wtorek, 14 lutego 2023

Od Calithy — Skończmy cudować, kochanie

Najpierw wybierają papeterię, nawet jeszcze przed prawdziwym pierścionkiem.
Calitha przerzuca nożyk z jednej dłoni do drugiej, obserwując bawiącego się z kurami chłopca. Ten z nudów przebiera nogami w te i we w te, przez przypadek prawie kopiąc jedną z dziobiących ziemię skrzekaczek. Billy fuka na nią z lekką, fałszywą irytacją, ale jest zbytnio zajęty stadem malutkim kurczaczków, który podążają za nim jak za kwoczą mamą. Udaje, że wcale nie widzi, jak człapią nieporadnie, celowo kroczy dużo wolniej niż zwykle, unika nawet znikania się w jednym miejscu i pojawiania się dopiero u celu. To progres, z którego Cala jest całkiem zadowolona. 
Nie jest wystarczająco duży, żeby odwieść Jamesa od zatarganie chłopca do kolejnego lekarza, ale to nowy punkt, o który mogą zaczepić swoje nadzieje, a to już wiele. Więcej niż zwykle. Wszyscy są dzisiaj zmęczeni, nawet bardziej niż normalnie, zbyt mocno roztargnieni. Ma wrażenie, że późne słońce właśnie tak działa na ludzi, rozleniwia, nastręcza marazmu i zniechęca do dalszych aktywności.
Próbuje się temu nie dać, ale po godzinnej sesji próby treningu (bo właściwym treningiem nazwać tego nie można) jest zmęczona. Pot zlepia szarawą od kurzu i piachu koszulę do ciała, drażni małe ranki i wbite w dłonie drzazgi, a tłuste, zbyt długie włosy zasłaniają widok. Drewniany miecz leży porzucony na resztkach trawy, do której nie dostały się jeszcze gdakające potwory. 
Kobieta powtarza sobie, że wcale nie jest zdenerwowana własnym brakiem talentu. Pewne rzeczy wymagają czasu, a dawno wyuczone ruchy przeszkadzają jej w operowaniu większym orężem. Ciężar miecza to coś zupełnie innego niż delikatność, jakiej wymagają noże do rzucania czy narzędzia do fałszerstwa. W rzeczywistości to tylko głupie wymówki, bo dawno zaczęła się dąsać, ale przerzucanie odpowiedzialności na rzeczy niezależne od niej zawsze wychodziło jej dużo naturalniej niż przyznanie się do winy.
— Odbiorę! — krzyczy na głos, widząc nadjeżdżającą furmankę wypełnioną stosem pakunków i papierów. 
Nikt nie wychyla się z gildyjnych okien, wszyscy są zbytnio zajęci ucieczką przed ciepłem. Irina po cichu siedzi w spiżarce wypełnionej lodem, wachlując się talerzem po serze. Cervan niedawno na widoku drzemał pośród stada kotów, szturchany przez Calę powtarzał tylko, że „przecież wcale nie śpi”, a Ignaś jeszcze chwilę temu próbował utopić się dla ochłody w studni. 
Końskie podkowy stukają miarowo, aż powóz zatrzymuje się pośrodku podwórka. Starszy mężczyzna ściąga na powitanie czapkę, cmokając z zadowoleniem na widok kobiety.
— Cala! Co masz dzisiaj dla mnie? — dopytuje ciepło, a na sędziwym czole pojawiają się zmarszczki od zbyt dużego uśmiechu.
— Bimberek najlepszej roboty, panie majster! 
Kobieta śmieje się głośno, gdy w odpowiedzi słyszy tylko przeciągły gwizd mężczyzny. Pomaga mu zejść z kozła i wspólnie rozpakowują przesyłki dla gildii. Ciężkie, drewniane skrzynie wypełnione bogowie-wiedzą-czym przeplatają się z małymi, drogocennymi szkatułkami. Jedne zawierają materiały do pracy, inne to zamówione artefakty, podziękowania i łapówki od gildyjskich zleceniodawców, ale Cala wie, że najbardziej interesujące rzeczy wyładowywane są na samym końcu.
Listów są całe sterty. Najróżniejsze kolory, najpiękniejsze wzory, niektóre pachnące kwiatami, inne szczynami. Listy od rodzin, przyjaciół, kompanów, darczyńców, certyfikaty jakości i ważności, zgody na pracę w określonych rejonach, zlecenia kolejnych misji, raporty z tych już wykonanych. Ogrom informacji, który tylko czekał, aż ktoś się w niego zagłębi.
Wybiera te, które wyglądają najciekawiej. Nie ma żadnych oporów przed podkradaniem cudzej korespondencji, ostatecznie przecież zawsze upewnia się, że dotrą do swoich prawowitych odbiorców. Przy obecnej liczbie osób na podwórku nie dba nawet o pozory, jest na to przecież zbyt gorąco, więc po prostu wrzuca sobie listy do wnętrza koszuli.
— Dziękować, to zaraz przytargam ten bimber. — Klepie szkapę wzdłuż szyi i rusza w kierunku stajni. Ukradzione dobra rzuca na siano, a zza ułożonych belek traw w kącie pomieszczenia wyciąga dwie ciężkie, brązowe butelki wypełniane złotawym płynem.
Wraca z powrotem do listonosza, puszczając mu oczko przy podawaniu napoju bogów.
— Tylko ostrożnie, bo tym razem dodałam coś specjalnego. — Uśmiecha się bardziej drapieżnie, palcami drapiąc po męskim ramieniu, w którego kierunku pochyla się niebezpiecznie.
— Widzę, że w raju nic się nie zmieniło. — W cudzych oczach błyska najwyżej rozbawienie, któremu towarzyszy rubaszny śmiech.
— Ejże, wypraszam sobie! Kto zna gildię, ten się w cyrku nie śmieje, zaraz tam raj — burczy i stuka paznokciem w brunatne szkło. — Mówię serio, mogłam przez przypadek ukraść trochę bimbru z mandragory innemu tutejszemu koneserowi. Samo się wymieszało i w ogóle. — Puszcza oczko. — A w sprawie… 
— Żadnych nowych informacji, nic nowego się nie działo. Nawet nie szukają.
— Świetnie! — Podskakuje w miejscu, a jeden zapomniany list wypada z luźno zawiązanej koszuli. Instynktownie kopie go nogą, posyłając prosto pod końskie kopyta. Klnie głośno, ale wie, żeby nie próbować odzyskać go teraz. Mało to trupów od zwierzęcych, przypadkowych wzdrygów kończyn? 
— Kurwa mać, jak zwykle na szczęście — marudzi, zerkając z tęsknotą na butelki wypełnione alkoholem. Będzie za nimi tęsknić. — No, to jesteśmy rozliczeni. Z bogiem czy z inną kurwą, co tam majster sobie życzy. Chyba że są jeszcze jakieś wieści?
— Mówią, że tu u was się zły szeląg zawił, taki coście go znali, ale żeście go pogonili? — Odwraca wzrok z powrotem na mężczyznę, mrużąc oczy. 
— Mamy wiele diabłów, ale zwykle to nasze diabły. Dobre. Porządne. Wychowane — oburza się natychmiastowo i wyprostowuje się, jakby potrzebowała górować nad nim kilka kolejnych centymetrów, a nie tylko o samą głowę. 
— A u nas to koty same z siebie padały? 
— Nażarły się gówna, to i padały. — Wzrusza ramionami, chociaż przez myśl przebiega jej, że to może być dużo bardziej skomplikowany problem, ale nie chce wracać do spraw dawnych członków. — Koty to sprawa dużo starsza, jak chcesz na nowy bimber zarobić, to musi być coś lepszego. 
Stoją przez chwilę w ciszy, zanim mężczyzna cmoka, odstawia butelki na wóz i wyciąga dłoń na zgodę.
— Mówią, że ta wasza gildia, to same kłopoty ostatnio przynosi — przyznaje w końcu. 
Cala nie chwyta dłoni, więc starzec w końcu zabiera ją z powrotem.
— Same nas znajdują, czy my wyglądamy, jakby komukolwiek z naszych się chciało przed nimi uciekać? — Przekręca głowę na bok, obserwując go uważnie. Jonaszek zazwyczaj nie owijał tematu w ładne pogawędki, ale tym razem wyraźnie wzbraniał się przed wyklarowaniem sprawy.
— Ale tym razem to większe kłopoty — urywa, zanim w końcu wzbiera się na odwagę — państwowe kłopoty może nawet. I nasi po prostu nie chcą takich kłopotów, wiecie, no.
Tym razem Calitha rozumie od razu w czym problem i kiwa głową, wyciągając z kieszeni rozdartych spodni trochę monet, które wciska w ponownie wyciągniętą dłoń mężczyzny. Żegnają się ciepło, rozmawiając dalej o tematach równych tej piekielnej pogodzie. Oboje pocą się teraz bardziej ze stresu niż z powodu słońca, ale gdy znikną sobie wzajemnie z oczu odgłosy wrażliwych sumień umilkną na tyle, żeby przestały karać ich ciała.
Cala ma pewność, w końcu to nie pierwsza taka schadzka, jaką w gildii utrzymuje. Jest wdzięczna Jonaszowi za szczerość i wyrozumiałość, bo wie, że przychodził w ramach ostrzeżenia. Ostatnimi czasy gildia nie mogła pochwalić się zbyt dobrą opinią. Mordy, wszczynanie burd, szepty o możliwym zakazie wstępu na niektóre terytoria. Chwała i gloria, które kiedyś przychodziły z gildyjskim tytułem dzisiaj stanowią okaz wątpliwości. Jest częściowo za to odpowiedzialna, bo i sama jest wynikiem niedbałej selekcji członków. Gdy tak szlachetne wartości może reprezentować każdy, to i każdy może je zbluźnić, pobrudzić własnymi, lepkimi rękami, co również sama robi. Zagłusza więc sumienie i nie przekazuje informacji Cervanowi. Mistrz pewnie o tym wie, a jeżeli nie, to z niego dupa, nie mistrz, powtarza sobie. Podnosi za to podeptaną, podartą kopertę, informując głośno Billy`ego, że idzie się zdrzemnąć w stajni. 
Zbiera wszystkie listy i potem wspina się po drabinie na wysoką antresolę budynku. Mości się wygodnie pośrodku ulubionej sterty siana, ugniecionej na tyle charakterystycznie kształtem, że żadne źdźbło nie przeszkadza jej w delektowaniu się wolnością. Jest jeszcze goręcej, więc rozrywa pierwszą kopertę, przelatuje wzrokiem po jej zawartości i zaczyna się nią wachlować. Przez następną godzinę zaczytuje się w głupich, bzdurnych liścikach, ćwicząc czytanie kontynentalnego z ręcznego pisma. 

Droga Muzo Siewiatów
Niechaj blaskiem goreją zorze, 
Ku twojej amorze
Na górze róże, na dole bąki
Majowe twoje łąki… […]

Wyśmiewa okropną poezję dedykowaną najwidoczniej od wiernego fana, do ich gildyjskiej aktorki. Wącha ciekawsko mieszek ziół wysłany z jakiejś wioski do pani weterynarz, którą Cala podpatruje od czasu do czasu, gdy tamta bada konie należące do organizacji. Z rozbawieniem i czerwonymi policzkami zagłębia się w żigolakową korespondencję Aherina, zastanawiając się, na ile starczy jej sił, żeby nie pognać od razu z plotkami do Marty. Obłudnie analizuje pogróżki, jakie dotarły do Cervana i Ignasia w sprawie ostatnich gildyjskich poczynań. Ręka drga jej, gdy odnajduje list wykładany ładną, szarawą papeterią. Prostą, nieskomplikowaną, ale widzi też dobrze znaną sobie, zieloną pieczęć. Taką samą, którą kiedyś w ramach kłótni, lekkiego ataku zazdrości i buntu, sfałszowała bez mrugnięcia okiem. To była jedna z dłuższych kłótni, jedna z niewielu, z których coś faktycznie wyniosła poza nieprzyjemnym odczuciem cierpkiej rezygnacji w ustach.
Myśli sobie, że nie ma przecież żadnych powodów do obaw. Że powinna być na tyle pewna siebie, żeby ignorować każdą taką pierdołę. Tym bardziej, że wie, że to po prostu list od jednego z dzieci albo w ich sprawie i nie powinna w ogóle się nad tym problemem zastanawiać, ale mimo tych wszystkich czynników otwiera kopertę…



…i chowa ją z powrotem. Nawet nie czuje wstydu, gdy uśmiecha się piekielnie zadowolona z samej siebie. Wtedy przypomina sobie o wymiętolonej, brzydkiej i pogniecionej paczuszce, którą bez litości rozrywa do końca. Może nawet przy tym gwiżdże. Jest w zaskakująco dobrym humorze i odgarnia sklejone do czoła włosy. Papeteria jest równie zniszczona, co koperta, ale na pierwszy rzut oka poznaje, że tym razem to materiał zupełnie innej klasy. Kartki w dotyku wydają się dużo grubsze, lepsze jakościowo, barwione na ciemnozielony odcień, którego fragmenty zdobią złote bohomazy. Poszczególne rogi papieru uwydatniono złotymi opiłkami, choć niewiele z nich przetrwało końską próbę, a ich resztki rozproszyły się po całej szerokości arkusza. Przekręca głowę na bok, najpierw w jedną stronę, później w drugą. Podoba jej się złoty atrament uznaje. Kiwa dwukrotnie się do przodu całym ciałem, ignorując dalszą zawartość koperty. Przynajmniej dopóki nie dostrzega zniekształconego podpisu na samym dole. Wtedy mruży oczy i klnie głośno.
Zostawia sobie dwa listy, resztę fabrykuje do pierwotnej formy i odnosi na miejsce.
Godzinę później jest już z powrotem w głównym budynku gildii, głośno i ostentacyjnie podjudzając dwóch losowo napotkanych gildyjczyków, że ten drugi przyniesie zdecydowanie więcej pudełek z dworu do gildyjnej przechowalni. Nawet nie skończyła mówić, a po dwójce łamag nie było żadnego śladu, gdy obaj siłowali się już ze ciężarem przesyłek. 
Sama udaje się na piętro, prosto w kierunku gabinetów, przyczaja się przed tym dla historyków. Otwiera po cichu drzwi, próbując ukradkiem dostać się do biurka, ale nawet z odległości kilku metrów widzi, jak nagle wyprostowują się czyjeś zgięte przy pracy ramiona. Zmienia plan i tym razem robi dużo więcej hałasu niż zwykle, głośno tupie butami, stuka cholewkami i niby przypadkiem obija się o pobliskie meble, żeby opaść od tyłu na zajęty fotel. Otula jego właściciela ramionami, ściska niedbale, ale zanim zdąży ją złapać, odsuwa się i siada na biurku. W wyciągnięte ręce opasane w rękawiczki wrzuca rozpieczętowaną bezczelnie kopertę, drugą, naprawioną, od córki, zaczyna się wachlować.
— Jeżeli kiedykolwiek się pobierzemy, to chcę, żeby tak wyglądały nasze zaproszenia na wesele, ładne te papierki — oznajmia świergotliwym głosem. Towarzyszy jej przy tym uśmiech tak promienny, że samym światłem odbitym mógłby kroić diamenty. — Chciałbyś mi może powiedzieć, dlaczego piszą do ciebie z Obarii?
— Zabawne, że pytasz… — zdejmuje z nosa okulary i odkłada je na biurko. Odchyla się też nieco na fotelu, rozkładając rozluźnione ręce. 
Ma już zacząć coś mówić, ale Cala ostentacyjnie wysuwa się bardziej w jego stronę, dłonią przerzucając zbyt długie już włosy na lewe ramię.
 — Na twoim miejscu uważałabym teraz na słowa — ostrzega go. — Żadna z wersji wydarzeń, które sobie wyobrażam, akurat mi się teraz nie podoba — wystawia język jak dziecko, ignorując jego przewrócenie oczami. — Możemy się zająć ciekawszymi rzeczami, a ty w międzyczasie wymyślisz zadowalającą mnie historię.
— Na przykład? — mruczy, wyciągając ręce do przodu, w które Cala chętnie wpycha własne kolana.
Męskie dłonie przeciągają się w górę jej spodni, żeby ścisnąć mocno za biodra. Jedne oczy wpatrują się w drugie i Calitha nie chce się przyznać, że nie może się od nich oderwać. Mimo wszystko jako kobieta jest przecież kapryśnym i marudnym typem człowieka, przynajmniej według siebie samej, więc nie może się nawet mocniej powstrzymać od wyjścia na swoje. 
Stopą odsuwa od siebie mężczyznę, przechylając go wraz z krzesłem, aż stuknęło oparciem o ścianę. Brudna podeszwa wbija się w jasną koszulę, a okruszki resztek błota zlatują na idealnie wyprasowane spodnie.
— Na przykład o takim pierścionku w komodzie, który w końcu mógłbyś mi dać. Zaczyna mnie już męczyć, że co jakiś znajduję i zawijam…
— Przecież lubisz błyskotki! — wtrąca rozbawiony.
— Nie przerywaj mi, że co jakiś znajduję i zawijam, to zaraz pojawia się nowy. Jakby? Skończmy cudować, kochanie — naburmuszona składa ręce na piersiach. Nawet nie wie, gdzie rzuciła kopertę od wachlowania się.
— I to źle?
— Chcę ten prawdziwy — jęczy małostkowo, mocniej wbijając nogę.
Zapada chwilka ciszy. James unosi brwi do góry, Calitha wpatruje się w niego z rosnącą irytacją, przez którą przebija się jeszcze bardziej irytujące ją rozczulenie.
— Jak na propozycję małżeństwa, to proponujesz ją bardzo nieromantycznie — zauważa małostkowo, co tylko bardziej ją nakręca.
— Więc?
— Przecież nie dam ci go wtedy, gdy się domyślasz, to powinno wyjść z zaskoczenia. — Mruga, odciągając jej nogę na bok i podnosząc się do lepszej, bardziej wygodnej pozycji. 
— Ale jest? — upewnia się, chociaż wcale nie chce, ale ta niepewność nadal w niej zostaje w ramach pozostałości po stadzie os żądlących po duszy. 
— Jest.
— Och.
Jest w tym coś niespodziewanego, w tym uczuciu, które rozlewa się jej po sercu. To nie są motylki, ani nawet ptaki, w głowie nie ma pustki i nie ślepnie na oczy od cudzego widoku, ale z niewiadomej przyczyny różowieją jej policzki, puszy się i nadyma, a oddech więźnie w płucach, jakby zapomniał, że nikt nie trzyma go pod kluczem. 
Sam klucz na szyi parzy, też z równie niewiadomych przyczyn, ale nie mocniej niż w końcu ten prawdziwy pierścionek, który po kilku tygodniach ląduje jej na palcu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz