czwartek, 22 sierpnia 2019

Od Ophelosa CD Krabata – Event

Musnął palcami policzek, krzywiąc się przy tym niezmiernie. Szrama po prawej stronie twarzy po prostu nie wyglądała najlepiej, ba, niektórzy powiedzieliby, że nie wyglądała w ogóle. Jak na nieszczęśnie, najwidoczniej nie miała ochoty się zasklepić, choć odrobinę zrosnąć przed przyjazdem do Ovenore i całego towarzystwa, by mógł wyjść na ludzi, pokazać się przed Narcyzią z otwartymi ramionami, po czym oświadczyć a nie mówiłem, że sobie poradzę. Zamiast tego miał wjechać ze wstydem w oczach do Ovenore, z opuszczoną głową, byleby rana na zarośniętym poliku nie przykuła ciekawskich spojrzeń. Nieogolony, z rozczochraną fryzurą, dzięki bogom, że przynajmniej umyty, stwierdziwszy, iż choć i tak jest spóźniony, tak nie pojawi się na spotkaniu brudny.
Aż tyle godności nie stracił. 
Ciekawscy zapytaliby się, skąd rana się wzięła, w dodatku na tak ślicznej twarzyczce. Gdyby Ophelos w tamtym momencie był sam, odpowiedziałby prosto, bułany ogier przecież już tak dawno nie został ruszony, stał na padokach i najwidoczniej odpoczął aż nadto, dedukując po energii zużytej na zrzucenie swojego jeźdźca. Chryzant jednak, nawet jeżeli w pierwszym momencie tak myślał (aczkolwiek odkąd odjechał od dworku medalion ze słońcem Nathoriego, chroniący przed czarną, demoniczną magią, mruczał cicho, drżał, jakby ostrzegając przed tym, co miało nadejść), sam sobie nie pozostał, mimo próśb oraz błagań. 
Czwartego dnia od wyjazdu z domowego ogniska, od czułych pożegnań z siostrą oraz matką, chłodnych z ojcem, zaatakowała go grupka licząca czterech czy pięciu rzezimieszków, raczej głupich oraz szaleńczych, aczkolwiek w tym wszystkim skutecznych. Bo zdołali zrzucić go z konia, otoczyć, ba, może raz czy drugi kopnąć, już szykując swoje dłonie (zresztą, jednemu z nich po całym nieprzyjemnym enkontre jedną odłupał, rzucając, ażeby następnym razem lepiej obierali ofiary oraz pilnowali skuteczniej gardy) do grabienia dogodności, które zdążył zabrać z rodzinnego domu, a teraz tak szybko miał się z nimi rozstać. Najwidoczniej w całym harmidrze jeden z nich musiał zahaczyć sztyletem o policzek blondyna, na szczęście nie przebijając się na drugą stronę skóry czy nie tykając szarego oka, w ten sposób nie czyniąc z blondyna potrzebującego sztucznego zamiennka. Chryzant oburzył się niezmiernie, gdy bies Narcyzy wkroczył do akcji, może i w odpowiednim momencie, nawet i w doskonałym, hucząc basowym, demonicznym głosem na bandytów, rozganiając ich naprawdę szybko. W końcu przecież akurat w tamtej chwili szedł mu naprawdę dobrze (to jednak, gdyby demon nie wkroczył w tę drobną potyczkę, mogłoby bardzo szybko przerodzić się w sytuację niebezpieczną dla Ophelosa, może i śmiertelną).
Mimo wszystko, wdzięczny jednak był za towarzystwo czarnego, ogromnego kruka, który w pewnym momencie ich wspólnej wędrówki postanowił przysiąść na ramieniu mężczyzny niezbyt zadowolony ciągłym lotem, chwilę wcześniej może i uratowawszy życie rycerza. Rzucali w swoją stronę przekleństwa, nazywali głupcami oraz napaleńcami, ba, Chryzant kilka razy zagroził nawet użyciem medalionu (tego oczywiście by nie zrobił, nigdy nawet tak naprawdę nie myśląc o skrzywdzeniu biesa Narcissi), przyjemnie jednak porozmawiać z kimś w niepokojąco cichym borze, ciemnym, gdzie drzewa doskonale radziły sobie w nieprzepuszczaniu promieni słonecznych do dopiero co rozwijających się konkurentów. 
Ophelos tuż przed wjazdem do miasta zbroję zamienił na ciemną pelerynę oraz lekkie ubranie, stwierdzając, iż srebro oraz piękne zdobienia mogły za bardzo przyciągać uwagę, nie wspominając nawet o i tak dosyć rozpoznawalnej twarzyczce w pewnych kręgach. Własny miecz jednak nadal ciążył u pasa, podczas gdy drugi, o ciemnokrwistej rękojeści ze złotem w niektórych miejscach, przyczepił u siodła, oczywiście upewniwszy się, iż został on odpowiednio zabezpieczony szmatami czy płótnami, byleby żadna dychająca istota nie musnęła go nagą skórą. Tak na wszelki wypadek. Złoty medalion schował pod koszulą, a kruk już dawno szybował na niebie, przygotowując się do spotkania ze swoją opiekunką. Rycerz w tym wszystkim również się przygotowywał, oczekując oburzonego, bursztynowego spojrzenia kierowanego w jego kierunku, a to przez nową ranę, może i przyszłą bliznę, a to przez zdecydowanie zbyt wielkie spóźnienie (pięć dni, Chryzancie? Pięć dni, a nie zostanie w tyle i dotarcie na miejsce samemu!) oraz nieogoloną twarz. 
Bułanego ogiera zostawił wraz z pozostałymi rumakami kompani, oczywiście wcześniej uraczywszy go dużą, pomarańczową marchewką oraz dwoma jabłkami kupionymi po drodze, przytuliwszy chrapy do zdrowego polika oraz powiedziawszy kilka czułych słówek. Poklepał go po raz ostatni po szyi, a następnie wkroczył do karczmy, zdejmując przy okazji kaptur z głowy. Kobieta przy ladzie podniosła wzrok (wzrok również podnieśli tutejsi goście, Ophelos jednak omiótł ich chłodnym szarym spojrzeniem, co momentalnie potraktowali jako odpowiedź na swoje wszystkie pytania). Może to była postawa, może to było zmęczenie widoczne w oczach, a może jednak cała atmosfera, którą ze sobą wniósł, dziewczyna jednak zorientowała się momentalnie, czego poszukuje jej następny klient. Skinęła mu głową, dłonią wskazując na schody.
— Pierwszy pokój po prawo.
Odwzajemnił skinięcie głową, posyłając jej wdzięczny, dziękujący uśmiech za szybkie zrozumienie jego aktualnej sytuacji. 
Pospiesznie wspiął się po stopniach, stwierdziwszy, iż jego spóźnienie i tak jest już zdecydowanie zbyt wielkie oraz zbyt niepokojące, jak na całą sytuację. Ba, praktycznie wbiegł po schodach (aczkolwiek siły ku temu miał niewiele), gwałtownie atakując drzwi całym swoim ciałem, byleby wpuściły go do środka. I byleby okazało się, iż właśnie w tym momencie, a może odrobinę wcześniej, spotkanie zmierzało ku swojemu końcowi. Chryzant przeklnął w myślach, a to za robienie hałasu, który zwrócił zbyt wiele ciekawskich spojrzeń ku jego twarzy, a to za nieodpowiednie przeliczenie czasu potrzebnego na dotarcie do drużyny oraz zbyt ślamazarne ruchy w domu. Stanął więc grzecznie pod ścianą, opuściwszy wzrok i starając się ignorować bursztynowe oczy wiercące dziury w jego ciele, jak i ścianie za nim.
Podczas rozmowy z Narcyzą (choć bardziej przypominało to jej monolog) na swoją obronę nie miał nic. Ni jednego argumentu, który przekonałby ją do jego racji, choć taka po prostu nie istniała. Wysłuchiwał więc z opuszczonym, zbesztanym spojrzeniem każdego słowa dziewczyny, każdej obelgi, za którą jednak skrywało się ciepło oraz troska. Kiwał grzecznie głową, gdy była taka potrzeba, kręcił też nią, gdy blondynka potrzebowała jego własnej dezaprobaty co do własnych zachowań.
— Dziękuję za Osghorna — mruknął jeszcze, gdy kończyli nieprzyjemną rozmowę, uśmiechając się do niej nieśmiało. 
I nim zdążyła odpowiedzieć, do pomieszczenia wkroczył Krabat, jak zawsze naburmuszony oraz napuszony całą sytuacją (choć nikt nie potrafiłby stwierdzić, czym dokładnie ta sytuacja była) i jak zawsze zaczynając swój monolog w tonie nie znoszącym sprzeciwu, co już Ophelosa doprowadzało do szewskiej pasji, nie wspominając nawet o tym, kim nadal mężczyzna dla niego gdzieś z tyłu głowy był. Poszukiwanym, zbiegłbym rzezimieszkiem, który jednak powinien znajdować się za kratami, a nie na wolności, użyczając mocnych dłoni w gildii, a teraz jeszcze w dodatku przejmując władzę, rządząc się oraz rozstawiając wszystkich po kątach. 
— Długo trzeba na was czekać. — Blondyn już na te słowa wyprostował się, praktycznie momentalnie zapominając o swojej skrusze. Podniósł wyżej nos, zmarszczył brwi, co dodało mu odrobinę więcej lat w połączeniu z brodą, nieprzydługą, nie Feliksową, nadal jednak brodą. 
Kompania cierpliwie oraz w ciszy wysłuchała propozycji, ba, żeby propozycji, rozkazów Krabata, których Chryzant nie miał nawet zamiaru spełniać. Wysyłanie Narcyzy na samotność z rzekomym Księciem Złodziei niezbyt mu się uśmiechało, niezbyt mu się podobało, tak samo jak udawanie pijaka spod byle jakiej latarni. Mógł przebierać się za pastucha, za osobę z niższych warstw społecznych, nigdy jednak nie potrafiłby przywdziać twarzy osobnika zblazowanego alkoholem.
Zwłaszcza, że to zazwyczaj przyciągało jedynie większą ilość bandytów chętnych na jego kieszenie. 
— Po pierwsze, może to pani podejmie decyzję, komu będzie towarzyszyć, a nie pan, panie Ratignak, gdyż jest to niezwykle niedżentelmeńskie zachowanie, by tak narzucać swoją wolę — stwierdził, opierając się dłońmi o stół. — Po drugie, samotni strzelcy w trakcie balangi uwielbiają przyciągać cudze spojrzenia, jak i dłonie do własnych kieszeni, co wydaje mi się, mając na uwadze to, iż mamy być jak najmniej zauważalni, jest raczej strzałem prosto w kolano. A jak sam Krabacie wspomniałeś, chcemy przeżyć, a nie nabawić się blizn. — Ophelos westchnął i dotknął prawego polika, jakby upewniając się, że krew jednak nie sączy się po jego skórze i nie kapie na koszulę. — Po trzecie, twoja twarz jest nadal rozpoznawalna, sam o tym wspomniałeś. Tak samo jak twarz Narcyzy, tak samo jak i moja, choć ludzie mają tendencję do wierzenia w najprostsze kłamstwa typu jestem pastuchem, gdy tylko podstawi się to im za pomocą odpowiednich słów. — Wyprostował się, splatając ręce na klatce piersiowej. — Sądzę więc, iż kluczem do całej akcji nie będzie teatralne udawanie oraz rozdawanie całusów na polikach pań — zerknął raz na Narcyzę, raz na Krabata, podnosząc przy tym sugestywnie brwi — a po prostu, nierzucanie się w oczy, unikanie ciekawskich spojrzeń. Sami powiadają, że przecież najciemniej pod latarnią.
Zastukał palcami o blat drewnianego stołu, czekając na odpowiedź pozostałych członków grupy. 
[ Nie ma tak ]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz