czwartek, 9 lutego 2023

Od Marty – Martyrologia złocieni (II)

CW: Lekka erotyka.

Ma dosyć mdłego zapachu śmierci. 
Ten cały czas łaskocze jej nozdrza i nawet gdy opuszcza pokój, w którym leży przymierający, nie, umierający już w pełnej świadomości tego słowa Tadeusz, słodki smród nie opuszcza jej choćby na krok. Jak gdyby przylepił się do dziewczęcej skóry, do włosów okalających buźkę, do rąk, którymi obraca biedną żabę, starając się, by nie dostał odleżyn, starając się, by jakkolwiek pomóc i chociaż tu stać się przydatną, chociaż tu pomóc. Tam, gdzie nie pomaga każdy inny, tam, gdzie zapomniał przyjść ktokolwiek.
Ma wrażenie, że gdyby nie ona, Tadeusz obrósłby pajęczyną.
Może tak byłoby lepiej. Może tak miało być, a ona głupiutka walczy z jego parszywym losem, z siłą, przed którą nikt nie ucieknie.
Ma wrażenie, że coraz częściej pojawiający się w kącie pokoju czarodziej swym pustym, zielonym wzrokiem właśnie to próbuje jej przekazać.
On też śmierdzi mdłą śmiercią, a ona powoli się dusi.

• 

Mężczyzna stoi pod ścianą, gdy po cichutku przymyka drzwi prowadzące do pokoju Tadeusza.
Czeka na nią, na tylko nią, martwi się, a jej serce przez ulotną chwilę drży.
Uważnie lustruje ją wzrokiem, a ona odwdzięcza się tym samym, mrużąc oczy, gdy próbuje rozszyfrować zagadkę malującą się na jego twarzy. Czy to cienie powodowane niestabilnym światłem świec, czy może jednak postępujące z każdym dniem objawy bezsenności.
— Martwię się o ciebie. Kiedy spałeś?
— Martwisz się o wszystkich. — Z sugestią spogląda przez jej ramię, przeszywa onyksem oczu przygarbioną sylwetkę. Wprost na drzwi prowadzące do pomieszczenia pachnącego śmiercią, powolnym rozkładem i zanikiem pamięci.
Dziewczyna drży, opuszki palców prawej ręki zaciska na łokciu tej lewej. Masuje skórę ukrytą pod przybrudzoną koszulą i ucieka modrym spojrzeniem gdzieś na bok, byleby uniknąć konfrontacji.
Jest zmęczona.
— Wcal… — próbuje jeszcze walczyć, podejmuje swym zwyczajem rękawicę. Przezwycięży go gadulstwem, głupią gadką, którą tak łatwo zbyć wszelakie smutki i zmartwienia, pochować je pod natłokiem zupełnie nieistotnych słów. Bez sensu, ale one nigdy nie mają mieć sensu, a wypełniać tak przerażającą ciszę, która zawsze prowadzi do rozkładu.
— Marta — jej imieniem ucina wszelakie bunty.
Dziewczę kuli się w sobie, bo wie, że i tym razem ma rację. W powietrzy wybrzmiewa niewypowiedziane jeszcze kiedy zaczniesz martwić się o siebie, które na tę chwilę pozostaje i na zawsze pozostanie bez odpowiedzi.
Jeszcze się znajdzie na to czas.
Nie znajdzie.
— Jest późno.
Podchodzi do niej, osacza niczym dzikie zwierzę, gotowe, by skoczyć na stężałe ciało swej przerażonej ofiary. Nie ma gdzie uciekać, a do pokoju, w którym boi się przebywać, a do którego dzień po dniu dzielnie zagląda, wiedząc, że jeżeli nie ona, to nikt, nie chce ponownie choćby zaglądać. 
— Marta — i mówi tak słodko, tak pięknie, a jej splątane po dniach nieprzeczesywania włosy pragną czułości, a zmęczenie w klatce piersiowej chce się z niej wyrwać, zostać rozmasowanym po obolałych mięśniach, rozprowadzonym po ciążących kończynach.
Nie zauważa nawet, gdy łapie ją za nadgarstek, opuszkiem kciuka rozprowadza napięcie. Gdy całe ciało po prostu odpuszcza i wpada prosto w jego ramiona, a on ją łapie i przyciąga do siebie, i czuje jego oddech na swoich skołtunionych lokach, i jest jej tak miło, i cudownie, i chociaż jej nie kocha, bo nikt jej nie pokocha, nie głupiutką Martę nieznającą świata, nie Martę bez urodzin, bez nazwiska, bez dobytku i nie Martę naiwną, o zbyt słodkim spojrzeniu, by jakkolwiek było prawdziwe, o problemach zbyt błahych, by mierzyć je tą samą miarą, co tragedie innych. Ma jednak ładne, szerokie barki, na których tak dobrze oprzeć zmęczone dłonie, i urocze, ciemne spojrzenie, w którym nie odbiją się jej smutki. To na jedną noc zupełnie wystarczające.
— Pomożesz mi rozczesać włosy? — pyta wcale nie tak niewinnie Marta i prawdopodobnie po raz pierwszy słyszy, jak łucznik parska śmiechem. W podzięce więc wspina się na palce, całuje kącik jego ust. 
— Pomogę. 


Spogląda prosto w jego czarne oczy, gdy pochyla się nad nią. Nie widzi w nich czegokolwiek, ni jednej emocji, ni jednego uczucia, nie dostrzega czy to złości, czy to miłości. W swych ruchach jest tępy i choć wie, że się stara, że, kto wie, czy nie robi tego tylko dla niej, tak obrzydliwe jesteś okropny klei się niesmacznym syropem w krtani. Zdesperowane słowa chce wykrzyczeć prosto w jego usta, gdy całuje ją nagle, nawet w tym będąc beznadziejnym. Okropnie zimnym. 
Odrywa się od niej, prawdopodobnie ze wstydu ucieka przed dziewczęcymi dłońmi, które chcą jednak spróbować, uratować jakkolwiek beznadziejną już sytuację. Marta nie ma jednak nawet siły, by udać jakiekolwiek wzniesienie, by pobudzić kończyny do nieopanowanego, a jednak zupełnie odgrywanego, drżenia. 
— Dobranoc — mówi mu w końcu, przerzucając się na bok, byle nie spoglądać w czarne oczy, bo wie, że dostrzeże w nich wstyd, bo znowu ją okłamał, tak jak robi to tutaj każdy, i jest tego błędu zupełnie świadom. Zdążyła go, pierdolonych ich wszystkich już wystarczająco poznać. Przynajmniej ma jakiekolwiek wyrzuty sumienia. Jakiekolwiek, ale to zawsze coś. 
Marta sama chowa swe łzy, mocząc poduszkę, ukrywając twarz pod rudymi lokami. 
— Przepraszam, ja… — I wyciąga ku niej swe dłonie, a ona chce po raz kolejny dać się oszukać.
— Idź spać, Echo — szepcze ku niemu, słodko i miło, chociaż w krtani podźwiękują łzy. — Rozumiem — kłamie, chcąc zrozumieć.


Budzi się przed nim. Studiuje jego twarz, poszukując odpowiedzi. Onyks oczu wychyla się zza powiek, a ona nadal nie rozumie, ale nie pragnie już odpowiedzi.
Delikatnie kładzie swoją dłoń na męskim policzku i głaszcze ciemną skórę kciukiem, a łucznik w końcu wypuszcza z siebie wstrzymany tuż po przebudzeniu oddech.
Ubierają się powoli. Echo prawdopodobnie po raz pierwszy w swoim życiu próbuje opowiedzieć jej w zupełnie nieprzeznaczonym do tego czasie najsłabszy dowcip, jaki kiedykolwiek usłyszała. Marta wybucha głośnym śmiechem.


Dzień mija tak, jak zwykle mija dzień.


— Nie śpisz.
— Nie śpię.
Chłopak parska śmiechem, szerokie ramiona unoszą się, podążając za kolejnym, jeszcze głośniejszym parsknięciem. Robi to weselej niż zawsze, rzuca ku niej uśmiech. Onyksy błyszczą, bez miłości, bo tej nigdy jej nie da i tej nigdy jej nie obiecywał.
Kolejny krok do przyjaźni zupełnie im jednak wystarcza.
— To se porozmawialiśmy — oświadcza dumnie Marta, a on kręci głową, zasłania twarz kieliszkiem z alkoholem.
— Ukradłaś mi kwestię.
Odpowiada mu uśmiechem, wzrusza ramionami i podchodzi do szynkwasu – jak zwykle, jak zawsze, czas toczy się kołem, zatacza raz po raz, ciągnąc ich za ręce, nie pozwalając wyrwać się z przyspieszającego z każdym krokiem szaleńczego pląsu, nie patrzy na potknięcia, na brak dechu w płucach – wskakuje na stołek tuż obok. Rude loki chowa za uszami, przygotowując się do przykrej opowieści.
Ta nie nadchodzi.
Zamiast tego Echo podnosi brew, przysuwa w jej kierunku kieliszek. Czeka na reakcję, Marta mruga kilka razy.
W końcu otwiera usta i zaczyna mówić.
Nie zamyka ich, nie milczy, bo to nie w jej stylu.
A on kiwa głową, wysłuchuje z zainteresowaniem każdej z opowieści. Tej o dalekiej ciotce, tej o krowie, co wcale skrzydeł nie miała. Tej o jej matce, o jej ojcu, o jej braciach i siostrach.
O Łucji, o wozie wypełnionym sianem i o butach, których nie wzięła ze sobą i sama nie wie, czy po prostu o nich zapomniała, czy obawiała się harmidru, który spowodowałaby, szukając ich po ciemku.
Marta wpatruje się w pusty wazon po margerytkach, nie mogąc spojrzeć na cudzą twarz. Łapie opuszkami swych palców kryjące się w kącikach ocząt łezki.
Echo głaszcze ją po ramieniu, a ona w końcu milknie na dobre.
Skinięciem głowy kończy swe opowieści, a Echo nie zatrzymuje jej, rozumiejąc. Marta ginie w ciemnościach.


jutro 

opowie      kolejne

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz