wtorek, 14 lutego 2023

Od Kaneshyi — Eryne

Na parapecie przysiadł ptak. Dziwny ptak. Złoty jak feniks, z głową ozdobioną pawim, wachlarzowym czubkiem. Jego pióra na skrzydłach opalizowały zielenią i granatem, długi ogon ciągnął się za nim jak tren. Było to stworzenie bardzo piękne. I bardzo magiczne. Kaneshya nie miał co do tego wątpliwości, znał je doskonale, wiedział, do kogo należało, pamiętał nawet dzień, w którym się wykluło. Doradzał potem przy wyborze imienia. Bo każdy ptasi posłaniec Kalediaha musiał mieć imię.
— Eryne. — Kaneshya otworzył okno z zawahaniem lekkim, niemal niedostrzegalnym. — Skąd się tu wziąłeś? Po co cię przysłano? 
Eryne nie wleciał do pokoju, spokojnie zmienił parapet z zewnętrznego na wewnętrzny, uniósł szponiastą nogę ruchem powolnym, pełnym ptasiego majestatu. Miał do niej przyczepiony liścik. 
Kaneshya nie uśmiechnął się, zmrużył lekko powieki. Skłonił się lekko, podparł nogę ptaka jedną ręką, drugą odwiązał wiadomość. Dbał, by jego ruchy były ostrożne, pełne szacunku, bo Eryne należał do ptaków dumnych, wyczulonych na punkcie tego, jak się z nimi obchodzono. Kaneshya przywykł, że wszystkich ptasich posłańców Kalediaha należało traktować bardzo grzecznie. 
Nie otworzył listu od razu, jakoś mu nie ufał, dotykając go, poczuł pod palcami skumulowaną magiczną energię. Położył go na stole, wyszeptał kilka elfickich słów, wykonał krótki gest ręką. Koperta wybuchła, eksplodowała różowym brokatem, który, mieniąc się i wirując, deszczem zrosił kwaterę. Nie wiedzieć skąd, w powietrzu zabrzmiały dźwięki lutni, harfy, fletni. Zawartość koperty, czerwona kartka w kształcie serca, uniosła się w powietrze, otworzyła uroczyście wolno, ukazała dwa splecione szyjami łabędzie, jednego rudego, drugiego czarno-białego. Pod nimi napis: myślałeś, że ci tego oszczędzę?, gdzie w znaku zapytania, zamiast kropki, narysowano serce. 
Chciał podejść, nie podszedł, zatrzymał się w pół kroku, bo Eryne dziwnie na niego zakrakał. Kaneshya spojrzał na podłogę, zobaczył, że różowy brokat utworzył na podłodze jego podobiznę. 
List z całą zawartością, jak Kaneshya słusznie przypuszczał, naprawdę nie istniał, był jedynie iluzją, która po krótkiej chwili rozpłynęła się w oczach. Kartka zniknęła, zmieciona nagłym podmuchem wiatru, podobizna na podłodze stopniowo ciemniała, aż zgasła zupełnie, dźwięki harfy, lutni i fletni milkły nuta po nucie.
— Twój pan jest pomylony — powiedział Kaneshya poważnie.
— Khra — odpowiedział Eryne, patrząc na Kaneshyę w taki sposób, jakby chciał powiedzieć, że, po pierwsze, Keyan Kalediah wcale nie jest jego panem, po prostu ze sobą współpracują, a po drugie, słowo pomylony nie jest adekwatne w rozmowie między dwoma dżentelmenami, Kaneshya powinien powściągnąć język i na przyszłość stosować określenia mniej pejoratywne, jak na przykład: osoba psychicznie niezdrowa.
Kaneshya otworzył okno na oścież. 
— No już, zmykaj stąd. 
— Khra!
Zawinął ręką w powietrzu, skłonił się bardzo uniżenie, bardzo dostojnie, bardzo grzecznie.
— Zapraszam.
— Khra!
— Uprzejmie proszę wielce szanownego pana o udanie się w drogę powrotną, życzę miłej podróży, spokojnego i bezpiecznego lotu.
— Khra, khra, khra!
Kaneshya się wyprostował. Eryne bił długimi, różnobarwnie mieniącymi się skrzydłami, machał w powietrzu szponiastą nogą. 
— Musisz zaczekać na odpowiedź — domyślił się Kaneshya.
Uniósł dłonie. Wszystkie szuflady biurka otworzyły się naraz, z wielkim hukiem. Z pierwszej wyleciała ryza papieru, z drugiej pióro i atrament, z trzeciej podręcznik do magicznej iluzji według Adarlina Leuwena. 
— Świetnie. Myśli, że ten list był żenujący? No to dostanie jeszcze gorszy. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz