poniedziałek, 27 lutego 2023

Od Nalanisa — Biznes jest biznes

Wkroczyłem do gabinetu Jamesa jak do siebie, zupełnie swobodnie. Nie zapowiedziałem swojej wizyty, bo i po co, w zasadzie nie wysiliłem się nawet, żeby zapukać. Oczywiście, wszedłem z pompą, drzwi otworzyłem sobie gestem eleganckim, szerokim, przesadnym, zupełnie jakby te drzwi, to wcale nie były drzwi, a pałacowe wrota. Zamknąłem je niemniej teatralnie, po każdym ruchu robiłem minimalną pauzę, by James mógł zobaczyć, jak dobrze w poszczególnych pozach leżała na mnie nowa koszula, jedna z wielu drogich rzeczy, jakie sobie za jego pięć tysięcy ostatnio sprawiłem.
Ale James, jak na złość, nawet nie spojrzał. Siedział za biurkiem zawalony stertą jakichś papierzysk parszywych. Wyglądał jakoś tak poważnie w okularach, spiętych włosach i jasnej koszuli z żabotem, gdyby porównać tego Jamesa z Jamesem, którego spotkałem ćwiczącego w ogrodzie, to można by pomyśleć, że to dwie różne osoby. Jak widać, typ ma dwie twarze, raz jest szczurem, raz księciem.
Poświęciłem chwilę bardzo krótką, przyjrzałem się, stwierdziłem, że James faktycznie prezentuje się jakoś tak ciekawiej. Chociaż, nie czarujmy się, idealnie z nim nie było jeszcze, włosów nadal nie podciął, trzeba będzie się tym zająć później.
— Pan Nalanis. — James dokończył zdanie, przestał skrobać piórem po papierze, podniósł na mnie wzrok. Popatrzył dość przyjaźnie, ale jakoś pobieżnie i nieuważnie, jakbym właśnie przeszkodził mu w czymś ważnym i wymagającym skupienia. — Dzień dobry.
— No dzień dobry, panie mecenasie. — Podszedłem do biurka, rzuciłem okiem na papierzyska, zagwizdałem. — Coś dużo tego. Praca nadal wre, a za oknem prawie ciemno. Wolno spytać, co to?
— Cuda wszelakie. — James zamoczył pióro w atramencie. — Głównie przeznaczona do archiwizacji dokumentacja. Do przejrzenia, uporządkowania, sprawdzenia, uzupełnienia albo naniesienia poprawek. 
Uśmiechnąłem się bardzo ładnie, bardzo miło.
 — Okropność.
Odsunąłem się, nie chcąc, żeby aura zmęczenia i zniewolenia, jaka wisiała nad biurkiem, przypadkiem się na mnie osadziła. James nic nie powiedział, uniósł kącik ust, odłożył wypełniony świstek na właściwy stos, wziął do ręki nowy plik. 
— Co słychać w świecie kultury i sztuki? — zapytał po pauzie.
— Głównie sztuka, trochę kultury... — Zgarnąłem z półki pierwszą lepszą książkę, przerzuciłem parę stron bez zainteresowania. Dłoń, którą trzymałem kartki, zastygała w powietrzu od czasu do czasu. Nie chciałem odbierać Jamesowi przyjemności związanej z oglądaniem moich upierścienionych palców. — A w świecie nauki i ciężkiej pracy?
— Głównie ciężka praca, trochę nauki...
Słyszeliście go? Typ ośmielił się mnie przedrzeźnić. 
— Cala ma rację, wszystko, co tu macie, to rozpadające się tomiszcza, papierzyska i brud. — Skontrapunktowałem ostatnie słowo, zamykając książkę obiema dłońmi, z hukiem. Gdy obłok kurzu eksplodował w powietrze, odsunąłem się od niego strategicznie, rzuciłem książkę byle gdzie. — Skandal, co tu się dzieje. Pomieszczenie ciasne i zagracone, oświetlenie żałosne, nie dziwota, że w tym wieku już musisz nosić w pracy okulary. Masz tu środowisko dla zdrowia szkodliwe co najmniej, a powietrze to prawie morowe. Zobaczysz, ktoś nieprzyzwyczajony do takich warunków kiedyś tu zabłądzi, wejdzie przypadkiem, nawdycha się tego świństwa latającego i się zabije.
James spojrzał na mnie w przelocie, trochę nieuważnie, trochę z uśmiechem, trochę z jakimś specjalnym rodzajem rozbawienia. Nie przerwał pisania, jakoś w ogóle się mną nie przejął, uwagi szczególnej mi nie poświęcił, nie wyglądał też na rozgniewanego. James to chyba dość spokojny facet, ciekawe, czy komukolwiek z Gildii udało się wyprowadzić go z równowagi. Zapytam potem Calę, czy tego dokonała. Jeżeli jej się udało, to też bym potrafił przecież, nie jestem chyba mniej utalentowany.
— Pan zmierza do czegoś konkretnego? — zapytał.
No proszę, zajęty tak bardzo, nie patrzy na mnie tak bardzo, a domyślił się od razu. I co on miał z tymi formami oficjalnymi? Jaki tam pan ze mnie? Zwracając się do mnie w taki sposób, chciał sztucznie zwiększyć między nami dystans? Ohohoho, po moim trupie, mój misterny plan takiego zwrotu akcji nie przewiduje.
— A i owszem, zmierzam — nie dałem się pozbawić kontenansu. — Sądzę mianowicie, że mała przerwa od tego cholerstwa dobrze ci zrobi. Bo widzisz, tak się akurat złożyło, że obraz namalowałem. I chciałbym, żebyś go zobaczył. 
James westchnął, spojrzał na biurko wzrokiem oceniającym, jakby próbował oszacować, ile czasu jeszcze będzie musiał poświęcić, żeby uporać się z pozostałymi dokumentami. Wyglądał na zmęczonego. I trochę przepracowanego. Przeszło mi przez myśl, że nie wybrałem najlepszego momentu, aby zawracać mu głowę. Gdybym wiedział, że jest zajęty, przyszedłbym kiedy indziej, tak? Ale na tym etapie nie mogłem już dać się spławić, moja duma by tego nie zniosła. 
— Chętnie rzucę okiem — powiedział bardzo grzecznie, bardzo po dżentelmeńsku. — Może być za dwie godziny? Zajrzę do pana na chwilę, gdy skończę pracę, dobrze? 
— Niedobrze — odpowiedziałem bezlitośnie, bawiąc się kolejną książką. James, odkąd zjawiłem się w gabinecie, spojrzał na mnie trzy razy, cztery góra. Produkowałem się, roztaczałem wdzięki, wszystko grochem o ścianę, facet widział tylko te swoje świstki, więc ja, w ramach zemsty, również przestałem na niego patrzeć. Zacząłem udawać, że interesuje mnie wszystko, tylko nie on, a ta książka to już w ogóle najbardziej na świecie. — A właściwie: bardzo źle. Bo to w ogóle nie była propozycja. Skoro nie dałem możliwości wyboru, to nie możesz sobie tak, ot, wesoło teraz ze mną negocjować. Po prostu idziemy i tyle. Rozprostujesz plecy, okno się otworzy, przewietrzy tu trochę, potem będzie ci się milej pracowało. Jak wyjdziesz stąd na kwadrans i zmienisz otoczenie, wyjdzie ci to na zdrowie.
— Na zdrowie? — James zdziwił się uprzejmie. — Sądzi pan, że parafina i terpentyna są zdrowsze od kurzu? 
Nie zabrzmiało to jakoś niemiło, przeciwnie, miałem wrażenie, że James po raz pierwszy bardziej skupia się na mnie niż na pisaniu. Patrzył w taki sposób, z takim półuśmiechem na wargach, jakby zastanawiał się, czy zdołam z tego wybrnąć.
No dobrze. Palnąłem głupotę. No i co? Dictum o zaletach wynikających ze zmiany pomieszczenia nie przemyślałem, James miał rację, otoczenie, w którym przebywam na co dzień, zapewne jest dla zdrowia jeszcze bardziej obciążające, bla-bla-bla, niech sobie ma tę rację, i tak mu jej nie przyznam, niedoczekanie.
— Sądzę, że tej, hmm, niewątpliwie bardzo poważnej książki przeczytać bym się nie ośmielił, ale — przyłożyłem tom do policzka, przymknąłem jedną powiekę, udałem, że celuję — zrobić z niej inny użytek, a i owszem. 
James westchnął po raz kolejny, uniósł dłonie w zabawnym geście kapitulacji. Raz-dwa przejrzał dokumenty, nim je zostawił, przed wyjściem z gabinetu całkowicie uporządkował stanowisko pracy, dosunął nawet krzesło za sobą. Porządny z niego facet, nie?
W drodze do swojej kwatery szedłem pierwszy celowo. Nie tylko koszula leżała na mnie nieźle, spodnie też miałem nowe, szyte na zamówienie, specjalnie kazałem zdjąć z siebie miarę.
Otworzyłem drzwi w taki sposób, jakbym zapraszał Jamesa nie do swojej malarskiej klitki, a do rodowej posiadłości.  
Pokój wyglądał jak zawsze. Podłoga kleiła się od farby, łóżko co prawda pościeliłem, ale jakoś niedbale i tylko dla pozoru. W złotej klatce (poniosło mnie, przyznaję) drzemał sobie Stefano, biały gołąb pawik, którego wygrałem na dożynkowej loterii. Na komodzie wyciągnął się jeden z gildyjnych kocurów, czy miał jakieś imię, tego nie wiedziałem, wiedziałem za to, żeby zostawiać drzwi uchylone, gdy gdzieś wychodzę, by koty zawsze mogły posiedzieć sobie u mnie w świętym spokoju. Na ścianach wisiały obrazy w liczbie sporej, ale gwoździ wbijać nie umiałem, toteż wisiały krzywo, jeden wyżej, drugi niżej, trzeci przechylony, czwarty w ogóle przekręcony bokiem. Obrazy, tak właściwie, były wszędzie, na stole, za stołem, pod łóżkiem, na szafie, poupychane po kątach. Wspominałem, że meble też pomalowałem? Zanim poznałem Jamesa, nie zawsze miałem po czym bazgrać, płótno to sprawa raczej kosztowna. 
Aha, jeszcze jedno, sztaluga przesłonięta materiałem stała na środku. Podszedłem, postawiłem przed nią krzesło.
— Zapraszam, proszę siadać sobie.
— Dziękuję. — James zajął miejsce, spojrzał na zakryty obraz. — Duży format. Pejzaż? 
— To zaraz. — Machnąłem ręką niedbale, mówiąc bezgłośnie, że ten obraz to tylko taka sobie bzdurka. — Wina może? — Nie czekając na zgodę, wcisnąłem Jamesowi puchar do ręki. —  Mam co prawda tylko nędzne i tanie. Dobre i drogie jakoś tak nie współgra z artystyczno-dekadenckim nastrojem. 
— Może być i tanie. — James uśmiechnął się pod nosem w sposób bardzo określony, jak na moje oko, nawet dość znaczący. — Co to zresztą za różnica, czy czerwone ethijskie, czy lura, po każdym głowa boli tak samo.
— Prawda? — zaśmiałem się, ucieszony, że James mnie rozumie. Gestem poprosiłem, żeby bliżej podstawił mi puchar, a gdy to zrobił, skłoniłem się beztrosko, nalałem mu wina ruchem iście kamerdynerskim. Nachylenie się było, oczywiście, zupełnie uzasadnione, nikt nie mógłby mi zarzucić, że zrobiłem to tylko po to, by eksponować obojczyki, w koszuli z trójkątnym dekoltem nieźle widoczne. — Wygodnie się siedzi? Może podać jeszcze jedną poduszkę?
James przymknął powieki w geście odmowy, jak na archiwistę-historyka, całkiem ładnym. 
— Dziękuję. 
— Na pewno? Coś jeszcze może podać? Pod nogi taborecik?
— Nie-nie. — Podkreślił słowa swobodnym ruchem dłoni, a fakt, że trzymał w niej złoty puchar, sprawił, że ten gest wydał się jakiś taki królewski. — Nie trzeba.
— No to nie. Powachlować może w takim razie? Też nie? No dobrze.
Podszedłem do obrazu. Muszę przyznać, że James wyglądał z tej perspektywy dość zabawnie. Siedział swobodnie na wysokim krześle z czerwonymi poduszkami, jedną ręką podpierał policzek, drugą trzymał puchar, rzecz piękną i bezużyteczną, kolejną, którą niedawno kupiłem za jego pięć tysięcy. Minę miał skupioną, trochę poważną, spojrzenie jakby zmęczone. James — cóż, czy chciałem, czy nie, musiałem mu to oddać — był arystokratą prawdziwym, z urodzenia, rysy twarzy miał niezłe, jak na jaśniepana przystało. Brakowało mu tylko czerwonej peleryny obszytej gronostajami i charta przy nodze, byłby wtedy z niego młody Fryderyk V w sali obrad wypisz wymaluj, wiem, bo miałem gdzieś kopię tego obrazu, kupiłem za dychę na bazarze. 
Oparłem się o sztalugę, stanąłem tak, żeby było wiadomo, że to, co mam do zaprezentowania, to rzecz absolutnie niezwykła.
— Mam portret — pochwaliłem się — nie zgadniesz, czyj. Gotowy? 
— Proszę pokazać — zachęcił James.
Pociągnąłem za kraniec materiału, odsłoniłem sztalugę. 
Czy obraz, jaki namalowałem, był dobry? Hm. Dobry może nie, ale uszedłby w tłumie. Postarałem się tylko na tyle, żeby zachować proporcje, za bardzo nie przekłamać rysów twarzy, aby James wyglądał na Jamesa. Na sztuce znałem się akurat na tyle, żeby umieć ocenić, że taki portrecik to nic specjalnego, rzecz ani zła, ani wybitna. Ot, taki sobie obraz, wstydzić się go nie trzeba było, ale być z niego dumnym też nie wypadało.
W realizm nie poszedłem, na tym się nie znałem. Linie były trochę rozmyte, eterycznie rozwiane, barwy jasne, kontury przeciągnięte jasnozielonym cieniem. Cała praca powstała na bazie plamy po mocno rozcieńczonej jasnopomarańczowej farbie, którą w centrum płótna malowniczo rozlałem.
Oczywiście, jakość pracy nie miała znaczenia żadnego. Soria nauczyła mnie, że nieważne, co sprzedajesz, ważne, jak to robisz. Zaraz ruszyłem więc z pełną bajerą, zacząłem opowiadać o tym obrazie jak o nie wiadomo czym, gadałem jakieś farmazony kompletne, że, ohohoho, ile to ja czasu nad tym dziełem nie spędziłem, jakich technik nie wykorzystałem, do ilu nurtów i motywów się nie odniosłem.
Przechadzałem się przy tym w tę i we w tę, pokazywałem rzeczy, o których akurat mówiłem, gestykulowałem po swojemu, trochę teatralnie. Miałem nadzieję, że moja sylwetka w ruchu jest na tyle zajmująca, że sens moich słów straci znaczenie. Wydawało się jednak, że James, jak na złość, słucha mnie uważnie. 
Całe przedstawienie było grubymi nićmi szyte, ale chyba udało się w miarę. James na obraz zaśmiał się szczerze całkiem, jak skończyłem o swojej pracy opowiadać, pochwalił nawet to i owo. Gdybym nie wiedział, że portret był średni, uwierzyłbym nawet, że mu się podoba. Oczywiście, nie sugeruję, że James był nieszczery. Skomplementował akurat to, co można było skomplementować, zwrócił uwagę na te elementy, które jeszcze na uwagę zasługiwały. Potraktował mnie elegancko, bardzo miło, aż prawie zrobiło mi się głupio, że głównym planem, jaki co do niego miałem, było jebać go na kasę do oporu. 
Jeżeli chodzi o relację moją i Jamesa, to w sumie śmieszna sprawa. Ja udaję, że jestem świetnym portrecistą i warto w mój talent inwestować, James udaje, że mi wierzy. Zdawało się do tego, że aktorami jesteśmy niezgorszymi, bo cała ta gra pozorów wychodziła nam nieźle, aż dziwiło mnie momentami, jak gładko to wszystko idzie. 
Na koniec James podszedł do obrazu z pucharem w ręce, obejrzał portret z bliska, zapytał o parę rzeczy. Pytania zadawał dobre, więc odpowiadałem mu rzeczowo i grzecznie. Podyskutowaliśmy sobie trochę o sztuce i innych artystycznych bzdurkach, rozmowę w sumie odbyliśmy jakościową całkiem, byłem z jej przebiegu zadowolony.
Obraz, oczywiście, był dla Jamesa. Namalowałem go parę dni wcześniej, mogłem od razu go zapakować. Szelest papieru chyba przypomniał Jamesowi, że ma w archiwum jeszcze tyle roboty, że proszę siadać, bo powiedział nagle coś w stylu: bardzo dziękuje, niestety obowiązki wzywają, muszę wracać do pracy. Tylko może trochę ładniej to w słowa ubrał.
— Trzysta koron będę potrzebował — powiedziałem wprost, tonem ani nie proszącym, ani nie kategorycznym, w taki sposób, jakby to, że James daje mi pieniądze, było najnaturalniejszą rzeczą pod słońcem. Zgoda, okoliczności były raczej niesprzyjające, by mówić o takich sprawach, powinienem zapytać w innym momencie, może z nieco większym wyczuciem, ale skoro James się zbierał, cóż, nie miałem już przecież wyboru. — Tak na pojutrze najlepiej. Mógłbyś? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz