niedziela, 2 sierpnia 2020

Od Marty — Event

I pojechali, zabrali swe manatki, by zostawić ich z problemami piętrzącymi się na nieszczęsnych głowach, które ledwo trzymały się na cienkich szyjach i słabych karkach, nieprzyzwyczajonych do aż tak potężnej ilości roboty. Bo cóż na codzień robili w gildii? Ona sama zbierała kwiatki, by ususzyć je następnie, pomogła Irinie rozwiesić pranie, zacerowała prześcieradła, raz na jakiś czas przetrzepała dywany, bo miała wrażenie, że do tego nikt nigdy się nie wziął od samych początków istnienia gildii. A że wszystko to udawało jej się dokończyć w przeciągu kilku porannych godzin (w końcu nie sypiała długo, budziła się wraz z ostatnim pianiem koguta, co i tak w jej skromnym mniemaniu było okropnym rozleniwieniem), tak już gdy słońce wisiało na samym czubku nieba, ona sama siadała nad rzeką, maczając w niej swoje stopy z uśmiechem, chłonąc słońce, pozwalając dłoniom, z odciskami nabytymi jeszcze w poprzednim jej życiu, odpocząć. Dawała w ten sposób odetchnąć skórze, raz na jakiś czas pozwalała nacieszyć się oku, które z czujnością obserwowało raz na jakiś czas pojawiających się na drugim brzegu strumyka mężczyzn z pobliskiego Tirie. Większość sekund dnia poświęcała jednak na rozmyślanie, na błąkanie się myśli po pobliskich łąkach i lasach, bo w końcu miała tak cudowny spokój, tak ubłagany kiedyś odpoczynek. Nie narzekała. Nawet się nie ważyła, bo, nie daj bogowie, jeszcze odpędziłaby od siebie wymodloną w młodości, sielankę.
I jedynie Łucji jej brakowało do pełnego szczęścia, ale przecież wiedziała, że obu im w ten sposób było najlepiej. Miała nadzieję, że miejscowa szeptucha nie musiała uciekać z rodzinnej wsi po tajemniczym zaginięciu Marty. Za głupi jednak byli jej mieszkańcy, by w ogóle połączyć te fakty, rudowłosa nie przejmowała się tym praktycznie wcale. 
I choć taka sielanka była cudowną sprawą, to ileż można wylegiwać się w nieskończoność, ileż można oglądać i zastanawiać się, jaki kształt przyjmują obłoki powoli sunące po niebie. Jaszczurki? Wilka? Ten ostatni, przysięgam, przypominał zawilca!
Zostało ich niewiele, wystarczająco jednak, by każdy znalazł sobie, dobrał wedle swoich umiejętności, odpowiednie zajęcie. A że Marta nigdy do walki z wilkami czy do poszukiwania potwora z głębin się nie rwała, bo cóż to wiejska dziewka ma ubijać bestyje i szarpać się z mocnym, wilczym uściskiem zębów, tak wybrała więc sobie najlepsze i najbardziej pasujące jej zadanie. Sprzątanie poddasza stajni. Bo cóż to za filozofia dla porządnej kobiety, jaką była? Podciągnie rękawy, przysłoni nos chustą i zwiąże włosy w warkocz, no, może zaciśnie mocniej gorset, by ten przypadkiem nie spadł z piersi i nie odsłonił za wiele, gdy będzie przerzucać kolejne kostki siana czy połamane grabie, chcąc zrobić więcej miejsca na kolejne. Dla chcącego nic trudnego, a zielarka przecież zawsze miała mocne plecy – nie powinna więc mieć problemu z przestawieniem kilku rzeczy pod ściany stajni, pozamiataniem poddasza, tak, by prezentowało się porządnie. A tak przynajmniej jej się wydawało. Zresztą, na pewno miała poradzić sobie z tym szybciej od większości gildyjskich mężczyzn. Bo ci przecież narzekaliby jedynie, że im duszno, że nie mogą oddychać, bo się kurzy, że się ubrudzą, a to drzazga wbiła im się w palec. A kobieta taka jak Marta? Drzazgę wyrywała własnymi zębami, by następnie wypluć ją na ziemię z szaleństwem w błękitnych oczętach. W końcu miało zagoić się do wesela.
Jak postanowiła, tak zrobiła. Nadszedł czas, w którym po prostu trzeba było podciągnąć te nieszczęsne rękawy do łokci, zawinąć i zapiąć w odpowiedni sposób, a włosy zapleść w warkocz, by niesforne kosmyki nie wpadały do oczu jak wszechobecny na poddaszu kurz. I choć Marta w planach miała założenie chusty na głowę, tak ostatecznie skończyła z cienkim materiałem złożonym trzy razy na nosie i ustach, tak wiele kurzu tam było, co sugerowało, że poddasze już dawno porządnej i silnej dłoni porządnej i silnej wiejskiej dziewuchy nie widziało. 
Zaczęła od przerzucania rzeczy, bo cóż to za zamiatanie, gdy ze wszystkiego, co wzięła w ręce, lały się wręcz istne strumienie kurzu, padały na skórzane, piękne buciki (och, jak bardzo żałowała, że jednak zdecydowała się je założyć, a szkoda, bo przecież kosztowały te nieszczęsne dwadzieścia koron!), brudząc je niewybaczalnie. Pierwszą rzeczą odnalezioną przez Martę było dwadzieścia karteczek, ni to wielkich, ni to małych, a takich w sam raz. Sztywne, niektóre lekko naddarte na rogach leżały pod jedną z kostek siana. I choć nic nie mogła z nich rozczytać, bo liter nigdy nie poznała, tak gdzieś w zakątkach głowy pojawiła się myśl, że dawniej musiały być istotne. No cóż, już nie były. Marta skrzywiła się, kichając, by następnie odrzucić kartoniki na kupkę rzeczy kiedyś zagubionych, teraz odnalezionych. 
Następna pojawiła się bielizna. Ni to czysta, ni to brudna, ni to damska, ani męska. Biała, bez wykwintnych koronek, aczkolwiek te się na niej pojawiały. Z tyłu znajdowała się kieszonka, z przodu wyhaftowany kwiatek (najwidoczniej kryjący się tam dla ewentualnego wybranka czy wybranki, jako miły
prezent). I tę odrzuciła na stos, przykrywając nią kartoniki. 
Pod ścianą odnalazła łyżkę. Ba, łyżka byłaby niedopowiedzeniem, bo łyżka była istną łyżą, ogromną, prawie że jej wielkości (a Marta przecież do drobnych istot nigdy się nie zaliczała), w dodatku tak pięknie zdobiona, nadająca się wręcz do zostania bronią, bo szkoda by było taką po prostu mieszać zupę. Zdecydowała się oddać ją Irinie, wiedząc, że kucharka na pewno coś z nią pocznie. A to powiesi sobie na ścianie w izbie, nad kominkiem, a to będzie bić nią po głowie niesubordynowanych kucharzy. Tej nie rzucała, bojąc się, że złamie ją w nieszczęśliwy sposób w pół. 
Kolejnym odnalezionym przedmiotem okazał się biedny, zagubiony i ewidentnie zestresowany tą sytuacją dzwoneczek. Bo jak inaczej określić przedmiot drżący nerwowo w kobiecych dłoniach. Dzwonił, wyrywał się spomiędzy palców, chcąc schować się ponownie w dziurze w ścianie, by tam oczekiwać swojego właściciela. Marta westchnęła cicho, ściągnęła brewki i musnęła ustami metal, tak dla pocieszenia. Dzwoneczek uspokoił się, zadzwonił milej dla ucha, a gdy przywiązywała go do gorsetu, zadrżał wręcz z podekscytowania. A więc magiczny. W końcu, czegóż to można było się spodziewać po gildyjczykach.
W pewnym momencie stwierdziła, że na poddaszu można znaleźć wszystko. Nawet i, jak po pewnym czasie się okazało, skrytkę z alkoholem. Ale jakim! Winem, ewidentnie niepochodzącym z ludzkiej dłoni, bo za dobrym, cudownie mocnymi, aromatycznymi nalewkami i przyjemnie dla oka złotymi nalewkami, które kusiły swą barwą, przypominając bardziej płynne złoto, niż zwyczajny alkohol. Oczywiście, że spróbowała wszystkiego. W końcu tak wypadało, a alkohol mógł poleżeć trochę dłużej, zwłaszcza, gdy był nigdy nieotwierany, jak przy większości butelek się okazało. Stwierdziła, że będą mieli, co pić, gdy reszta gildyjczyków powróci do Tirie – bo w końcu będzie, co oblewać. Miała jednak nadzieję, że nie będzie to najzwyczajniejsza stypa, za bardzo się z nimi wszystkimi związała, a zapijanie smutków alkoholem nigdy jej nie wychodziło. 
Kichała przeokrutnie, ba, w pewnym momencie zaczęła i kaszleć, miarka się jednak przebrała, gdy palcami musiała ścisnąć płatki nosa, powstrzymując w ten sposób obrzydliwy smród, który wkradł się do nozdrzy. Bo wiedziała, że konie uwielbiały marchewki. Nie spodziewała się jednak, by znalazły się takie, które lubię te... zgniłe. Śmierdzące i czarne, i zdecydowanie obrzydliwe, a przynajmniej na tyle, by skrzywić się i z niechęcią wziąć je w dłonie, bo po prostu należało je wyrzucić. Już czuła, jak robi burę gildyjnemu rolnikowi, a przy okazji złotej rączce odpowiedzialnej za płoty. 
I gdy już było coraz bliżej końca, gdy kurze zostały starte, a Marta w końcu mogła głębiej odetchnąć, odnalazła się drewniana fajka. A tuż przy niej błękitna wstążeczka. Nie wiedziała, czy należały do tej samej osoby, stwierdziła jednak, że najlepiej będzie wszystkie zguby rzucić na stół w sali głównej, by tam zgłosili się po nie prawowici właściciele. W końcu nie miała zamiaru zabierać cudzych przedmiotów dla siebie (no może nie wliczając w to tej jednej, naprawdę doskonałej butelki wina, choć, bądźmy szczerzy, Marcie do najlepszych koneserów Kontynentu było zdecydowanie daleko). 
Odchrząknęła, podpierając jedną dłoń o biodra, gdy pod pachą drugiej ręki trzymała wszystkie zguby. Przeglądając się w umytym lustrze, poprawiła kilka niesfornych kosmyków, które wymsknęły się z warkocza i będąc zadowoloną ze skończonej i porządnie wykonanej pracy, zaczęła zbierać się do zejścia po drabinie (bo czynność ta wymagała odpowiednich przygotowań, w końcu schodziła w spódnicy, a tu jeszcze były rzeczy do zniesienia!). 
Oczywiście, że niecodziennie znajdowało się skrzętnie zdobione lustro na poddaszu, w dodatku stajni. Widok ten jednak zbyła wzruszeniem ramion. W końcu była w Gildii, a lustro, nawet jeżeli wzbudzało dreszcz wzdłuż kręgosłupa, wydawało się być zupełnie normalnym jak na gildyjskie standardy przedmiotem. Bo jeżeli na poddaszu znalazła tyle przedmiotów, dlaczego więc nie mogła znaleźć i najzwyczajniejszego zwierciadła?
Przeklnęła pod nosem, schodząc z ostatniego stopnia drabiny. A mogła zapytać się o najpiękniejszą kobietę na świecie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz