środa, 4 marca 2020

Od Victariona — Tysiąc kroków

Ies din casă să mă duc,
Dorule, dorule.

I must leave the place that I call home,
Oh my darling, oh my love.


Syknął przez zęby, cicho, jak najciszej.
Usłyszała i tak.
— Boli? — Docisnęła zwilżoną szmatkę do rany tak mocno, że Victarion nie mógł powstrzymać żałosnego jęku. — Bardzo dobrze. Dałeś się ciąć jak ciota.
— Wiem — wydusił z siebie. — Ale myślałem, że jest już… Kurwa mać, Gerda!
— Że jest co? Martwa? — Gerda zignorowała jego krzyk, podniosła się, otrzepała spódnicę i ruszyła żwawym krokiem w stronę kociołka z ciepłym wywarem z liści skrzypu. Namoczyła w nim szmatkę, sprawnie, fachowo. — Bo upewnić się już jaśnie pan nie raczył? Myślałam, że rozmawiam z profesjonalistą.
Victarion uniósł się powoli na łokciach, obrócił głowę w jej stronę. Jego wargi wygięły się w mimowolnym uśmiechu.
— Ty tam leż — zgasiła go, zanim zdążył otworzyć usta. — I się nie ruszaj. Bo zawiążę tak, że nie będziesz mógł oddychać.
— Drżę ze strachu.
— Nie prowokuj mnie, durniu. Poćwiczyłabym, zanim w końcu spadniesz z tych swoich dachów i połamiesz żebra. — Usiadła znów na brzegu kozetki, przyłożyła szmatkę do rany nieco delikatniej niż wcześniej, przemyła ostrożnie. — Och, Victarion, a może ty się starzejesz?
— Bogowie, Gerda.
— Bogów to ty zostaw w spokoju. — Kolejny ruch szmatką, rana — długie, rozpaczliwe cięcie nożem od połowy pleców niemal do lędźwi — zapiekła. — Bo jak mam sobie inaczej wytłumaczyć, że jakaś podfruwajka rozharatała ci pół pleców?
Victarion nie odpowiedział. Wbił wzrok w ścianę naprzeciwko, pobielaną wapnem, przykurzoną, starą. Z belki sufitowej zwisały długie pęki ususzonych ziół, z rozpalonego kominka biło ciepło, za oknem skrzył się świeży, grudniowy śnieg. Zapach skrzypu unosił się w powietrzu.
Sam chciałby wiedzieć, jak to sobie wytłumaczyć. Przecież on nie popełniał błędów. A na pewno — nie takie.
— Założę ci na to babkę lancetowatą — zdecydowała w końcu Gerda, znów energicznie wstając. — Mogę też dać napar z kory wierzby, jeśli bardzo boli.
— Nie trzeba, dziękuję.
— Oho, teraz to nie trzeba, nie trzeba, a przed chwilą kto mi tu kurwami rzucał i gorszył ludzi? — Chwila ciszy. — To napijesz się ze mną rumianku.
— Rumianku? — parsknął Victarion.
— Działa przeciwzapalnie i uspokajająco. Poza tym lubię rumianek.
Obserwował przez chwilę, jak się kręciła przy kominku, jak przygotowywała zioła, czując coś na kształt sentymentu, chłonąc każdy szczegół z tkliwą uwagą, chcąc jak najlepiej i najwierniej wszystko zapamiętać — zapachy, kolory, gesty. Drobne, opalone i spracowane dłonie Gerdy wydawały się niestrudzone; zawsze w ruchu, zawsze zajęte, jak dwa niespokojne zwierzątka. Na palcu lśniła stara, srebrna obrączka. Nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek ją zdjęła.
Jedyna pamiątka po mężu, którego trzynaście lat temu pochłonęła katastrofa.
— Wolałbym wino — wymruczał w końcu Victarion przekornie, odrywając wzrok od rąk Gerdy. Przetarł twarz dłonią. Nie czuł się dobrze; zanim udało mu się bezpiecznie wymknąć z Lainville, stracił trochę krwi.
— Winko czosnkowe chyba — wyburczała, zerkając na niego spod oka. — Siadaj, muszę to opatrzyć.
Podniósł się posłusznie.
Z naręczem bandaży i liśćmi babki zawiniętymi w wyparzoną szmatkę Gerda usiadła na kozetce, bezceremonialnie obracając Victariona pociągnięciem za ramię. Nigdy nie była zbyt delikatna, nie patyczkowała się — potrafiła jedną ręką bandażować ranę, a drugą zdzielić go po łbie za głupotę, nieostrożność, każde niepotrzebne ryzyko. Czasem nawet był gotów uwierzyć, że naprawdę się martwi, że łączy ich coś więcej niż zwykłe interesy; że to wcale nie skrytobójca płacący erlańskiej uzdrowicielce za posklejanie go w całość, tylko — może? — dwójka przyjaciół, czasem, nawet!, rodzina.
Będzie mu jej brakować. Pomyślał o Demet, odwrócił wzrok.
— Może naprawdę powinieneś już pomyśleć o emeryturze — podjęła Gerda, zręcznym ruchem okręcając bandaż wokół brzucha Victariona. — Ile ty masz lat?
— Skończyłem dwadzieścia dziewięć w sierpniu.
— Dwadzieścia dziewięć — powtórzyła pod nosem, parsknęła śmiechem. — I żeby jakiś podlotek… Chociaż trzeba przyznać, że miała krzepę.
— Mhm.
— A tutaj nawet głębokie to cięcie, no-no, kto by po… Victarion! Co mówiłam o nieruszaniu się?
— Nie ruszam się — zaprotestował Victarion.
— Chyba już wolę, gdy przyjeżdżasz w stanie agonalnym — oznajmiła kategorycznie. — Wtedy przynajmniej nic nie mówisz, leżysz jak trup i mnie nie irytujesz. — Skończyła opatrywać plecy; przejechała jeszcze dłonią po białym płótnie, jakby chciała się upewnić, że wszystko jest jak należy. — No-oo, gotowe, możesz się ubrać. Zmienię za dwie godziny.
— Dziękuję.
Gerda wstała zamaszyście, jeszcze raz zerknęła przelotnie na swoje dzieło, ruszyła raźno w stronę stołu zaścielonego ziołami, przerzucając przez ramię siwiejący warkocz. Victarion opieszale wciągnął koszulę na grzbiet, krzywiąc się nieznacznie. Dlaczego plecy, dlaczego zawsze dostawał w te jebane plecy.
— Chyba ci się jej zrobiło żal, co? — Gerda zerknęła na niego czujnie znad słoja z koszyczkami rumianku.
— Skąd — mruknął Victarion. Podniósł się powoli, zaczął bez przekonania upychać koszulę do spodni.
— Nie zauważyłeś, że ma nóż na wyciągnięcie ręki?
Uśmiechnął się ironicznie. Przede wszystkim nie zauważył, że jeszcze żyła.
— Nie mam pojęcia, jak to się stało — oznajmił wreszcie, niechętnie. Tak właściwie to spartaczył robotę. — Jej tam w ogóle nie miało być.
— Nie mogłeś sprawdzić wcześniej? Spadła ci z sufitu nagle? — Gerda zapraszającym gestem wskazała jedno z krzeseł. — Siadaj. Gdybym cię nie znała, pomyślałabym, że blondynki cię rozpraszają.
Podsunęła mu gliniany kubek, zajęła miejsce naprzeciwko.
Victarion powąchał nieufnie napar.
— Pij — nakazała Gerda surowo, gromiąc go spojrzeniem. — Bo cię znowu uraczę dziewanną.
Znów powąchał — ostry, ziołowy zapach wwiercał się w nozdrza — pociągnął malutki łyczek, zakaszlał.
— Ja pierdolę, ale gówno.
— Sam jesteś gówno. — Gerda z groteskowym dostojeństwem napiła się swojego rumianku, odłożyła kubek, splotła palce. — A teraz porozmawiamy.
Victarion roześmiał się cicho, odchylił do tyłu, zanim nagły ból pleców przypomniał mu, dlaczego to zły pomysł. Odsunął się na skraj krzesła, byle dalej od twardego oparcia.
— O czym chcesz ze mną rozmawiać? — Uśmiechnął się do niej przekornie, z sympatią. Cień niewygodnego przeczucia zapiekł go gdzieś na krańcach świadomości; nie wszystko mogło pójść tak gładko, jak przewidywał.
— Raczej o czym ty chcesz ze mną rozmawiać — sprostowała z naciskiem, odgarniając kosmyk ciemnych włosów za ucho. — Znam cię nie od dzisiaj, chłopcze. Gdyby chodziło tylko o to zadrapanie, znalazłbyś pierwszego lepszego cyrulika, a nie tłukł się aż tutaj.
Nie potwierdził. Zmusił się do jeszcze kilku łyczków rumianku. Gerda wywróciła oczami, niecierpliwym gestem poprawiła rękaw ciemnej sukni.
— Nie chcesz mówić teraz, to nie, proszę bardzo, ja poczekam. Chociaż… — Przesunęła kubkiem po szorstkim stole, wzdychając ciężko; para zakołysała się. — Bogowie, oddajcie mi rozsądek. Powinnam teraz wyrzucić cię za drzwi i wrócić do pracy, a nie odstawiać powiernika roku.
— Nadal nasyłają na ciebie kapłanów? — Spróbował zmienić temat.
— Tak — mruknęła Gerda ponuro. — W dzień nazywają wiedźmą, w nocy przychodzą, żeby ich leczyć.
— Chuje.
Gerda wzruszyła ramionami, uśmiechnęła się z lekceważeniem. Ciepłe światło kominka zapełgało na jej oliwkowej skórze, zalśniło w gęstych, ciemnych włosach. Nawet spędzenie połowy życia w Nalaesii nie pozbawiło jej egzotycznego uroku, nie zgasiło płomiennego, silnego ducha, ogrzanego erlańskim słońcem.
— Ludzie — stwierdziła, jakby to wszystko wyjaśniało. Zajrzała do kubka, zakołysała zawartością. — Ludzie są wszędzie tacy sami.
Na chwilę zapadło milczenie.
Victarion oparł przedramię o stół, wbijając wzrok w kubek, Gerda zgarbiła się nieco, zamyślona. Ogień w kominku cicho huczał, z zewnątrz dobiegały krzyki i śmiechy dzieci.
— No dobrze — oznajmiła Gerda, prostując się nagle. — A teraz mi powiedz, o co chodzi, zamiast kluczyć jak panna na wydaniu.
Victarion podniósł na nią oczy.
Twarz Gerdy tchnęła łagodnym spokojem, a rysy — zwykle zastygłe w twardym, surowym wyrazie, naznaczone przez trudne życie — były powleczone cieniem troski. Zdawała się gotowa przyjąć każde zwierzenie, wysłuchać każdej spowiedzi; wysłuchać, zrozumieć, pomóc. Wypowiedzieć słowa, których tak pragnął usłyszeć.
Nie wszystko stracone.
Z każdej drogi można zawrócić.
Są ludzie dość silni, aby znaleźć w nich uzdrowienie.
Poczuł, jak ogarnia go znużenie, miękko i lepko, jak tłumi zwykłą ostrożność, rozpala potrzebę wyznania. W tej chwili mógł streścić jej całe swoje życie.
Ale przecież już podjął decyzję.
— Robi się trochę niespokojnie — powiedział w końcu; dawno przygotowana kwestia, przemyślana, wyważona. — Nie wiem, czy dłużej poradzę sobie sam.
— Myślisz, że będzie kolejna Katastrofa? — Gerda poruszyła się nerwowo, jakby mimochodem dotknęła palcami obrączki.
— Nie wiem. — Dokładnie wymierzona chwila ciszy. Dlaczego słowa ulatywały z gardła tak łatwo, tak neutralnie i spokojnie, dlaczego Gerda — bystra, przenikliwa Gerda — nie widziała, nie dostrzegła... — Chyba potrzebuję od tego odpocząć. Znaleźć jakiś...
— Dom.
— Przystanek — sprostował z naciskiem.
Gerda westchnęła z pobłażaniem, podniosła się, podeszła do kominka. Dorzuciła kilka szczapek, zamieszała w kociołku, powąchała jego zawartość z wyraźną przyjemnością.
— Wypiłeś już? Mogę dolać.
— Nie-nie-nie, nie trzeba. — Victarion pośpiesznie zacisnął dłoń na kubku, uśmiechając się uprzejmie. Dlaczego nie widzi. Dlaczego nie powie: przestań pierdolić, widzę jak patrzysz na Demet, wszystko wiem. — Dziękuję.
Gerda skwitowała to ironicznym grymasem.
Usiadła znów przed nim z nowym kubkiem rumianku, przyjrzała mu się z zaintrygowaniem i drwiną przemieszaną z troską.
— Przystanek, mówisz — powtórzyła, z lubością pociągając łyk naparu. — Zaskoczyłeś mnie. Naprawdę się starzejesz.
— Chcę tylko złapać oddech. Odpocząć — mruknął, pocierając szyję dłonią. Gerdo. Dlaczego.
Właściwie wcale nie chciał odpoczywać, na pewno: nie teraz. Może za jakiś czas, gdy zmęczy go stado nadętych sukinsynów, którym się wydawało, że robią mu łaskę pozwalając się pozbyć swoich problemów, znuży ciągła ostrożność, imię z krainy cieni i sztyletów, które miało zabezpieczać jego własne, będzie miał dość niespodziewanych komplikacji, ryzyka, napięcia, tropienia, ciągłych pogoni i ucieczek, zmiany z myśliwego w ścigane zwierzę.
Właściwie chciał tylko odegrać przygotowaną komedię, dać do zrozumienia Gerdzie, że musi zniknąć, wyjechać z Callinaire, że już tu nie wróci.
— O czym myślałeś? — Wyrwała go z zamyślenia. Jej ton był gderliwy i kpiący jak zwykle, ale oczy błyszczały przyjaźnie. — Domek w górach, dwa koty, nadobne dziewczę i parodia życia rodzinnego? Czy może pijaństwo i szlajanie się od burdelu do burdelu?
Victarion uśmiechnął się lekko, pokręcił głową. Myślałem, żeby się ożenić z Demet i mieć nadzieję, że życie przestanie być tak nieznośnie puste, co ty na to, Gerdo.
— Nie wiem — powtórzył.
— W klasztor i celibat nie uwierzę.
— Nie, raczej… — Myśli, słowa, zdania. Dlaczego wszystko szło gładko jak w sztuce, dlaczego choćby przelotne drgnienie wargi nie mogło go zdradzić. — Gerda? Gdybyś ty miała gdzieś się zaszyć, gdzie by to było?
— Nie za sprytny jesteś? — mruknęła. — Wyspy, oczywiście. Czasem się zastanawiam, czy tak nie powinnam zrobić. Tak byłoby lepiej dla Demet.
Demet. Coś w nim drgnęło, ale na ustach pojawił się tylko uprzejmie zainteresowany, doskonale neutralny uśmiech.
Czy oddałabyś mi Demet, czy pozwoliłabyś mi spróbować ją pokochać? Czy oddałabyś mi Demet, wiedząc, ile mam krwi na rękach?
— Dlaczego?
— Dziewczyna ma dar. — Wzruszyła ramionami. — Tutejsi tego nie rozumieją, ja jej nie umiem pokierować dość dobrze. A na Wyspach…
— Kto wie, co by z niej zrobiono.
— Przynajmniej nikt by jej nie traktował jak miejscowe dziwadło — burknęła Gerda, znów się podnosząc; nie potrafiła usiedzieć bezczynnie dłużej niż kwadrans. Zaczęła się krzątać po izbie. — Powiedziała mi ostatnio, że jakieś dzieciaki rzucały w nią kamieniami. Wyobrażasz sobie?
— Powiedziała? — Tym razem szczerze się zdziwił. — Myślałem, że jest niemową.
— Napisała — poprawiła się Gerda. — Uczę ją pisać. Żeby chociaż tak mogła… Ach, ale jakie to ma znaczenie.
Stuknęła jakąś skrzynką, szkło zabrzęczało. Ciepły blask ognia ślizgał się po gładkich, szklanych flakonikach, skrzył się na szklanych korkach, rozświetlał ciemną zawartość.
Nie powinien pytać. Nie powinien ciągnąć tematu. Już to przemyślał, dawno postanowił; zniknie, bez wyjaśnień i pożegnań, rozpłynie się w powietrzu tak, jak tylko skrytobójcy potrafią. I tak zbyt wiele razy przekroczył próg tego domu.
A przede wszystkim nie będzie się żegnał z Demet, z jej kojącym spokojem, jasnym spojrzeniem, czułymi dłońmi. Z szansą na inne życie. Ze złudzeniami.
— Co to za dar? — zapytał po chwili. — Nigdy nie wspominałaś.
— Wyczuwa. — Gerda w kilku zamaszystych gestach przetarła blat stołu. — Umie wskazać ogniska bólu, będzie dobrą uzdrowicielką. Ludzi też potrafi wyczuć. O, o tobie mi dużo mówiła. Pisała.
— O mnie? — Tym razem się zaniepokoił.
— Oj, Victarion. — Gerda zatrzymała się na chwilę, posłała mu przelotnie tkliwy uśmiech. — Naprawdę cię lubię. Ale oboje dobrze wiemy, że jest z ciebie kawał skurwysyna. Demet nie powiedziała mi niczego nowego.
Victarion roześmiał się cicho w odpowiedzi, dziwiąc się, jak niefrasobliwie potrafi brzmieć. Zajrzał znów do kubka, napił się jeszcze trochę.
— Za długo się znamy — Gerda znów wróciła do sprzątania. — To, że jesteś półkrwi elfem, też wiedziałam.
Victarion zakrztusił się rumiankiem.
Co-kurwa.
— Że jestem czym?
— A nie? — Gerda wydawała się lekko zaskoczona jego reakcją. — A uszy to niby co, doklejone?
— Pierdolisz. — Victarion odzyskał panowanie nad głosem; ton znów był kpiący, zdystansowany, może trochę chłodniejszy niż przed chwilą. Skrzywił wargi. — Moi rodzice są ludźmi.
— Oboje? — Powątpiewanie w głosie Gerdy było niemal namacalne.
— Oboje.
Nie obchodziło go, czy mu uwierzyła.
Nie chciał. Nie prosił się o to.
Jakby nieprawe pochodzenie nie było dość ciężkim brzemieniem, jakby do tego ten skurwysyn, jego ojciec — czymkolwiek by nie był, człowiekiem, elfem, gnomem, wróżką czy innym gównem — musiał jeszcze uszczęśliwić go skażoną krwią, klątwą mieszańca. Victarion miał zjebane życie, zanim się urodził. Miał zjebane życie, zanim pierwszy raz usłyszał: bękart. Zanim zrozumiał, dlaczego nazywają go kundlem.
Wciąż musiał znosić nieufne spojrzenia, bez skrępowania studiujące jego twarz — zbyt ludzką na elfa, zbyt nieludzką na człowieka — wrogość, której jedynym powodem były ostro zakończone uszy, drwiny, niechęć, pogardę. To wszystko — gdy nawet nie wiedział, kim był jego ojciec, gdy wszystko stanowiło tylko powleczony mgłą domysł. Gdy nie miał skąd wiedzieć na pewno.
W lustrze widział twarz człowieka, jego krew była równie czerwona, co krew Arstana, życie równie kruche, ból równie dotkliwy, magia równie odległa, a z ojcem nic go nie łączyło; należał do ludzkiego świata jak wszyscy inni. Nie liczyło się nic więcej.
— A to, że ani razu nie widziałam cię nieogolonego to, rozumiem, pedanteria?
Wzruszył ramionami, zirytowany.
Gerda parsknęła śmiechem, pochyliła się nad kominkiem, ale zaraz znów obróciła się w stronę Victariona. Na jej pełnych wargach rozkwitł szeroki, prowokacyjny uśmiech, w oczach zaiskrzyła się złośliwość.
— Wiesz, to teraz cię jeszcze mniej rozumiem — oświadczyła, trochę zbyt głośno, zbyt dobitnie, opierając dłoń na biodrze. — Za rok skończysz trzydzieści lat, to mógłbyś ustatkować, założyć rodzinę. A ty się nawet nie zająknąłeś na ten temat.
Chciał ją wyśmiać — szybko stłumiwszy myśl o Demet — ale coś zwróciło jego uwagę.
Teraz mnie mniej rozumiesz? — powtórzył nieufnie.
— Och, no wiesz, myślałam, że po prostu nie możesz mieć rodziny. — Poprawiła warkocz, spojrzała na niego z ukosa. — Zazwyczaj półelfy są bezpłodne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz