niedziela, 30 sierpnia 2020

Od Tadeusza — Event

𝔗
Cel Tadeusza Idiveusa Softmantle’a był jasny. Położyć swe żabie łapska na zwierciadle. I nieważne, czy było ono w całości, czy nie. Aczkolwiek zdecydowanie wolałby jednak, gdyby nie musiał zabawiać się w sklejanie lustra za pomocą magii – to nie zawsze wychodziło, miało jakieś swoje ryzyka i wady, a gdy plotło się czary za pomocą żabich łap, no cóż, niebezpieczeństwa podwajały się, a może i potrajały. Istotą rzeczy było jednak je dostać, zawłaszczyć dla siebie, skorzystać, a następnie, może gdyby naszła go odrobina dobroci i litości, podrzuciłby je w odpowiednie miejsce. Po cichu i niezauważalnie.
Na początku jednak należało dążyć do wspólnego celu, cierpliwie użerać się z resztą zgrai i mieć nadzieję, że osoby, które również znęciła wizja posiadania zwierciadła Asaima na własność, będą wolniejsze od niego. A z tego co zdążył zaobserwować, doskonale wiedział, że nie tylko on został skuszony taką piękną wizją. Zresztą, z jedną osobistością nawet się i wprost o to założył, bo jakże nie skorzystać z kuszącej wizji ewentualnych zawodów i rywalizacji, która burzyła krew w żyłach. Balthazar wydawał mu się godnym przeciwnikiem, a on, w swoim skromnym mniemaniu, uważał się za godnego przeciwnika dla Balthazara. Następowała więc idealna i zrównoważona wymiana. Po co Balthazarowi było zwierciadło? Nie pytał, nie wiedział, miał jednak swoje domysły.
Cieszył się więc, że w poszukiwaniu różnych magicznych artefaktów miał już doświadczenie, potrafił je również doskonale ukrywać, co na pewno działało na jego korzyść, bo przecież, by znaleźć jakiś przedmiot, najlepiej było myśleć tak, jak osoba, która go schowała. I tu niestety sytuacja Softmantle’a zaczynała się plątać niczym kłębek najcieńszej włóczki, bo ciężko w samotności poszukiwać roztrzaskanego zwierciadła, zresztą, nikt go w tej formie raczej nie schował.
A nie daj bogowie, jeszcze wziąłby na swoje barki siedem lat nieszczęść – w większej grupie dało się je przynajmniej bez problemu i niezauważalnie przerzucić na cudze barki, oczywiście, jeżeli wiedziało się, co się robiło. A on przecież wiedział doskonale, jak w takich sytuacjach działać. I choć oczywiście, żaby czarować nie potrafiły, tak doskonale pomagały im w tym czarodziejskie laski upolowane za grosze na targach bibelotów, które wystarczyło w odpowiedni sposób podkręcić i umagicznić, jeżeli wiedziało się, co się robi. A do tego nie potrzeba było żadnych talentów, żadnych mantr i mocy w duszy, wystarczyło kiedyś przeczytać kilka podręczników, przestudiować zakurzone księgi i tyle.
Tak się w życiu dawnego rektora złożyło, że Softmantle miał je wykute na pamięć.
Cylinder wesoło podskakiwał na jego głowie, gdy sprężystym krokiem podróżował po Nowym Świecie, obserwując, jakie zmiany zaszły w mieście podczas jego, cóż, zdecydowanie dłuższej nieobecności, które z białych ścian kamienic przybrały odrobinę więcej brudu, które zmieniły swych właścicieli (a to nastąpiło przecież na pewno) i które z nich rozpoznawał, a w których kupował dawno temu fraki i cylindry. Poprawił nakrycie głowy, przypominając sobie, że i ten kapelusznik szył mu właśnie tu na zamówienie i choć wstążkę musiał wymienić kilka razy, bo raz została skradziona przez szczura jednego z profesorów Defrosiańskiego Uniwersytetu Magicznego, za drugim zahaczył nią o jeden z haków wystający ze ściany w piwnicach akademika, a trzeci… Cóż, trzeci raz nadawałby się do opisania w kilkutomowej opowieści. Westchnął ciężko, pokiwał głową, bo pokręcić nią przecież od około dobrych stu lat już nie mógł i ruszył dalej, rozkoszując się świeżym powietrzem, ruchem na ulicach oraz… kłótnią.
— Panie drogi, mówiłem panu, że jam niewinny, ja niczego nie tykał!
— Ludzie, ludzie, chłop ukradł mej żonie kuferek z biżuterią, a teraz jeszcze ma czelność kłamać w żywe oczy! — Ciemne oczy dobrze ubranego mężczyzny wbiły się w przechodzącego obok medyka. — Nawet ropucha w cylindrze to zauważy, na najświętszych bogów, no niech pan tu podejdzie!
I bezpardonowo, bez żadnego me, ani be, bez poproszę i kukuryku, złapał dawnego czarnoksiężnika za delikatne, wątłe ramię, by następnie przyciągnąć go ku całej burdzie, jakby żaba miała jakoś rozwiązać ten problem. Tadeusz westchnął ciężko. Najwidoczniej będzie musiał.
Biały kamień w jego lasce zaiskrzył niebezpiecznie, gdy w umyśle już gotowały się myśli.
— Po pierwsze, jestem żabą jeziorkową, do ropuchy bliżej panu, niźli mi. Po drugie, o co chodzi? — burknął, wbijając szklane, groźno połyskujące ślepia w obu mężczyzn.
— On ukradł!
— Ja nie ukradłem!
Tadeusz westchnął cicho, odchrząknął, a następnie kilka razy stuknął laską. Iskry poleciały z kamienia, natrętne gapiostwo odsunęło się z głośnym westchnięciem na ustach.
— Rozejść się — zaskrzeczał, a ludzie, jak od dotknięcia czarodziejskiem różdżki, usłuchali, jak najszybciej oddalając się od burdy. Nie wiadomo, czy przerażeni widokiem gadającej żaby w cylindrze, czy za pomocą kilku czarów. — A teraz poproszę o przedstawienie mi obu stron. Powoli, bez wcinania się, bo zgaduję, że będę musiał porobić tu za mediatora — stwierdził, kątem oka zahaczając o szlachcica. — Oczywiście, nie za darmo.
— Ale…
Żaba stuknęła laską o kamienną posadzkę i nagle pociemniało, nagle słońce schowało się za chmurami, a temperatura spadła o kilka stopni. On sam zadrżał, niby powiększając się o kilka metrów, w ten sposób górując nad skłóconymi mężczyznami. Zadudniało.
— Żadnych ale! — żabi jazgot rozszedł się po okolicy i choć szyby w okiennicach zadrżały, nadal utrzymywały się na swoich miejscach. Na studentów kiedyś to działało i choć w tamtych czasach okna pękały z lekkością, najwidoczniej aż tak drastyczne środki nie były mu potrzebne. Mężczyźni spoglądali na niego z przerażeniem, jak gdyby zobaczyli przed sobą samego diabła.
Softmantle parsknął pod nosem, stwierdzając, że nie daleko mu do ów było.
— Chce pan rozwiązać sprawę i odzyskać biżuterię żony, jak mniemam drogocenną, czy nie rozwiązać sprawy i wrócić do ukochanej z pustymi rękoma? — Szlachcic zamrugał kilka razy, nie odpowiedział. — No właśnie, tego się spodziewałem.
Tadeusz odchrząknął kilka razy, kucając i nie spuszczając oka z mężczyzn, poruszył łapą, niby poganiając ich do przedstawienia obu wersji.
A sprawa wydawała mu się wyjątkowo prostą. Bo ot co, przyjezdny szlachcic z żoną oddali szkatułkę z biżuterią do naprawy biednemu stolarzowi, który prawdopodobnie nawet bogom ducha winnym nie był. Problem leżał jedynie w sklerozie już starszego arystokraty, który wcześniej, dla bezpieczeństwa i zresztą, bardzo słusznie, schował kobiecą biżuterię do woreczka, teraz trzymanego u swojego pasa. A że nosił dwa, pozostał mu tylko jeden, cóż, kieszonkowców na ulicach nie brakowało, powinien więc się cieszyć, że skradziono jedynie ten z kilkoma koronami, a nie biżuterią wartą kilkadziesiąt. I wystarczyło jedynie prześledzić w tym wszystkim powoli wydarzenia, które prowadziły do owej burdy, a nie się pieklić i denerwować. Jeszcze któremuś żyłka by pękła, a on, choć podawał się za medyka, w łączeniu żył nigdy dobry nie był.
Tadeusz prychnął, mogąc w końcu stanąć na wyprostowanych nogach. Otrzepał kamizelkę z kurzu, który zdążył na niej osiąść, postukał kilka razy laską. Zerknął na szlachcica, zerknął na stolarza.
— Zapłata? — zaskrzeczał chłodno, niecierpliwiąc się.
— Pan drogi przyjdzie wieczorem do Złotej Biedronki, o tu, tuż za rogiem jest — stwierdził arystokrata, wskazując palcem na ulicę po lewo od Tadeusza. — Ja tam mam z żoną pokój wynajęty, na pewno coś znajdziemy.
Tadeusz burknął coś pod nosem, chwycił za rondo cylindra. Następnie, gwałtownie i energicznie, przyłożył błyskającą niebezpiecznie laskę do nosa szlachcica.
— Mam nadzieję.
Głos, który opuścił żabie gardło był głosem przerażająco ludzkim i niepasującym do całej aparycji istoty. Chłodnym, kalkulującym i przeszywającym, zostawiającym po sobie ślad na umyśle. Niezwykle młodym i żywym, a w tym wszystkim jednak martwym, jak gdyby należał do osoby już dawno znajdującą się za kotarą. Mężczyzna drgnął, czując, jak dreszcz schodzi wzdłuż jego kręgosłupa, zamknął oczy, obawiając się, że któraś z iskier przedostanie się za rzęsy.
Nic z tego jednak nie nastąpiło. Tadeusz Softmantle zniknął, niby rozpłynął się w powietrzu, choć w rzeczywistości zdążył już po prostu zniknąć w tłumie ludzi. Taki urok bycia nie za wysokim, nawet w cylindrze.
𝔗

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz