sobota, 8 sierpnia 2020

Od Narcissi cd Ophelosa

⸺⸺✸⸺⸺

Ileż ulgi przyniosła jej tak długo wyczekiwana okazja do odciążenia szczupłych ramion spod wpływu, co prawda wcale nie tak masywnej, zbroi, w której przesiadywała już od ponad dwóch dni. Ileż radości wynikało z tak prostej czynności, jakim było zanurzenie się po kąciki ust w specjalnie rozgrzanym przez Bzdretha na jej życzenie jeziorze i delektowanie się subtelnie łaskoczącymi zmęczone ciało bąbelkami. Łagodne mrowienie muskało również zmęczoną głowę, która chociaż przez chwilę pragnęła nie zamartwiać się przyziemnymi sprawami, które przyprawiając o niepotrzebne nerwy, powoli zaczęły sprowadzać ją na cienką linię rozdzielającą rozsądek od stanu zahaczającego o szaleństwo. Nie chciała myśleć o kuzynie, którego, nawet jeśli kochała szczerze i bezwarunkowo, to coraz bardziej gubiła gdzieś tę najważniejszą kwestię, zwykłe znoszenie się na co dzień. Irytowała ją obecność Ophelosa, mimowolnie krzywiła się na myśl o nim, a każdą jego próbę wypowiedzi starała się zbyć w myślach, chcąc w rzeczywistości zwyczajnie go uciszyć. Nie pochwalała swojej postawy względem blondyna, nie potrafiła jednak inaczej, gdy coś zaszyte głęboko w niej kazało buchać nienawistnym płomieniem, językami obrzydzenia i zmęczenia relacją, którą ciągnęli już od ponad dwudziestu lat, a która to szła w coraz gorszym kierunku.
Problem jednak nigdy nie leżał w samym Ophelosie, a niej i tym, jak traktowali siebie nawzajem, odkąd tylko mogła to spamiętać. I nie rozumiała tego do momentu, gdy głębiej nie zastanowiła się nad tkwiącym w niej zepsuciu, również tym, kiedy właściwie zaczęła wykazywać aż takie ciągnoty do niecierpienia krewnego i doszła do wniosku, że problem zaczął się wraz z momentem odłożenia miecza przez Chryzanta. Wyrzeczenia się wszystkiego, co do tej pory oboje wyznawali z zapałem równym temu, który towarzyszył kapłanom przy ołtarzach. Dziegieć nie dryfował jednak w myśli porzucenia prawej drogi rycerza, tego była pewna, sama bowiem porzuciła jakąś jej część z powodów czysto ludzkich, zauważając całe zło, które kręciło się pod długimi płachtami tych, którzy nieść mieli podobno światłość zesłaną przez wszechwiecznych, a zamiast tego przypisując sobie wszelkie zasługi, wprowadzali w świecie niepojęty chaos, psując od wewnątrz wszystko to, co kształtowano wiekami. Cały jad, który ją wypełniał, skupiał się w jednym, istotnym punkcie, który zaniknął wraz z odstąpieniem służby, a co za tym idzie całej drogi rycerza. Chora wręcz potrzeba rywalizacji spełzła na niczym, tonąc w odmętach pustki pozostałej po światłym imieniu kuzyna stanowiącego dotychczas stały, a jednak dynamiczny punkt krytyczny dla jej rozwoju i bytowania. Sączące się teraz w atmosferze uczucie niechęci i niewypowiedziana groźba towarzyszyła jej kiedyś tylko przy okazji aranżowanych starć z mężczyzną. Gdy cały swój gniew mogła wyładować w kilku zamaszystych ruchach mających udowodnić, która z rodzin lepiej szkoliła swoje potomstwo, przynosząc radość nie tylko ojcom i matkom, ale i familii dalszej, jak i samym dworom, gdy służący z podziwem kiwali głowami, kręcąc przy okazji wąsy na palcu wskazującym, czy biorąc przerwę od cotygodniowego uporządkowywanie bibelotów zyskanych w ciągu wielu natarć, jakimi szczyciły się oba rody. Kilka miesięcy niepozornego wzbierania emocji i sił potrafiła wyładować w kilka minut, szarżując ze skupieniem na twarzy w kierunku równie poważnego kuzyna, który tylko czekał, aż drobna dziewczynka ponownie rozpocznie uderzeniem w prawy bok, by zdziwić się, gdy ostatecznie zamachnęła się na jego lewe ramię, całkiem wytrącając go z równowagi. Tak koegzystowali i Ophelos chyba zdecydowanie lepiej od niej radził sobie z wiszącym na nim brzemieniem powiązanym z tak dziwną relacją, w jakiej przyszło im trwać. Ona natomiast nie potrafiła tak zwyczajnie odseparować ssącego w niej poczucia zastoju, dziwnej potrzeby rywalizacji z kimś bliskim, z Ophelosem, szukała więc okazji w każdym ich kroku, wszystkim, co robili. Z dziecięcą naiwnością rozpoczynała w głowie zawody, kto szybciej zje obiad, kto prędzej przeniesie snopy z sianem, pomagając stajennym, kto pierwszy pojawi się na apelu prowadzonym przez mistrza. Atrakcyjną okazję na mały konkurs widywała również w samym Bzdrethcie, nawet jeśli wynik z góry miał być przesądzony, bo nigdy nie miała mieć prawa stanąć tak blisko demona, jak kuzyn i nigdy niedane było jej spojrzeć w lazurowe oczy z podobną mu namiętnością. Lazurowe oczy nigdy nie miały również odwzajemnić nieistniejącego w rzeczywistości uczucia kobiety, gdy ta naprawdę szukała w nich całkiem innego odcienia błękitu. Mimo to złość wzbierała z każdą wymianą słów między mężczyznami, zazdrość energicznie owijała się wokół ich relacji, narażając dwójkę na gryzące się gdzieś z tyłu głowy, przyczajone może nawet w podświadomości, poczucie dyskomfortu.
— Znowu się marszczysz — zauważył beznamiętnie Khardias, który dotychczas przesiadując przy brzegu jeziora, nareszcie zdecydował się dołączyć do kobiety i zażyć odświeżającej kąpieli. Przypominając bardziej rozpływającą się, przemoczoną kupę futra o nieregularnym kształcie, powoli rozlewał się po tafli; Narcissa mogła przysiąc, że widziała, jak spięte dotychczas mięśnie powoli odpuszczają pod wpływem migoczącej wody. Wypływające na powierzchnię bąbelki radośnie błądziły po obu ciałach, kobieta jednak nie zdawała się być tak ucieszona z tego powodu, jak sam bies, który nie mógł powstrzymać niskiego mruknięcia wskazującego na niezwykłą przyjemność, jaką czerpał z zaistniałych okoliczności. Blondynka jedynie nieco się wynurzyła, odsłaniając zakryte do tej pory obojczyki z nietęgą miną. — O czym myślisz?
Bies wlepiał w nią jasne ślepia, cierpliwie wyczekując odpowiedzi; czasem dziwiła się, skąd w Khardiasie odnajdywała tyle łagodności mimo tego, jak surowym potrafił się okazywać. Nie uszczknęła nawet słowa, zamiast tego jedynie kręcąc głową i nerwowo pstrykając palcami w wodę, rozbryzgując ją na wszystkie strony. Mogła usłyszeć głębokie westchnięcie biesa, który znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że dalsze roztrząsanie tematu nie miało skończyć się dobrze, ani owocnie, dlatego ponownie zamilkł, zanurzając prawie cały pysk w wodzie i przyglądając się leniwie pokładanym przez wiatr pałkom wodnym. Okolice jeziora radośnie tętniły życiem równie intensywnie co w ciągu dnia, o ile nie bardziej. Skrzypiące niedaleko cykady, przysypiające na wysokich trawach ważki i powoli budzące się świetliki, tak typowe dla późnej pory, zaczynały swój cichy koncert w akompaniamencie szumiącej wody i z okazjonalnym akcentem w postaci głośno huczącej sowy.
— Wybacz. Za wcześniej — wybąkał nagle, ponownie przykuwając uwagę kobiety, która jedynie uśmiechnęła się na jego słowa i powoli kiwnęła głową. — Nie chciałem, żeby coś ci się stało i kwestia przy…
— Przyzwyczajenia. Wiem, tatko.
Zamilkli oboje z uśmiechami, które w zupełności im wystarczały. Bruzda zniknęła z czoła kobiety, gdy ta ostatecznie porzuciła dręczący ją temat kuzyna i własnych uczuć wobec, na rzecz kwestii równie przysparzającej jej problemów, a jednak zgoła łagodniejszej niż nieopisana potrzeba pogrożenia krewnemu mieczem. Kryształ łagodnie emanował odbitym światłem księżyca ukryty gdzieś w trawach, zakopany w zrzuconych z Narcissi warstwach ciuchów, gdy ta powoli rozpływała się nad myślami o trzech mężczyznach.
Gorzko przyznała, że każdego z nich pragnęła równie mocno, szczególnie zważając na ich unikalność, jak i pewne cechy wspólne, które niezwykle ceniła. Cierpiała z tego powodu, bo gdy każdego z nich w pewien sposób uwielbiała, nie była pewna, czy rzeczywiście stała którymś zauroczona, a o legendarnej miłości, zakochaniu, czy innych wymysłach trzpiotek nie wspominając. Z głośnym westchnieniem wspięła się jeszcze wyżej na kamieniu, na którym się opierała, by pozwolić własnej głowie oprzeć się na zaciśniętej w pięść dłoni, wynurzając całkiem nagą pierś. Uznając dźwięk, jaki z siebie wydała za wyraz potrzeby zwrócenia na siebie uwagi, Khardias zerknął na kobietę, by za chwilę wynieść się z okolicy oazy; nie czuł się komfortowo w towarzystwie odsłaniającej swoje atuty Aigis, bez względu na to ile czasu udało im się wspólnie spędzić. Mimo bycia biesem pewne ludzkie wytyczne twardo trzymały go przy ziemi.
Oczarowana każdym z osobna, nigdy nie potrafiła właściwie wykazać swojego zainteresowania mężczyznami, czując czasem, jako miała to być jedna z największych przeszkód w jej życiu. Nie szkolono jej przecież w strzelaniu oczętami, czy lubieżnym wachlowaniu rzęsami. Nie spędzała czasu z córkami z sąsiednich rodów. Biła drewnianym mieczem w chwiejące się kukły i okładała biednego Percivala, gdy ten obłożony drogimi poduszkami śmiał się głośno, bo chciał trzeciego brata i w pewnym sensie go dostał. Niejednokrotnie powtarzał, jako dziewczynka była bardziej rozrywkowa od Ference’a. Ale wyrośli tacy, miałcy, niepotrafiący poradzić sobie z relacjami międzyludzkimi nawet w jednej trzeciej tak dobrze, jak posługiwali się mieczami i obuchem, czy nawet halabardą, chociaż za tą nigdy nie przepadali. Mówili, że rozkochująca w sobie mężczyzn, panienka w zbroi nie będzie miała problemu ze znalezieniem sobie partnera, była czymś nowym intrygującym i może to właśnie dlatego dedukcje były całkiem sprzeczne z tym, na czym rzeczywiście stanęło. A stanęło na tym, że ostatecznie kobieta zdała się na decyzję rodziców, chociaż tak koniecznie starała się od tego odciąć; obawiała się jednak, że skończy na starość samotna, bez nikogo.
Grigorij.
Mimo młodego wieku jego włosy były już szpakowate, powoli zapominające o tym, jak tworzyły go przystojnym brunetem. Na dobrą sprawę kobieta nie miała nic przeciwko tej zmianie, wyglądał dojrzalej, atrakcyjniej. Miłowała go niezmiernie i pragnęła go kochać i do tego momentu pamiętała, gdy po raz pierwszy dostrzegła go w jednej z obszernych sal przy wypełnionym przystawkami stole. Delektował się serem, tonami sera, każdym możliwym rodzajem, jaki gospodarze mieli tylko w kolekcji i strzelał na wszystkie strony srebrnymi oczętami. Gdy Percival ich ze sobą zapoznał, byli bowiem rówieśnikami, którzy spędzili wystarczająco dużo czasu na wspólnej służbie, by móc nazwać się dobrymi znajomymi, odnosiła wrażenie, jakby serce miało jej za chwilę wyskoczyć z piersi. Był piękny, był najpiękniejszym mężczyzną, jakiego miała okazję kiedykolwiek spotkać w swoim życiu, ze swoim radosnym, a jednocześnie kryjącym w sobie niezwykłą mądrość i doświadczenie wzrokiem, twarzą o czystych, szlacheckich rysach i skręconym przy czole pojedynczym kosmykiem, który koniecznie starał się odgarnąć, a który wciąż opadał na jego brew. Aż głupio było się przyznać, że kilkadziesiąt wieczorów później po jednej z narad, jakie wspólnie prowadzili, to właśnie ten jeden kosmyk doprowadził do ukradnięcia sobie nawzajem z ust pysznego, pierwszego pocałunku, ale jeszcze głupiej się przyznać, że mimo namiętności, która w tamtym momencie rozlała się po pokoju, nie doszło do niczego więcej. Choć było gęsto, na tyle, by czuła jak rozdymająca się, mokra pierś przyklejona była do ciasnej koszuli. Przyjemnie ciężkie było jego ciało, gdy opierał się wszystkim, co miał o drobną posturę kobiety.
Nie pamiętali, kto pierwszy ukrócił przyjemności, kto pierwszy przeprosił i uciekł z pomieszczenia, wiadome jednak było, że każde ich kolejne spotkanie czy to na naradach, czy w towarzystwie nie było podobne do tego, co mieli kiedyś. I nie chodziło wcale o niezręczność, ta bowiem nigdy między nimi nie zaistniała, a raczej o ssącym uczuciu pożądania, które wyczuwalne było nawet przez osoby trzecie, które obracały się w ich towarzystwie.
Prawdziwie chyba jednak upadła dla niego w momencie, gdy nareszcie miała okazję zobaczyć go na bitwie i on mógł powiedzieć o niej dokładnie to samo. Dziwne było to uczucie, zobaczyć miłego pełnego dumy i dzikości z czołem zroszonym potem, brudem i krwią, z ustami szorstkimi i suchymi od pyłu, włosem klejącym się do skroni. Wręcz nadnaturalne, tak abstrakcyjne, wybudzone jednak jednym, szybkim ruchem, gdy odrąbał rękę, która goniła włosy Narcissi.
„Jak to powiedziałaś, pierw oby śmiałek musiałby cię dosięgnąć, tak to było?” Zauważył zgryźliwie, szczerząc kły. Przypominał zwierzę, rozszalałe, dzikie, grożące postawą i rzucające się ku gardłom bez opamiętania. Uważne oczy śledziły ruchy przeciwników, obserwowały horyzont, a jednocześnie potrafiły topić się w uczuciu otępienia, gdy tylko zerkał na Aigis.
„No i przecież mnie nie dosięgnął”.
Nawet gdy jej serce łomotało jak szalone, gdy tylko miała okazję go dostrzec, nie potrafiła przy nim ustać. Wybiegała zawsze naprzód, nie czekając na tych, którzy potrzebowali tej chwili na przemyślenie wszystkiego. On potrzebował się ustatkować, zostać, zająć się dworem, może powoli myśleć nad propozycją awansu, przy której nie musiałby więcej nadwyrężać ręki przy mieczu, a która pozwoliłaby mu w końcu mieć swój własny oddział, którym dumnie by dowodził, zamiast pomagać wyższym rangą, jak to robił do tej pory. Ona pobiegła. Uciekła. Co prawda nie sprzed ołtarza, jednak wciąż przyznała, że nie jest gotowa na tak poważne zobowiązania, a on doskonale znając swoją jutrzenkę, która przypominała bardziej hulająca z wiatrami demonicę, pozwolił jej pójść. Wiedziała, że czekał i wiedziała, że dalej czeka. Przynajmniej on był pewien swoich uczuć, które wyznawał niejednego poranka, niejednego wieczoru i przy niejednym obiedzie. A ona po prostu potrzebowała upewnić się w tych swoich.
Jednak im dłużej przebywała w towarzystwie Ratignaka, czy Kurokamiego, coraz bardziej gubiła się we własnej idei na temat samej siebie. Pragnęła scałować wszystkie blizny, do których niejednoznacznie się przyczyniła, pragnęła wynagrodzić mu każdy dzień spędzony w ciemnym lochu i każdy eksperyment, o których miała okazję jedynie czytać w raportach, a które przerażały ją bardziej, niż wszystkie rzekomo mrożące krew w żyłach opowieści i sama pani Irina. Pragnęła również towarzyszyć w życiu zdecydowanie młodszego od niej mężczyzny i oglądać, jak się zmienia, jak wyrasta, jak powoli dojrzewa do realiów świata, w którym się znajduje. Żadnemu z nich jednak nigdy nie potrafiła okazać swojej empatii, a przynajmniej nie w sposób powszechnie akceptowany przez społeczeństwo. Starała się ich traktować tak, jak traktowała Grigorija, a nie była to jednak metoda typowa dla takich relacji, bo nie tyle, że była intensywna, co wręcz przytłaczająca, wręcz agresywna w swoich słowach i działaniach.
Mężczyzna zawsze szczycił ją natomiast beznamiętną musztrą, która doprowadzała ją do szaleństwa.
Blondynka odetchnęła głośno, dochodząc do wniosku, że relacje z mężczyznami były zdecydowanie zbyt skomplikowane. Zamiast tego przypomniała sobie o ognistowłosej kobiecie. Ciekawy był to epizod. Równie intensywny, co każda z chwil spędzona w towarzystwie Grigorija, nie sądziła jednak, że samice orków potrafiły być aż tak wyraźne.
Gdy własna dłoń powędrowała nagle ku nagiej piersi, uznała, że wyjątkową przysługę wyświadczył jej Khardias, wcześniej ulatniając się z okolic jeziora.

Zazdrościła im tego, co mieli. Szczerej relacji, dziwnego poczucia prostoty, które emanowało od nich dla osób trzecich. Jakby wiedzieli, że to, co jest ich, w rzeczywistości jest czymś niezwykłym, a jednak nie robili z tego, nie wiadomo, jakiego szumu, delektując się każdą, wyjątkową chwilą, jaką mogli wspólnie spędzić. Przyglądała im się chwilę zza drzew, gdzie blask ogniska już nie docierał. Napawała się widokiem gestów, jakimi się wymieniali, spojrzeń, jakimi się obdarzali. Realną harmonią ciał, z której może nawet nie zdawali sobie spraw, bo gdy jeden zdawał się płynąć w powietrzu jak żywioł, który nim kierował, tak drugi wyciosany przez lata treningu stawiał ruchy pewne, zdecydowanie sztywniejsze, a jednak bardzo sprężyste.
Chryzant nie wyglądał kontent. Nerwowo pykał fajkę, marszczył brwi, a posturę miał zbitego psa, podczas gdy spokojne fale ciepło otaczały jego osobę. Nagle wstał, pokręcił się bez celu, by stanąć przy pakunkach. Bez oddechu przyglądała się Bzdrethowi, który powstaje tuż za nim, by podejść do odwróconego plecami mężczyzny i miękkim ruchem ułożyć dłonie na zgiętych łokciach Chryzanta. Szeptał coś prawie przytulając usta do karku Chryzanta, aż ten odwrócił się ku niemu z dziwnym błyskiem w oku. Przysiąść mogła, że zarówno jej, jak i Ophelosowi brakowało tchu w piersi, gdy demon leniwie nachylał się nad mężczyzną, lawirując nosem bardzo blisko tego Chryzantowego, aż w końcu ciężko opadł na jego ramię, zamykając go w ciasnym uścisku i opierając policzek na jego barku.
Gdy pojawiła się w obozowisku, Chryzant cicho się oddalił, stwierdzając, że teraz jego okazja na wieczorną toaletę. Minęli się z Khardiasem, który wolnym krokiem dotarł do swojego miejsca pod jednym z drzew i wygodnie się na nim usadowił, pozwalając ciężkiemu łbu spocząć na wyciągniętych łapach.
Kobieta stuknęła w medalion, z którego gęstą strugą zaczął wylewać się ciemny dym w połowie lotu przeistaczając się w Shaloo.
— Proszę, idź przypilnuj Ophelosa.
— Z przyjemnością — żachnęło się ptaszysko, które nigdy nie ukrywało swojego zainteresowania Chryzantem, a którym Narcissa bardzo lubiła go męczyć.
— Rozmawialiście o czymś ciekawym? — spytała nareszcie po chwili ciszy, sięgając po jedną z manierek, by zaspokoić pragnienie. Gdy tylko skończyła, mężczyzna pstryknął palcami, a naczynie ponownie napełniło się wodą, na co skinęła głową w podziękowaniu.
— Tylko wspominaliśmy stare dzieje — odparł, kręcąc głową. — Co was przyciąga w te okolice?
— Nie powiedział ci?
— Wiesz, że zawsze w podekscytowaniu gubi te najważniejsze sprawy.
— Fakt.
— Więc? — Mimo wszystko wyglądał nieswojo, trochę się wiercił, trochę krzywił. Kobieta szczerze wierzyła, że poruszyli kwestię, o której nie chcieli jej wspominać. Nie miała jednak zamiaru drążyć tematu, a przynajmniej nie teraz.
— Słyszałeś chyba o niesławnym dworku w Defros, czy rafghaaski brud całkiem skleił ci uszy?
— Prędzej sardynka, która ostatnio mi wpłynęła — parsknął radośnie. Narcissa nigdy nie rozumiała jego przedpotopowego poczucia humoru. — Tak, słyszałem — dodał po cichym chrząknięciu.
— Chryzant koniecznie chce sprawdzić tę sprawę, a ja robię mu za jego radosną świtę. — Wzruszyła ramionami. Mężczyzna spochmurniał.
— To nie jest najlepszy pomysł, Narcis. Powinniście wrócić, zanim komuś wydarzy się krzywda.
— Poradzimy sobie.
— Nie mówię tutaj o was.
Oboje zamilkli. Dotychczas cichy Khardias warknął coś pod nosem, lustrując uważnym spojrzeniem Bzdretha. Zabawne, o ile zgadzał się z demonem, absolutnie nie potrafił okazać swojej aprobaty.
— Znasz Chryzanta, wiesz, że nie odpuści, szczególnie że jesteśmy już tak blisko.
— Powinniście to przedyskutować i wracać do siebie, póki nie będzie za późno.
— Dobrze, Bzdreth. Ja nie odpuszczę. Nie chcę pozwolić, żeby bestia dalej zatruwała życie niewinnym ludziom, potwory należy zgładzić, nie bawić się z nimi w kotka i myszkę. — Zerknął na nią niekoniecznie zły. Prędzej urażony, wręcz skrzywdzony. — Dobranoc, musimy się wyspać.

— Przyznaj się Marcinie, znalazłeś nas, bo chciałeś nas znaleźć czy zadziałała jednak legendarna czerwona nić przeznaczenia? Ach, i jeżeli mógłbyś nie poruszać tego tematu z Cyzią. Jeszcze jej o tym, no nie miałem okazji wspomnieć, na pewno rozumiesz.
Milczał, przyglądając się blondynowi bez zrozumienia. Wszystko, z czego mu się właśnie zwierzono, brzmiało coraz to bardziej absurdalnie z każdym kolejnym słowem i naprawdę nie chciało mu się wierzyć, że doświadczył swego rodzaju pożegnania z opętanym dziwnym myślą mężczyzną. Milczał i owego milczenia nie miał zamiaru przerywać, jakby w obawie przed reakcją, na którą mógłby się narazić. Siedział w ciszy, z umiłowaniem przyglądając się oświetlanym przez ognisko licem mężczyzny, który puszczał właśnie krzywe kółka z dymu, które rozmywały się o wiele szybciej niż dudniące mu w uszach słowa Chryzanta. Czekał tyle lat? Tyle lat w zatęchłej mieścinie spotykając go tak rzadko, by znowu musieć się z nim pożegnać? Kobieta udzieliła mu wybawienia na darmo, ściągnęła z niego brzemię tych wszystkich lat tylko po to, by za chwilę musiał zakładać nowe, jeszcze cięższe, niż dotychczas? Ucichł. Nie odpowiedział na głuchą litanię mężczyzny, zamykając się w swojej dziwnej wyimaginowanej bańce, do której słowa Chryzanta nigdy nie dotarły.
— Jeśli atrakcyjną młodą wiedźmę można nazwać czerwoną nicią przeznaczenia, to tak, definitywnie to ona zadziałała.

I nie pamiętał, co powiedział chwilę wcześniej, gdy mężczyzna wstał poddenerwowany, by pokręcić się po okolicy i utkwić przy tobołach, przy których z kolei on go złapał. Odwrócił. Prawie że pocałował, by jednak opamiętać się w ostatniej chwili.
— Ocalę cię. Teraz już mogę.

⸺⸺✸⸺⸺
[kurwa puść to na podwórkach]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz