niedziela, 18 sierpnia 2019

Od Narcissi cd Ophelosa

⸺⸺✸⸺⸺

Gniew. Zdenerwowanie. Oburzenie. Żal. Była gotowa na każdą z tych emocji osobno. Tożsamo nastawiona była na wszystkie wspólnie, wiedziała bowiem, że może zrzucić je na nią lawiną. Zasypać ją po koniuszki uszu, zakryć całą głowę, uniemożliwić złapanie życiodajnego oddechu. Potrafił uczynić tak z poczuciem winy i rozgoryczeniem. Potrafił zaprowadzić człowieka do ciemnego zaułku, podstawić blisko pod ścianę i ociekającym cierpieniem mieczem wyznaczyć dwie przecinające się na sercu linie, by blizna pozostała już na wieki wieków, raz na kilka lat wylewając żółcią i niesmakiem. Otrzymała jednak zgorszenie całą tą sytuacją, jej słowami, wyrażone w cichym westchnięciu i mocniejszym zaciśnięciu się dłoni. Małymi gestami, które jednak dostrzegała bez mrugnięcia okiem, bo doskonale wiedziała, gdzie patrzeć, by uzyskać odpowiedź na pytania, których nie miała czelności zadać. Nie było jej potrzebne zerknięcie w zwierciadła duszy, czy dokładniejsze przyjrzenie się twarzy mężczyzny. Nie musiała widzieć tych ściągniętych, jasnych brwi i błyskających się srebrnych oczu, wystarczało nerwowe napięcie się mięśni i proste plecy, szeroko rozstawione barki, celowo i usilnie rozkładane w celu wypięcia jak najmocniej piersi. Był cicho, więc myślał, pozwalał, by burza idei rozpętała się na dobre w umyśle. Mogła liczyć na to, że zastanawia się nad podjętym szlakiem i czy nie jest za późno na zmianę kierunku, w którym zmierzał. Znała go jednak zbyt dobrze i wiedziała, że sama pozwala sobie na zbyt pozytywne podejście do niektórych spraw, że myśli zbyt dobrze o ludziach. Był nieugięty. Był uparty i doskonale wiedział, czego chciał, co miał na celu osiągnąć.
Wiedziała, że nie pozostaje jej nic innego, jak w odpowiednim momencie stanąć przed nim, jeszcze raz przemówić do rozsądku, by koniec końców dobyć miecza i możliwe, że walczyć do momentu, gdy jedno z nich nie padnie zmiecione siłą uderzenia. Nie miała w tym problemu. Gotowa była atakować bez niepotrzebnych skrupułów. Stawiała czoła bratu, bliska była pozbawienia go życia licząc się jedynie z gorzkim posmakiem po wspomnieniu ukochanych oczu. Stawiła czoła osobie jej tak ważnej, ważniejszej niż kuzyn, dlaczego więc i z nim nie miałaby stanąć w szranki? Dobyć miecza i zawalczyć o sprawę, którą uważała za słuszną.
Wciąż jednak próbowała i wciąż usilnie starała się złapać odległej krawędzi półki, na której mogła usadowić się bez szwanku na własnym zdrowiu i życiu. Wciąż szukała miejsca, gdzie oboje znaleźliby kompromis i pogodzili dwa, tak zupełnie różne pragnienia. Na tym chyba zależało jej najbardziej, bo nie było sztuką załatwić wszystko ostrzem i krwią, sztuką było przemówić człowiekowi do rozsądku na tyle, by porzucić nienawistne wizje. Nienawistne wizje zapoczątkowane przez osobę, która warta nie była, złamanego grosza i która napsuła krwi większości ludzi, mącąc w głowie jej durnemu kuzynowi. Nie uważała nigdy Artura za osobę godną miecza, nie mówiąc już o samym Ophelosie. Nie uważała, by dobrym pomysłem było dopuszczanie go na pole walki, na miejsce, gdzie świat rządzi się zupełnie innymi prawami, a w tym wszystkim należy odnaleźć umiar i pokorę dla własnej podświadomości. Gdzie należy wybaczyć sobie wszystkie rodziny, których pozbawiono głowy i opoki. Wiedziała, że on by sobie tego nie wybaczał.
Nie dlatego że nie potrafił. Dlatego że nie uważał, by miał co sobie wybaczać.
Wiedziała o tym, co wiąże się z dzierżeniem miecza, który wydobył ze skały, doskonale pamiętała przekazywaną między ludźmi legendę. Wiedziała o tym, jak bardzo na niego nie zasłużył i bez względu na to, jak okrutnie to nie zabrzmi, cieszyła się, że historia, w jej opinii, niewłaściwego kochanka, zakończyła się we właśnie taki sposób. Że legenda okazała się fałszem, a on padł, szczęśliwie dla wszystkich.
— Chcę już to mieć za sobą — odparł tak przeraźliwie zimno, by chłód obruszył kobietę, by wzbudził w niech gorący oddech gniewu, by rozjarzył ogniki w jej oczach i rozjuszył jak paskudnego biesa. — Za długo to już się ciągnie, Narcyzo, chcę skorzystać z okazji, póki ponownie noszę miecz u pasa i czuję się na siłach.
— Tak czy siak, pojadę. Mogę to zrobić samotnie, mogę to zrobić wraz z tobą, decyzję o tym fakcie pozostawiam tobie. Narcyzo, wiem, że za nim nie przepadaliście, ale...
Żar czający się pod skórą nie zanikał, wręcz narastał, a kobieta z każdą kolejną chwilą czuła się coraz bardziej, jakby przysiadywała na stosie węglików. Rozżarzonych, rozjaśnionych i parzących delikatną skórę na nadgarstkach.
— Chryzancie, tu nie chodzi o to, czy za nim przepadaliśmy, czy nie — odparła twardo, marszcząc swoje gęste brwi, wciąż jednak nie decydując się na zerknięcie na mężczyznę. Obawiała się, że zetknięcie się ich spojrzeń wywołałoby burzę, bezwzględną zamieć, która spustoszyłaby to, co trwało między nimi przez bardzo długo. — Chodzi o to, że nie jest to odpowiedź na twoje lęki i prawidłowe rozwiązanie tego problemu, chociaż wiem, że wydaje ci się, iż innego wyjścia z tej sytuacji nie ma. „Zemsta”, o ile ten zamach będzie można w ogóle tak nazwać, nie jest lekarstwem na demony czające się w głowie. Ludzie powinni nareszcie to zrozumieć, już tak wielu tego dowiodło.
Nie poczuje się po tym lepiej. Była w stanie to wszystko wyczuć w kościach, które strzykały jej wtedy niemiłosiernie. Dokładnie wiedziała, że każdy z kroków, który chce poczynić jej kuzyn, będzie krokiem sprzeciwiającym się ich wszystkim ideom, będzie krokiem plugawym i paskudnym, oblepionym ciemną mazią, której wystrzegali się przez lata. Obróci się tym wszystkim w złym kierunku, postawi pierwszy krok ku własnemu potępieniu, a nie chciała tego dopuścić. Starczało jej, że inny z jej stron zstąpił na nieodpowiednią ścieżkę występków i łupienia, że straciła kogoś tylko przez własną nieuwagę i podejście, które reprezentowała. Zrozumiała, że nie można zawsze pozwalać na to, by ludzie chodzili własnymi ścieżkami, a na pewno nie ci, których ceni się w życiu najbardziej. Pojęła, że czasem należy złapać ich za fraki i wciągnąć ponownie tam, gdzie stali bezpieczni.
Teraz jednak obawiała się, że ciało kuzyna było już zbyt daleko i że prędzej to Apollo pochwyci go swoją splugawioną dłonią złodzieja i mordercy, ściągając na zaplute, spustoszone pola pogwałcenia godności ludzkiej, niż ona. Teraz mogła już tylko czekać i obserwować licząc na to, że mężczyzna powróci z głębokiej, ponurej podróży do jamy największego demona wszechczasów.
Przeklinała, że żaden bies nie będzie w stanie pomóc mu się z niej wydostać.
Pod słońcem Nathoriego
i pod jego obronę. Ku dnia ostatku

ku horyzontowi. Póki słońca ostatniego
brzasku nie doświadczę. I pierwszego zachodu
nie zasmakuję.
Ten chronić cię będę.
Tom przyrzekła i tom czynić zamierzam.


⸺⸺✸⸺⸺
[yh]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz