzieciak uśmiechnął się, zabrał za jedzenie, a kobieta potargała te włosy w dziwnym kolorze.


Rycerz nie chciał, by wszystkie zajęcia Antaresa polegały wyłącznie na siedzeniu albo pracy – dzieci musiały się ruszać, trochę pobiegać i dokazywać. Antaresa czekała jeszcze nauka czytania i pisania, zaś sir Roderyk naprawdę nie musiał się długo zastanawiać by wiedzieć, że to nie będzie dla Antaresa miły czas. Dlatego też postanowił, że jego paź potrzebuje czegoś jeszcze – czegoś co będzie mu się podobało, co sprawi też, że nieco się porusza, a reszta dnia, strawiona na bardziej typowych dla pazia naukach, będzie nieco łatwiejsza do przetrwania. Nie musiał nad tym długo myśleć, okazja nadarzyła się niemal sama.
Tamtego dnia zaprowadził Antaresa do stajni.
— Czeszemy Szarogrzywego?
— Nie, Szarogrzywy jest już wystarczająco wyczesany. Zajmiemy się innym wierzchowcem.
Ostatni z boksów krył właściwego rumaka.
Podarowany ongiś przez markiza jednemu z jego licznych… wnuków? Wnuków ciotecznych? Sir Roderyk nie był pewien, drzewo genealogiczne Rochefordów było skomplikowane, miało mnóstwo odgałęzień i rycerz ze wstydem musiał przyznać, że nie do końca się w nim orientuje. Dość jednak powiedzieć, że jakiś szlachecki dzieciak, obecnie nieco starszy od Antaresa (a na pewno od niego większy), otrzymał od markiza Florentina Rocheforda ślicznego i uroczego kucyka, na którym miał uczyć się jeździć. Niestety jednak dzieciak nie zapałał miłością do swego wierzchowca ani do siodła, preferujac wygodę powozów, zaś sam kucyk, będąc nietrafionym prezentem, zalegał w stadninie, pozbawiony uwagi i opieki jedynego jeźdźca.
— To jest Beczka.
Sir Roderyk wskazał dłonią boks i znajdującego się tam kuca. Starszy, siwy przy pysku, rdzawy wszędzie indziej, z płową grzywą i zaczepnym spojrzeniem. Antares podszedł bliżej, stanął na palcach, próbując obejrzeć sobie lokatorkę.
— Będziesz na niej jeździł.
Antares nabrał głęboko tchu, jego oczy upodobniły się do dwóch okrągłych, złotych dysków.
— Mój rumak!
— Pożyczony kucyk — poprawił go rycerz, ale dzieciak już nie słuchał.
— Mogę ją uczesać?
— Od tego zaczniemy.
Normalnie, gdy zajmowali się Szarogrzywym, sir Roderyk przytrzymywal kopyto, Antares siłował się z kopystką, zaś Szarogrzywy był bardzo cierpliwy. Do czesania rycerz stawiał swojego giermka na jakiejś starej skrzynce – biedak w całości mieścił się pod brzuchem masywnego rumaka. Ale kucyk to była zupełnie inna sprawa – Antares sięgał grzbietu, mógł nawet założyć siodło.
Beczka przyjęła ich z uprzejmym zdziwieniem wierzchowca, który wiedział, że stoi na uboczu ludzkiego zainteresowania, a także z cierpliwością kuca, dla którego większość życia już minęła. Antares nie posiadał się z radości, mruczał coś do Beczki, uśmiechał się pod nosem i międlił miękkie chrapy. Sir Roderyk stał w pobliżu, oparty o drewniany wspornik, gotowy powiedzieć Antaresowi, co ma robić po kolei, ale okazało się to niepotrzebne. Dzieciak obserwował konie i ich jeźdźców, zapamiętał bardzo dobrze, jak założyć ogłowie i zapiąć siodło. Nie minęło wiele czasu, a wyprowadzał już Beczkę z boksu, gotową do jazdy.
Dotarli na padok. Sir Roderyk przytrzymał strzemię, Antares pokracznie wdrapał się na siodło, sięgnął wodzy.
— Nie tak szybko. Najpierw musisz się poczuć wygodnie i pewnie w siodle.
Dzieciak pokiwał głową, rycerz poprowadził kuca. Dotknij końskich łopatek, dotknij uszu, przytul Beczkę. Usiądź bokiem, usiądź tyłem, znowu bokiem, ale nogi z drugiej strony. Usiądź normalnie. Połóż się na końskim zadzie. Bardzo dobrze, przytul Beczkę.
To dlatego, że tyle czasu jeździli razem, a Antares siedział na przednim łęku. Tylko to tłumaczyło, dlaczego dzieciak bez zawahania sięgał końskich uszu albo kładł się na zadzie, jakby to było wygodne łóżko.
— Mogę wodze? Możemy szybciej?
— Jutro będzie szybciej — powiedział sir Roderyk, odwiązując lonżę od ogłowia Beczki. Szybkie instrukcje, jak trzymać wodze, jak kierować kucem. — A teraz zrobisz tak, żeby Beczka szła za mną.
Antares skinął głową, rycerz zaczął chaotycznie spacerować po padoku. Beczka podążała tuż za jego plecami, kierowana dłonią Antaresa. Kuc był taki grzeczny, dając się prowadzić dłoni dziecka – sir Roderyk nie potrafił pojąć, jak tamten dalszy wnuczek markiza mógł w ogóle znudzić się wierzchowcem. Podobno z Beczką były jakieś problemy – rycerz nie wyobrażał sobie, jakie.
— Możemy szybciej? — ponownie spytał dzieciak.
— Jutro będzie szybciej. Teraz wracamy do stajni, musisz wyczesać Beczkę i wyczyścić jej kopyta.
— Już? — Rozczarowanie dźwięczało w głosie.
— Beczka jest zmęczona, musisz dać jej odpocząć.
Tak, jak sir Roderyk się spodziewał, argument trafił idealnie. Antares sam skierował swego wierzchowca w kierunku stajni, wysunął nogi ze strzemion, zeskoczył z siodła. I prawie przewrócił się na zrytej kopytami ziemi.
— O, właśnie. Jak nogi nieprzyzwyczajone do siodła, to właśnie tak to wygląda.
Sir Roderyk parsknął śmiechem, przytrzymał Antaresa, wyjął wodze z jego dłoni. Dzieciak szedł trochę okrakiem, nogi drżały pod nim, nieprzywykłe do obejmowania końskiego tułowia. Ale rycerz wiedział, że wkrótce się to zmieni, a jego paź bez problemu będzie jeździł wierzchem.
— Po obiedzie? — spytał Antares. — Mogę jeździć po obiedzie?
— Po obiedzie to będziesz siodła pastował. — Sir Roderyk parsknął śmiechem.
— A jak wypastuję?
— To nauka czytania i pisania.
Paź westchnął, popatrzył tęsknie na Beczkę.
— Muszę czytać i pisać?
— Musisz — odparł sir Roderyk. — Wiesz, w książkach jest mnóstwo historii o rycerzach. A jak będziesz umiał czytać, nikt nie będzie musiał ci ich opowiadać. Sam sobie przeczytasz, tak?
— Znam już dużo.
— Rycerz nie może być niepiśmienny, bo to wstyd.
Dzieciak westchnął, skinął w końcu głową.
— Mogę dać Beczce marchewkę?
— Jak ci pani z kuchni da.


Pióro skrzypiało po papierze, Antares z trudem coś gryzmolił, pochylając się nad kartką i mrużąc oczy, smarując kulfona za kulfonem. Naniesione na kartkę linijki były dla niego tylko uprzejmą sugestią, dzieciak zapominał o istnieniu kałamarza, co drugi przecinek był bezkształtnym kleksem. Ale przynajmniej nie mylił już nagminnie liter i nie zapominał o tym, jak wyglądają te rzadziej używane. W kwestii poprawności ortograficznej dużo jeszcze było do zrobienia – sir Roderyk nie raz trafił już na słowo zapisane tak bardzo źle, że musiał wypowiedzieć je na głos by zrozumieć, co też jego paź próbował tam napisać.
Lekcja czytania i pisania powoli miała się ku końcowi. Antares tęsknie wyglądał w stronę okna, coraz bardziej wiercił się na krześle. Wysokie, obite miękkim materiałem, miało sprawić, że ktokolwiek na nim siedział, mógł to wygodnie robić przez długie godziny. Antares wdał się w swego mentora – zdecydowanie wygodniej było mu siedzieć w twardym, skórzanym siodle, niż rozpierać się w najwygodniejszym z krzeseł. Dzieciak wysmarował ostatnie słowo, postawił kropkę na końcu zdania. Z impetem i ostatecznością.
— Koniec — powiedział z mocą, podnosząc wzrok na sir Roderyka. — Umiem czytać i pisać.
— Umiesz, prawda — przyznał rycerz, a potem z niepokojem spojrzał na swojego pazia, w ostatniej chwili powstrzymał jego dłonie. — Co ty wyprawiasz?
— Koniec nauki, wszystko umiem — odparł kompletnie niezrażony. — Już nie będę tego potrzebował.
— Nie znaczy, że możesz wszystko podrzeć!
— Dlaczego?
Sir Roderyk westchnął. Jego paź tu wyraźnie czegoś nie zrozumiał.
— To, że odróżniasz od siebie litery i potrafisz z trudem przeczytać proste zdania nie oznacza, że to koniec twojej nauki. Jutro widzimy się tu o tej samej porze!
Usta Antaresa wygięły się w smutną podkówkę.
— Nie chcę.
— Ale musisz. Rycerz musi umieć ładnie pisać, o tak. — Mężczyzna wskazał na kartce zdania, które sam napisał.
— To jest ładnie?
Sir Roderyk spojrzał badawczo na dzieciaka, ale w jego spojrzeniu dostrzegł tylko tę dziecięcą niewinność. Westchnął. Sir Bernard zawsze powtarzał mu, że pisze gorzej, niż kura pazurem, ale na bogów – nie mogło być aż tak źle.
— Tak, to jest całkiem ładnie. Poza tym musisz umieć pisać słowa poprawnie. Zgodnie z zasadami ortografii.
— Ale ja już umiem pisać.
— Napisałeś słowo „róża” przez u i rz.
— Ale do słowa „rycerz”, „smok”, „koń” i „miecz” nie trzeba ortografii. Nie będę nigdy pisał słowa „róża”, to nie muszę ortografii.
Sir Roderyk westchnął głęboko. Jak Antares początkowo mało mówił, tak jak już zaczął, to od razu wszedł w tę dziecięcą fazę braku zgody na obowiązki i kwestionowania wszystkich zasad.
— A jak będziesz chciał napisać list do niewiasty i powiedzieć jej, że jest piękna niczym rozkwitła róża, to co wtedy?
— Zabiję dla niej smoka, rzucę łeb pod nogi, będzie łatwiej.
Rycerz ucisnął kąciki oczu palcami.
— Pisz dyktando. „Różowa róża…”


Sir Roderyk leniwie opierał się biodrem o płotek padoka, zaś Antares dzielnie kłusował na grzbiecie Beczki, pewną ręką prowadząc starego kuca na drążki. Dzieciak płynnie uniósł się w strzemionach, Beczka gładko pomknęła przez drążki, unosząc wysoko kopyta. Rycerz westchnął, w duchu znów pożałował, że jego paź jest taki drobny i niewyględny, że wciąż nie może dosiadać pełnoprawnego rumaka.
Antares miał talent, bez dwóch zdań. Do tego oczy świeciły mu się do wszystkiego, co związane było z jazdą konną, zaś Beczka, otoczona jego troskliwą opieką, bardzo szybko awansowała na najstaranniej wyczesanego wierzchowca w całej stajni. Cała sytuacja bawiła oczywiście stajennych, który traktowali Antaresa z pobłażliwością, na boku podśmiewując się nieco z chudego dzieciaka na grzbiecie starego kuca.
Dzieciak spojrzał w stronę swojego mentora, ten zaś gestem wskazał mu, by nieco przyspieszył, pojechał łukiem wokół padoka, zostawiając drążki. Antares skinął głową, Beczka płynnie przeszła w galop, ruszyła idealnie wydeptaną trasą.
I tedy huknęło.
Sir Roderyk drgnął mimowolnie, dłoń instynktownie powędrowała do lewego biodra, ale gwałtowny dźwięk minął. Mężczyzna nie zdążył nawet dostrzec, co się stało. Co komuś spadło z takim porażającym hurgotem, skąd dobiegł odgłos, czy ktoś potrzebował pomocy, po prostu nic. Jedynym, co dostrzegł, była Beczka stająca dęba i Antares lecący z siodła jak szmaciana lalka.
Rycerz w okamgnieniu był przy swoim paziu, ktoś inny zajął się złapaniem i uspokojeniem spłoszonego kuca. Antares gramolił się ciężko z ziemi, niepewnie łapał wyciągniętej dłoni sir Roderyka.
— Jesteś cały? — spytał z troską rycerz.
— Beczka…
— Beczka się spłoszyła, to nie twoja wina.
Dzieciak patrzył na niego nie do końca przytomnym spojrzeniem, sir Roderyk zmarszczył brwi.
— Uderzyłeś głową?
Antares zaprzeczył, pozbierał się, popatrzył za Beczką. Kuc parskał w dłoń stajennego, drobił kopytami, szarpał za wędzidło i tulił uszy, ale z każdą chwilą się uspokajał, słuchając spokojnego głosu, poddając się dotykowi znajomej dłoni.
— Czemu tak zrobiła?
— Bo się przestraszyła.
— Konie się boją?
Rycerz popatrzył na pazia ze zdziwieniem.
— Oczywiście. Są strachliwe z natury, potrafią spłoszyć się z byle powodu.
— Szarogrzywy też?
— Szarogrzywy nie, bo był szkolony, żeby się nie bać. Poza tym to destrier. A Beczka jest zwyczajnym kucykiem, nikt jej niczego nie uczył, więc się przestraszyła. To nie twoja wina, naprawdę. — Sir Roderyk zmierzył swojego pazia uważnym spojrzeniem. — Antares, na pewno wszystko w porządku? Nie boli cię coś? Plecy całe?
Dzieciak ni to pokiwał, ni to pokręcił głową. Jego wzrok wciąż podążał w kierunku Beczki.
— Idę do niej.
Rycerz złapał go za bark.
— Na pewno dobrze się czujesz? Nie trzeba cię zabrać do ojca Leonarda?
— Wszystko w porządku. — Chłopak strząsnął dłoń rycerza. — Idę do Beczki.
Jak postanowił, tak zrobił. Zgarnął wodze od stajennego, a kuc chętnie wtulił chrapy w dłonie dzieciaka, nachylił ku niemu łeb i dał się przytulić, gdy Antares mruczał coś pod nosem, szepcząc słowa do puchatego ucha. Sir Roderyk podparł dłonią biodro, zmarszczył brwi, obserwował swego pazia z uwagą, ale nie dostrzegł niczego, co by go zaniepokoiło. Antares, jak mu się wydawało, nie potłukł się nadmiernie i może mógł kontynuować swoją lekcję jazdy na kucyku. Jeśli Beczka miałaby ku temu ochotę.
I już sir Roderyk miał powiedzieć to swemu paziowi, gdy ten po prostu wskoczył w siodło, poprowadził kuca do lekkiego kłusa i bez najmniejszego problemu pojechał na drążki. Rycerz pokiwał do siebie głową – z Antaresa byłby naprawdę dobry jeździec. Gdyby tylko dzieciak raczył choć trochę urosnąć.


Próby nakłonienia Antaresa do przykładania większej wagi do czytania i pisania okazały się ciężkie i płonne. Paź jak nie zapałał miłością do słowa pisanego, tak miało się to chyba nie zmienić. Sir Roderyk widział, jak dobrze szło mu wszystko, do czego tylko pałał cieplejszymi uczuciami, toteż starszy rycerz miał nadzieje, że jeśli uda mu się zainteresować Antaresa, dzieciak skupi się bardziej w trakcie lekcji i nawet ta nienawistna ortografia przestanie sprawiać mu taki problem. Mężczyzna miał wrażenie, że utknęli z lekcjami, zaś Antares popełniał wciąż te same błędy, nie widząc różnicy między użyciem tych czy innych liter. Chociaż w sumie to słowa takie, jak „chleb”, „bakłażan” albo „wieprzowina” pisał zupełnie poprawnie.
— Pomyślałem, że może inny typ historii do przeczytania będzie dla ciebie bardziej zajmujący — powiedział wtedy sir Roderyk, prowadząc Antaresa między półkami przepastnej biblioteki rodu Rochefortów.
Antares bez przekonania błądził wzrokiem wśród barwnych grzbietów, mrużył oczy próbując przeczytać tytuły.
— Ale taki z rycerzami?
— Taki z rycerzami — sir Roderyk skręcił, poprowadził swego pazia do innego działu. Grzbiety ksiąg miały ciepłe, łagodne barwy. — Pomyślałem, że może zainteresować cię romans.
— Co to romans?
— Hm, to jest wtedy, jak rycerz spotyka niewiastę i… pojawiają się problemy.
— Niewiasta zmienia się w smoka?
— Nie-nie, nie takie problemy. — Rycerz sięgnął, zdjął z półki upatrzoną książkę. Główny bohater, oczywiście rycerz, staczał tam kilka dość krwawych potyczek z przerażającymi potworami, ale część romantyczna zamykała się w patrzeniu sobie głęboko w oczy i trzymaniu się za ręce. Sir Roderyk stwierdził, że będzie dobra dla chłopca w wieku Antaresa. — Bardziej natury hm… sercowej.
— Niewiasta jest medykiem?
Starszy mężczyzna westchnął głęboko, uniósł wzrok ku sufitowi, szukając tam jakichś odpowiedzi i pomysłów. Zdobione barwnymi malowidłami sklepienie nie oferowało ani jednego, ani drugiego, toteż sir Roderyk po prostu położył dłoń na głowie Antaresa.
— Jak przeczytasz, to się wszystkiego dowiesz.
— Sir? A nie możesz mi powiedzieć? Wtedy nie będę musiał czytać.
— Właśnie chodzi o to, żebyś wziął i przeczytał, a nie tylko poznał samą historię.
Paź wydął usta, uciekł gdzieś wzrokiem.
— A są tam konie? W tej historii?
— Są, nie martw się. Będzie ci się podobało.
Antares spojrzał na książkę zrezygnowanym wzrokiem. Wahał się, nim wziął ją w dłonie.
— Możemy zacząć czytać razem — powiedział sir Roderyk.
Gdzieś tam słyszał, że jeśli chce się zachęcić kogoś do czytania, dobrze byłoby zacząć czytać razem z nim i zwrócić mu uwagę na te elementy, które zdawały się tak ważne.
— A nie możemy razem iść pojeździć? Z Szarogrzywym i Beczką?
Rycerz pokręcił głową.
— Potem pojeździmy razem. A na razie – musisz zacząć lepiej czytać.
Westchnienie, które wydobyło się z piersi Antaresa, było ciężkie i pełne uciemiężenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz