poniedziałek, 10 sierpnia 2020

Od Ophelosa — Event

Nie wyruszał na misję. Nie chciało mu się, nie miał ochoty, a może po prostu stwierdził, że po przygodach z Narcissą, Khardiasem i Marcinem na jakiś czas mu wystarczy. W końcu Gildia od pewnego czasu była, odważnie stwierdzając, domem dla Chryzanta, a jak starcze przysłowia powiadały – wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. 
A lata pędziły do przodu, w kościach zaczynało powoli strzykać, ba, ostatnimi czasami, kiedy widłami rozrzucał siano po stajni, łupnęło go w krzyżu. Jeżeli ciało kategorycznie stwierdzało, że potrzebuje odpoczynku, tak głowa nie mogła nawet próbować z tym walczyć, tak, jak jeszcze robiła to, gdy był nieopanowanym, nieposkromionym bachorem. Od tamtego czasu minęło jednak zbyt wiele godzin, ze zbyt wielu sytuacji wyszedł poszkodowany, z bliznami i połamanymi kośćmi, by teraz porywać się z motyką na słońce z rozjątrzonym umysłem. A przecież wystarczały mu owce, źdźbło trawy w ustach i fajka. Nic więcej, nic mniej. Po cóż więc gdzieś się pchać, narażać własny łeb, gdy nawet nie wiedział, czy w ostatecznym rozrachunku będzie mu się to opłacać? 
Zresztą, z ostatniej tak wielkiej misji wrócili z nisko opuszczonymi głowami i spojrzeniem wbitym w czubki poprzecieranych od długiej wędrówki butów. Niech teraz użerają się nowi, kto wie, może okażą się porządniejsi, lepiej zgrani od poprzedniej wesołej gromady, która powróciła bez pieniędzy, ani chwały, ani odpowiedzi na postawioną przed nim sprawę. Zjebali, ot co.
I choć siedział na miejscu, a wypasanie owiec było zawsze miłym mu zajęciem, nie wypadało nie wziąć któregoś z zadań wywieszonych na tablicy. W końcu jeżeli już tu jadł, jeżeli spał na gildyjskim materacu, wypadało, by przydał się do czegoś konkretnego. A że, jak już stwierdził, gdy grupka wyjeżdżała w poszukiwaniu tajemniczego zwierciadła, do miecza mu się nie rwało, szkoda było go tępić na drobne sprawki, zrezygnował z walki z bandytami, uganianiem się za złodziejami czy poszukiwaniem morskiej bestii (możliwe, że jedna, czarnowłosa i z lazurowymi oczętami, miała mu wystarczyć na całe życie). Zamiast tego wziął zadanie, jak mu się wydawało, wdzięczne i przyjemne, w końcu gadać zawsze potrafił, a do wymaganej od niego pracy szybko mógł doprowadzić się do porządku – umiał się przecież uczesać, przemyć twarz chłodną wodą i przyodziać czystą, odrobinę porządniejszą koszulę. Owce na czas wykonywania zadania powierzył Theo, stwierdzając, że przecież dobrze mu zrobi posiedzenie pod strzelistym drzewem, zdjęcie swoich myśli z kwestii zaginionego kanarka (który, Chryzant miał nadzieję, znaleźć się musiał w niedalekiej przyszłości, bo serce krajało się na widok załamanego, przygaszonego spojrzenia i tak cichego już chłopca). Pastuch stwierdził, że w młodości był jego zupełnym przeciwieństwem – bo musiał być wszędzie, zajrzeć w każdy dostępny kąt i zrobić tam odpowiedni bałagan oraz hałas, jak na nieznośnego bachora wypadało. Theo za to przypominał Chryzantowi prędzej cień niż dziecko, niepewny w swoich ruchach, raczej rzadko kiedy podejmujący ryzyko. Cieszył się więc mężczyzna, że jednak udało się znaleźć chłopcu swoje miejsce na ziemi, miejsce, w którym mógł się zajmować tym, co go interesowało i poświęcać temu całe swe małe serce.
Kanarek więc znaleźć się musiał, a on był gotów rzucić wszystko, byleby pomóc osobie, która podjęła się tego zadania.
Teraz jednak wypadało zająć się czarującą szlachcianką, która już czekała na niego w sali głównej. Blond włosy upięte były w porządny kok, sztywny i pedantyczny, niepozwalający, by jakikolwiek włos wypadł z ułożonej skrzętnie przez służki fryzury. W brązowych tęczówkach odbijały się nigdy nie niegasnące płomienie, cały czas podtrzymujące swój taniec w kominku, głównym punkcie całego pomieszczenia. Ophelos odchrząknął cicho, bo przecież nie wypadało zachodzić tak kobiety bez uprzedzenia, zwłaszcza, gdy pogrążona była w swych własnych myślach. Nie przeszkodziło to jej jednak podskoczyć na fotelu, by następnie w popłochu wbić w niego brązowy wzrok. W ciepłym świetle płomieni przypominał jednak płynne złoto, ciepłe, kuszące wręcz, by tylko zanurzyć w nim swoje palce, nawet jeżeli miałoby się w ten sposób poparzyć.
Uśmiechnął się, delikatnie, bo tak przecież wypadało, a ona odpowiedziała mu to samym. W prawym policzku kobiety powstał dołeczek, a Chryzant już na pewno mógł stwierdzić, że była urokliwą istotą, taką, na której w czasie trwania balów zawieszało się na odrobinę dłużej ciekawskie spojrzenie. Prawdopodobnie i wybierało na partnerkę do tańca.
Ukłonił się nisko, ze skruchą w siwych oczach.
— Przepraszam jejmość za karygodne spóźnienie, mam nadzieję, że będzie mi wybaczone — parsknął cichym śmiechem, prostując się. Lewą dłoń cały czas chował za swoimi plecami. — Ophelos Chrysanthos Mévouigre, do usług. — W końcu nie było sensu w takim przypadku chować się za personą pastucha. Szybko rozpoznałaby, że coś jest na rzeczy, po akcencie i słownictwie, a tak przynajmniej nie musi zbytnio uważać, nie musi cały czas seplenić. Ot co, wygoda. Zresztą, nie daj bogowie, oprowadzanie przez pastucha jeszcze uznałaby za obrazę!
Kobieta jednak machnęła ręką, zbywając całą etykietę, całe kłanianie się i całe przeprosiny, pozwalając dwójce rozluźnić się odrobinę, opuścić spięte ramiona, może nawet i stanąć krzywo. Również odpowiedziała śmiechem. Melodyjnym, kojarzącym mu się z letnim miodem, którym zajadał się z siostrą w dzieciństwie.
Dobre czasy.
— Adelajda Blythe, miło mi poznać. I bynajmniej, spóźnienie karygodne nie było, zresztą — tu wskazała smukłym palcem na kominek — byłam nawet zajęta. — Ponownie parsknęła śmiechem, Chryzant uśmiechnął się ciepło. Cieszył się, że nie trafił na nadętą szlachciankę, która prawdopodobnie złoiłaby mu skórę, by następnie donieść na nieporządek panujący w Gildii i kompletny brak zorganizowania. A przecież te dwie rzeczy były jak najbardziej prawdziwe, szkoda więc, gdyby gildyjczycy stracili kolejne dopływy szlacheckich pieniędzy, zwłaszcza z jego winy.
A w końcu świat pieniądzem stał, czyż nie?
I pokazał jej wszystko. Od gabinetu Cervana po archiwum, gdzie drobne ustka wykrzywiła w grymasie, nawet nie starając się go chować – nic dziwnego, gdy kurz nadal tam zalegał, a Chryzant dziwił się, że zadanie posprzątania pomieszczenia nie pojawiło się na tablicy (a mógł przysiąc, że w archiwum był zdecydowanie większy bałagan niż na poddaszu stajni). Zajrzeli do stajni, Adelajda poklepała bułańca po łbie, a nawet i znalazła się dla niego marchewka, na co zareagował głośnym prychnięciem, gdy okazało się, że przysmak miała jedynie kobieta, a właściciel tego dnia zrezygnował z rozpieszczania ogiera. Przeszli się po ogrodzie, gdzie szlachcianka przypomniała mu nazwy kwiatów, o których istnieniu już dawno zapomniał. Bo przecież botaniką nigdy się nie interesował, może raz na jakiś czas matka zaprzątała mu nią głowę, zastanawiając się, jaką roślinę posadzić w następnym tygodniu w ogrodzie.
Skończyli pod chryzantowym drzewem, co może i odrobinę go zdziwiło. Bo nie spodziewałby się, że szlachcianka w eleganckiej, aczkolwiek prostej sukience, będzie chciała przysiąść na mokrej trawie, takiej, która barwiła lniany materiał na intensywną zieleń. Od wyciągania fajki jednak się powstrzymał, stwierdzając, że może to spłoszyć szlachciankę, a wtedy cała robota jak krew w piach.
— Istna sielanka — parsknęła cichym śmiechem, splatając ręce pod piersią. Podrapała się w nadgarstek przykryty rękawiczką, następnie ją zdjęła. — Nie myśleliście, by przyjmować tu szlachtę na wakacje? Byście coś zarobili, a oni zadowoleni, bo tak przecież teraz modnie. Wakacje na wsi, wśród owiec i krów.
— I nie narzekaliby na smród? — zapytał, opierając dłoń na kolanie i podnosząc brew.
Kobieta wybuchła śmiechem.
— Narzekaliby. Ale szybko by sobie wmówili, że na pewno taki smród musi posiadać właściwości zdrowotne.
Mężczyzna pokręcił głową, by następnie po prostu wyciągnąć nogi do przodu, położyć się na trawie i jedynie głowę oprzeć o pień drzewa. Było dobrze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz