wtorek, 10 maja 2022

Od Antaresa - Event

Sala gimnastyczna wypełniona była kakofonią dźwięków. Ktoś krzyknął, piłka poleciała, gruchnęła o wyślizgane panele. Ktoś zapiszczał podeszwą halówki, nauczyciel gwizdnął, machnął dłonią. Ciężka kotara rozdzielała salę, a ponad zielonym materiałem, tam gdzie przechodziła w sznurkową siatkę, co jakiś czas było widać przelatującą piłkę.
— Przejście!
Antares cofnął się, stanął za linią boiska. Złapał piłkę od Hotaru, odbił ją kilka razy od ziemi, obrócił w dłoni, podrzucił.
Skoczył, uderzył, piłka pomknęła, trafiła w środek boiska.
Nauczyciel nawet nie gwizdnął, wskazał tylko dłonią Antaresa, piłka poturlała się do niego z drugiej strony siatki. Chłopak znów odbił kilka razy piłkę, znów obrócił ją w dłoni, podrzucił, zaserwował. Tym razem przyjął Mattia. A przynajmniej próbował – piłka z głośnym klaśnięciem odbiła się od wyciągniętych rąk, czmychnęła w stronę ściany. Po chwili wróciła do Antaresa. I znów pomknęła w stronę boiska przeciwnej drużyny.
Trwający po drugiej stronie kotary mecz koszykówki się skończył, Antares nie zwrócił uwagi na gwizdek i ciszę, która tam zapadła. Zwrócił za to uwagę na grupę uczniów, która właśnie wyszła zza niej i zaczęła kierować się do szatni. A właściwie to na jedną uczennicę.
Piłka poleciała w górę, Antares skoczył, Lea uśmiechnęła się.
Dłoń przecięła ze świstem powietrze, piłka zaś, wytraciwszy pęd, runęła w dół, prosto na głowę chłopaka.
— No stary! — Hugo parsknął śmiechem, przywołując Antaresa do rzeczywistości.
Nauczyciel zerknął na zegarek, gwizdnął, zaś Isidoro odetchnął z ulgą. Koniec lekcji, a jemu udało się nawet nie dotknąć piłki.


Ostatni kawałek drogi do domu Antares zawsze pokonywał pieszo. Co prawda mógłby wsiąść w autobus, podjechać te dwa przystanki, ale po całym dniu siedzenia na lekcjach chłopak czuł, że po prostu musi się choć trochę poruszać. Wuef niewiele mu dawał, tego dnia akurat nie miał żadnych dodatkowych zajęć sportowych i właściwie to już go nosiło. Może pójdzie pobiegać wieczorem, w sumie nie byłby to zły pomysł.
Chłopak dotarł do domu – wysoki blok z wielkiej płyty próbowano jakoś unowocześnić i sprawić, żeby nie straszył betonową szarością. Jakieś dwa lata temu dostał warstwę ocieplenia i całkiem przyjemne dla oka, pastelowe barwy, z których jednolitą powierzchnią już ktoś się uporał, malując na ścianach garść trudnych do odczytania tekstów. Antares podszedł do domofonu, wystukał kod, znalazł się na klatce.
Czas, który zajęło mu wbiegnięcie na ósme piętro był wystarczający, by Roderyk mu otworzył, więc Antares zdziwił się, gdy po naciśnięciu klamki drzwi nie ustąpiły.
— Został dłużej na komisariacie — mruknął, przetrząsając kieszenie w poszukiwaniu kluczy i mając nadzieję, że to nie była jakaś bardzo poważna sprawa. Jakby była, Roderyk by napisał.
Chłopak wszedł do domu, postawił plecak pod ścianą i gdy tylko zmienił buty, od razu udał się do kuchni. W kuchni było jedzenie, a Antares jak zwykle był głodny.
Gdy talerz zupy, pół lazanii, trzy kotlety i słoik sałatki warzywnej zniknęły w bezdennym żołądku chłopaka, przyszedł czas na to, czego ten najbardziej nie lubił.
Odrabianie lekcji.
Sophie mówiła mu, że pracę domową najlepiej odrobić tego samego dnia, kiedy została zadana, bo wtedy nie dość, że nie robią się zaległości, to jeszcze więcej zostaje w głowie i człowiek wszystko zapamiętuje na dłużej. Antares doszedł do wniosku, że w jego przypadku na efekty trzeba nieco poczekać, bo jak na razie mimo sumiennego robienia tej nieszczęsnej pracy domowej tego samego dnia, wiedza niespecjalnie zostawała mu w głowie.
Udał się do pokoju, po drodze rzucił ubrania z wuefu do kosza na pranie. Postawił plecak na swoim biurku pod oknem, wyjął książki i zeszyty. Westchnął ciężko, patrząc na okładkę pierwszej z nich. Nie sądził, by kiedykolwiek miał zostać Pitagorasem, ale może dobrze by było, gdyby w tym roku nie miał zagrożenia z matematyki. Antares usiadł przy biurku, założył słuchawki na uszy. Sophie wspominała, że łatwiej się skupić, gdy posłucha się nieco muzyki, zaś Antares naprawdę zamierzał ogarnąć tę matematykę.
Dźwięki z zewnątrz przestały istnieć, chłopak otworzył zeszyt, spojrzał, że jest tylko jedno zadanie i ucieszył się przelotnie, nim przypomniał sobie, że matematyka to zdradliwa dziedzina i jeśli zadane było jedno zadanie, to miało tyle podpunktów ile liter w alfabecie. Antares znów westchnął. „Alfabet" i „matematyka" zawsze zwiastowały jakieś problemy.
Polecenie „Znajdź miejsca zerowe podanych funkcji" brzmiało niepokojąco prosto, chłopak zastanawiał się, gdzie jest haczyk. Również i funkcja nie wyglądała na jakąś specjalnie trudną, bo owo 2x + x2 + 1 = 4 jakoś nie wzbudzało w jego sercu nadmiernego strachu. Wiadomo, teraz wystarczyło policzyć deltę i potem było już z górki.
Nie usłyszał brzęczyka, że ktoś wszedł właśnie na klatkę.
Antares upewnił się jeszcze co do wzoru. Miało być b2 - 4ac. To b to był współczynnik przy tym drugim członie funkcji, chłopak stwierdził więc, że skoro drugi człon to x2, a przy nim nie ma żadnego współczynnika, b musi wynosić zero. Potem gładko pomnożył 4 · 2 · 1, zapominając o samotnej czwórce po drugiej stronie znaku równości, zapomniał też o minusie, więc ujemna delta nie wzbudziła jego podejrzeń. Wyszło mu osiem – liczba zupełnie normalna, Antares był więc przekonany, że jak na razie dobrze mu szło.
Nie usłyszał przekręcanego w zamku klucza.
Minus zero plus pierwiastek z ośmiu dzielone na dwa razy dwa dawało pierwiastek z ośmiu przez cztery. Na fali swych sukcesów Antares zapomniał, że liczby pod pierwiastkiem trochę inaczej działają, skrócił ósemkę z czwórką, a sam pierwiastek gdzieś mu się zawieruszył. W końcu napisał, że pierwsze miejsce zerowe to dwa. A drugie, że minus dwa.
Nie usłyszał otwieranych drzwi pokoju.
— No to sprawdźmy w odpowiedziach — mruknął, kartkując szybko książkę.
Tam czekało go rozczarowanie – miejsca zerowe to było jeden i minus trzy, Antares jednak doszedł do wniosku, że są one na tyle blisko jego odpowiedzi, że na pewno nie popełnił jakiegoś bardzo dużego błędu, może tylko gdzieś coś źle napisał… Chłopak zmarszczył brwi, zaczął sprawdzać swoje zadanie.
— Ty naprawdę jesteś taki durny, czy tylko udajesz?
Antares podskoczył na krześle, wyrwał słuchawki z uszu, prawie przyłożył chłopakowi barkiem w szczękę. Odwrócił się, spojrzał.
Ten drugi obdarzył go swoim typowym, złośliwym uśmieszkiem. Tym gorszym, bo kwitnącym na jego twarzy.
Bracia byli fizycznie identyczni, po prostu nierozróżnialni. Ten sam odcień włosów, ten sam kształt oczu, nawet ten pojedynczy pieprzyk na ramieniu mieli dokładnie w tym samym miejscu. Gdyby nie to, że ten drugi inaczej się ubierał, czesał i zachowywał, nawet Roderyk by ich nie odróżnił.
— Dawno przyszedłeś?
— Wystarczająco, by mieć z ciebie srogą bekę.
Antares w pośpiechu zamknął zeszyt, odłożył książkę. Wziął jakąś następną. Chemia. No to jeszcze lepiej.
Tymczasem zaś jego brat bez pardonu złapał leżący na biurku telefon.
— No, ciekawe, czego ty tam słuchasz — mruknął, włączając ekran.
Antares wychylił się, sięgnął po swoją własność.
— Oddaj!
— Goń się — burknął ten drugi, odsuwając telefon poza zasięg rąk Antaresa.
Jednak to nie muzyka przyciągnęła uwagę chłopaka. Jego wzrok spoczął na zdjęciu na tapecie.
— O, proszę, ty i jacyś ludzie. Można by pomyśleć, że masz przyjaciół — powiedział prześmiewczo. — Na dodatek prawie same laski.
Antares wstał, znów spróbował zabrać telefon, ale jego brat odwrócił się do niego plecami, odsunął rękę.
Zdjęcie przedstawiało grupkę przyjaciół śmiejących się do kadru, a takich zdjęć Antares miał w telefonie na pęczki. Ale to było nie do końca dobrze wycentrowane, kadr trochę uciekał sprawiając, że uwaga patrzącego skupiała się na jednej z osób…
— Kim jest ten słodki rudzielec?
Antares złapał go za bark, przemocą wyszarpnął telefon z ręki.
— Ej, po co te nerwy? Nawet go nie odblokowałem…
— Dałbyś spokój — odparł Antares, zapobiegliwie chowając telefon do kieszeni.
— To jest ta twoja Lea, nie?
— Skończ.
— Ja tylko pytam!
— Przestań mi przeszkadzać. — Antares wrócił do biurka, znów usiadł. — Muszę zrobić lekcje.
— Biorąc pod uwagę to, jak świetnie ci idzie, może lepiej byłoby, żebyś ich nie robił, co?
Antares przymknął oczy, westchnął.
Jego brat zawsze taki był. Chłopak nie pamiętał, żeby kiedykolwiek z jego ust padły jakieś normalne słowa, nie mówiąc już o takich uprzejmych czy krzepiących. I od zawsze Antares musiał to znosić. Przez większość życia chodzili razem do szkoły – ten drugi był ancymonem w podstawówce i prawdziwym utrapieniem w gimnazjum. Antares nie liczył już, ile razy Roderyk był wzywany do szkoły, bo jego podopieczny znowu coś zmalował. Przypadków było na tyle dużo, że w końcu zaczęły się sypać pytania, czy w domu wszystko w porządku, zaś zapewnienia Antaresa, że Roderyk jest najlepszym opiekunem, jakiego mógł sobie wymarzyć, po pewnym czasie przestały kogokolwiek przekonywać. Na szczęście zanim komukolwiek przyszło do głowy przydzielić im kuratora, podstawówka się skończyła i sprawa rozeszła się po kościach. Dokładnie to samo stało się w gimnazjum, zaś Antares tylko czekał, aż z liceum będzie podobnie.
Całość trochę go omijała, a trochę nie. Bo teraz nie chodzili już razem do szkoły – Antares specjalnie wybrał liceum po drugiej stronie miasta, do którego musiał dojeżdżać codziennie ponad godzinę, i do którego dostał się tylko dzięki swoim sportowym sukcesom. Odległość była jedyną barierą zdolną zatrzymać jego brata przed złożeniem papierów do tej samej szkoły, ten drugi stwierdził, że nie chce mu się wozić dupy tak daleko i zadowolił się czymś bliżej.
Kiedy nie miał już balastu w postaci rujnującego mu reputację brata-bliźniaka, Antares odetchnął z ulgą i zaczął skupiać się bardziej na sobie, na szkole i na swoich relacjach z innymi. Znajomym nie powiedział o tym, że ma brata. Miasto było na tyle duże, a szkoła tak daleko, że małe były szanse, by ktokolwiek się o tym dowiedział. Zaś bratu nie opowiadał o swoich znajomych, starając się do minimum ograniczyć jego wiedzę na ich temat. Żeby coś głupiego nie przyszło mu do głowy.
Antares nie wiedział jeszcze, że jego bratu już coś głupiego przyszło do głowy. I bardzo szybko przeszedł do wcielenia swego pomysłu w życie.


Antaresowi wiele rzeczy umykało, ale nie umknęła mu niewyjaśniona zmiana w zachowaniu Lei. Dziewczyna zdawała się bardziej rozkojarzona, częściej uciekała wzrokiem w rozmowie z nim, częściej bawiła się paskiem od torby albo odgarniała włosy. Chłopak nie wiedział, co ma o tym myśleć i zbierał się dość długo, by zapytać, w końcu jednak tego nie uczynił. Może wydarzyło się coś w domu, może jego pytanie okazałoby się niedelikatne, może po prostu tylko mu się wydawało.
Upragniony piątek w końcu nadszedł, zabrzmiał ostatni dzwonek, zaś Antares zarzucił plecak na plecy i ruszył w stronę wyjścia, nie oglądając się za siebie. Leę znalazł na korytarzu, też zmierzała w stronę szatni. Wzory matematyczne może nie zostawały w głowie chłopaka zbyt długo, ale plan lekcji Lei zapamiętał szybciej, niż własny.
Do Lei zaraz dołączyła Hotaru, a potem cała trójka udała się w stronę wyjścia ze szkoły. Antares nie był pewien, czy faktycznie u Lei dzieje się coś niedobrego, czy też nie, a że w końcu zdecydował o nic nie pytać, wciąż chciał jednak pomóc, postanowił po prostu być.
— Może chciałybyście uh… pójść teraz na gofry? Tam na rogu otworzyli nowe miejsce, wygląda dobrze — zaproponował, niemal bez zająknięcia wypowiadając formułkę, którą ćwiczył od poprzedniego wieczora.
Lea zmieszała się, na twarzy Hotaru pojawił się ciepły, choć nieco enigmatyczny uśmiech.
— Bardzo chętnie, ale mamy już na dzisiaj plany. Chciałyśmy z Leą pójść na małe zakupy — powiedziała, przenosząc wzrok na czerwieniejącą się z jakiejś przyczyny dziewczynę.
— Zakupy? — Antares uniósł brew, wyobraził sobie ciężkie siatki pełne przeróżnych produktów. — Mogę pójść z wami, mogę je ponieść.
Hotaru zaśmiała się, przysłaniając usta dłonią.
— Nie trzeba, to nie będą aż takie ciężkie zakupy. Ale dziękujemy za propozycję.
Wzrok Hotaru przepłynął nad ramię Antaresa, chłopak odwrócił się tylko po to, by stanąć twarzą w twarz z Hugo.
— A już myślałem, że cię nastraszę. — Wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Sobota. Kręgle. Idziesz?
Antares pokręcił głową.
— Przykro mi, mam już plany.
Nie wspomniał, że jego planem był samotny pojedynek z fizyką, bo odkąd zaczęli optykę, Antares uświadomił sobie mocniej, jak skomplikowanym urządzeniem są jego własne okulary. I jak bardzo on sam nie rozumie, na jakiej zasadzie działają.
— To może mam szansę wygrać. — Hugo przeniósł wzrok na Leę i Hotaru. — Dziewczyny?
— J-ja też mam już plany — wydukała Lea, mocniej zaciskając dłonie na pasku od torby, zbierając nieco skonsternowane spojrzenie od Hugo i kolejny delikatny uśmiech od Hotaru.
— Ale ja chętnie przyjdę — powiedziała dziewczyna. — Jeśli to nie problem, że nigdy nie grałam w kręgle…
Hugo od razu podchwycił pomysł, uśmiechnął się szeroko.
— Jaki tam problem! Wszystkiego cię nauczymy. To znaczy – ja nauczę cię, jak grać. A Mattia nauczy cię, jak tego nie robić.
Reszta rozmowy utonęła w otaczających ich zewsząd gwarze wychodzących ze szkoły uczniów. W końcu cała czwórka dotarła do głównej bramy, gdzie ich drogi się rozdzieliły.
— Do jutra — powiedziała Lea patrząc na Antaresa, posyłając mu uśmiech który sprawił, że chłopak odezwał się bezrefleksyjnie:
— Do jutra.
Dopiero w drodze na przystanek uświadomił sobie, że następnego dnia przecież jest sobota.


Trzy dni wcześniej.
Robienie mojego brata w trąbę jest dziecinnie proste. Myślałem, że po tylu latach mi się to znudzi, ale nie – Antares to niewyczerpalne źródło beki, a jego reakcje są po prostu bezcenne.
Powiem szczerze, że wszelkie żarciki, w których bym się pod niego podszywał, zawsze wydawały mi się zbyt oczywiste i oklepane, więc takich wcześniej nie uskuteczniałem. Ale teraz postanowiłem zrobić użytek z naszego niebywałego podobieństwa. Cymbał myślał, że pójdzie do szkoły na zadupiu i mi ucieknie? Trzy razy – teraz będzie miał chłop niespodziankę.
Antares nie ma zielonego pojęcia o modzie, ciuchy kupuje w markecie i na dodatek jeszcze jak mu coś podejdzie, to od razu bierze pięć identycznych. Moje poczucie estetyki przez to płacze, ale co zrobić, skoro jeden z nas odziedziczył genialny umysł, a drugi – motor w dupie.
Przetrzepałem mu szafę – nie, żeby było tam co trzepać.
Na wieszaku wisiała ta jego ulubiona, zacerowana koszulka, którą nosił już tyle razy, że kolor zblakł i zaczęła się siepać przy kołnierzu, więc oczywiście nie wybrałem tego żałosnego szajsu, były jakieś granice. Wziąłem jakąś kolejną, ciemnoniebieską, tak jak wszystkie inne koszulki Antaresa; do tego te wypchnięte na kolanach spodnie, jedne z jego zmęczonych życiem adidasów i już, gotowe. Największe przeboje miałem z cynglami, ale szczerze? Te „przeboje" to była po prostu konieczność pójścia do sieciówki i kupienia najtańszej, drucianej oprawki. Nie zbiedniałem. Z włosami wystarczyło zrobić nic i już – byłem Antaresem.
— Ale nędza — mruknąłem do własnego odbicia, poprawiając włażącą mi w oczy grzywkę.
Wożenie dupy przez pół miasta nigdy nie było moją ulubioną rozrywką, ale dla tego nieogarniętego kmiota powiedzmy, że byłem zdolny się poświęcić. Sam kmiot był akurat na zajęciach jednego z tych swoich Klubów Aportowania Piłeczek, więc szanse na to, że spotkalibyśmy się gdzieś na korytarzu były równe zeru. Teraz zaś moja głowa była w tym, żebym znalazł tę całą jego damę serca.
Antares ma mózg wielkości orzeszka ziemnego, więc mu się wydaje, że jest w stanie mieć przede mną tajemnice. No nie jest, więc ogarnięcie tego, gdzie można o tej porze spotkać Leę okazało się banalne, pajac wpisał sobie jej zajęcia w kalendarz i na dodatek ma je lepiej ogarnięte, niż własne. Skończony bałwan.
Szczęście się do mnie uśmiechnęło, bo oto moja ofiara właśnie wychodziła z budynku szkoły, kierowała się zapewne do domu. Na mój widok przystanęła, uniosła brwi i uśmiechnęła się. Podeszła, spotkaliśmy się przy samej bramie.
— Myślałam, że jesteś na siatkówce — powiedziała, przechylając lekko głowę. Ja zaś miałem okazję się jej przyjrzeć.
No i wyszło na to, że jak mój brat nie ma gustu ani do muzyki, ani do ubrań, to do lasek jego gust jest pierwsza klasa. Urocza buzia, ładna figura, rude włosy zawsze na plus. I jeszcze była nieco niższa. Niewiele, ale jednak – przy naszym wzroście to absolutny ewenement.
— Zmienili nam godziny — skłamałem gładko.
Mimo to Lea przypatrywała mi się z jakimś rodzajem konsternacji na twarzy.
— Antares…? — zaczęła, podchodząc trochę bliżej, patrząc na mnie uważniej. — Założyłeś jakieś soczewki?
Uniosłem brew. Przecież miałem okulary na nosie, to na chuj mi soczewki?
— Nie. Skąd pytanie?
— Twoje oczy wydają się ciemniejsze — odparła, potrząsnęła głową. — Nie, nie ciemniejsze. Mają inny odcień. Taki jakby… bardziej pomarańczowy?
Zatkało mnie. Na trochę dłużej, niż ustawa przewiduje. Ale powiedzmy, że nie spodziewałem się takiego obrotu sprawy – byliśmy z tym baranem identyczni, nasze oczy niczym się nie różniły, niemożliwym było dla mnie, żeby jakaś pierwsza z brzegu laska była w stanie nas odróżnić. Kurna, Roderyk by nas nie rozróżnił.
Gdzieś tam z tyłu głowy zaświtała mi myśl, że może Lea to jednak nie jest pierwsza z brzegu laska. Antares zawsze się zarzekał, że leci na charakter i inne takie bzdety, że musi laskę dobrze poznać, wygląd nie ma znaczenia, liczy się serce i tym podobne farmazony. Jak w tej się zabujał, to może faktycznie nie poleciał na same rude włosy?
Konsternacja szybko minęła, zaraz przeszedłem do działania.
— To chyba kwestia światła, może dlatego się takie wydają — skłamałem znowu, równie gładko i przekonująco, a następnie kontynuowałem, nie dając Lei dojść do słowa. Jeszcze doszukałaby się kolejnej różnicy między mną i tym gamoniem. — Wiesz, mam takie pytanie. Masz jakieś plany na sobotę?
— Nie, nie mam — odparła. — Coś się stało?
Normalnie zarzuciłbym jednym ze swych licznych epickich tekstów na podryw, ale niestety nie tym razem – musiałem być w końcu do bólu nudną i pozbawioną kreatywności lebiegą.
— Hm, bo tak się właśnie zastanawiałem, czy nie chciałabyś iść ze mną do kina — Posłałem jej uśmiech, ale taki zwyczajny, niezbyt olśniewający i niespecjalnie zwalający z nóg. Taki w stylu Antaresa. — A potem moglibyśmy pójść coś zjeść, może jakiś spacer…? Co byś powiedziała?
Lea zaniemówiła na chwilę, wpatrywała się we mnie w milczeniu.
— Że… nas dwoje, tak? — spytała, zaciskając dłonie na pasku torby, poskubując jakiś zabłąkany frędzel.
— Tak, nas dwoje. Zapraszam cię na randkę.
Miałem niepowtarzalną okazję zobaczyć, jak urocza twarz Lei w błyskawicznym tempie przybiera barwę dojrzałego pomidora.
— A twoja odpowiedź to…? — ponagliłem, nim dziewczyna zdążyłaby wymyślić jakąś wymówkę.
— T-tak — wydusiła, uciekając wzrokiem w stronę nagle bardzo interesującej kępki trawy rosnącej tuż przy bramie.
— Świetnie. W takim razie sobota, czternasta, pod zegarem na placu — powiedziałem, odgarniając tę pierdoloną grzywkę. — I do zobaczenia jutro!
To mówiąc czmychnąłem spod bramy, pomachałem jeszcze Lei na do widzenia i skierowałem kroki z powrotem na przystanek. Znów czekało mnie tłuczenie się śmierdzącym autobusem, ale przynajmniej randeczkę na sobotę miałem już ustawioną.


„Sobota z fizyką" było frazą, która nie brzmiała zachęcająco w żadnym kontekście. Ale Antares miał mocne postanowienie spędzić z fizyką cały dzień, ogarnąć w końcu optykę i dowiedzieć się, jaka magia stała za soczewkami. Jak na razie wszystkie te promienie świetlne przebiegające przez soczewki były dla niego losowo narysowanymi kreskami i za nic nie był w stanie stwierdzić, co decydowało o tym, że kreskę trzeba było narysować tak, by zbiegła się w tym punkcie, albo w tamtym.
Jego brat oczywiście nie pomagał. Jeśli robił cokolwiek, to tylko przeszkadzał. Od rana kręcił się po domu, grzebał w swej przepastnej szafie, wyjmował jakieś koszule, kręcił głową, potem szedł do dużego pokoju rozłożyć deskę i starannie wszystko prasował. Antares nie posiadał chyba ubrań, które trzeba byłoby prasować, sama idea wydawała mu się nieco… na wyrost. Chociaż może na wyjście do teatru wyprasowałby sobie jakąś koszulę.
— Wychodzisz gdzieś? — spytał, odrywając się w końcu od soczewek, zwierciadeł i innych elementów robiących dziwne rzeczy ze światłem.
— A co cię to obchodzi? — burknął ten drugi, z jakiegoś powodu poirytowany.
— Tylko pytałem.
I już Antares miał wracać do fizyki, gdy brat złapał nagle za oparcie jego krzesła, przemocą odsunął je od biurka i odwrócił w swoją stronę.
— Ej! — zaprotestował Antares, marszcząc brwi. — Co ty…
— Zamknij się i mnie nie rozpraszaj.
Drugi chłopak oparł mu małe, ręczne lusterko na ramieniu. Uważnie spojrzał na twarz Antaresa, a potem przeniósł wzrok na swoje odbicie w lustrze. Znów spojrzał na Antaresa. A potem znów na siebie.
— Mogę się dowiedzieć, co tym razem wymyśliłeś?
Jego brat nie odpowiedział od razu, marszcząc brwi, jeszcze kilka razy przenosząc wzrok między swoją i Antaresa twarzą.
— Ma rację — mruknął w końcu, zostawiając Antaresa w spokoju.
— Kto ma rację?
Chłopak się nie odezwał. Zamiast tego usiadł na biurku, centralnie na rozłożonych książkach od fizyki i wpatrzył się w swojego brata.
— Co cię dzisiaj ugryzło? — spytał Antares.
Jak zwykle nie miał pojęcia, co działo się w tej obłąkanej głowie i jakie pomysły tym razem zrodziły się pod czaszką. Miał tylko nadzieję, że ten drugi nie wpakuje się znów w jakieś tarapaty, bo to zazwyczaj tak się kończyło.
— Ech, chuj by to strzelił. — Chłopak wsadził rękę do kieszeni, wyciągnął z niej jakieś świstki, teatralnym gestem położył na biurku Antaresa. — Zbieraj się, tępaku, idziesz na randkę.
— O czym ty mówisz? — Antares zmarszczył brwi.
— Zaprosiłem Leę na randkę. W twoim imieniu. Masz być za półtorej godziny na placu pod zegarem.
Mina Antaresa była nie do opisania.
— Jeśli to ma być jakiś żart, to jest bardzo nieśmieszny.
— To miał być żart, gamoniu, ale zmieniłem zdanie. Rusz to leniwe dupsko i ubierz się tak, żebyś wyglądał jak człowiek, nie jak kloszard. Kudły uczesz, zrób coś ze sobą. No, ruchy — burknął, zeskakując z blatu i trącił wciąż oniemiałego Antaresa kapciem. — Przeliterować? Czy dotarło?


Antares dopadł zegara ledwie piętnaście minut przed czasem.
To było miłe, spacerowe miejsce, idealne na spędzenie leniwego, sobotniego popołudnia. Nieco zieleni otaczało wyłożony jasnym kamieniem placyk, klomby usiane rozkwitłymi kwiatami zdobiły starannie przystrzyżone trawniki. Śpiew ptaków mieszał się z warkotem silników samochodów i charakterystycznym podzwanianiem tramwajów – niewielki park był w końcu w centrum miasta. Pośrodku placyku – ozdobny, żeliwny słup z fantazyjnym, kwiatowym motywem zaklętym w malowanym czernią metalu. Na szczycie słupa – historyczny zegar wybijający godziny. Ulubione miejsce spotkań w mieście.
Antares mimowolnie podniósł dłoń, by odgarnąć grzywkę z czoła, jego palce natrafiły jednak tylko na nagą skórę.
Gdy bracia już skończyli na siebie krzyczeć, a raczej – gdy Roderyk przyszedł zobaczyć, o co tym razem poszło – Antares jakimś cudem dał się przekonać do tego, by powierzyć sprawę swego wyglądu bratu. Różnili się w wielu kwestiach, normalnie chłopak by mu nie zaufał. Ale w kwestii mody i ubioru to była zupełnie inna sprawa.
Było mu nieco niewygodnie, normalnie nie nosił przecież żadnych ładnych ani eleganckich koszul, okularów nie ściągał nawet do treningów, a gdy grzywka nie zasłaniała mu całego czoła znaczyło to, że leży przylepiona ściekającym potem gdzieś na czubku głowy.
— Żebym się za ciebie nie musiał wstydzić — powiedział wtedy jego brat, starannie przyczesując mu włosy, zaś Antares upewnił się, że nigdy, przenigdy nie zrozumie toku myślenia tego człowieka.
Teoretycznie Lea miała pojawić się za piętnaście minut, jednak gdy Antares odwrócił się, by omieść plac wzrokiem, jego spojrzenie momentalnie złowiło dziewczynę, idącą ku niemu od strony przystanku autobusowego.
— Och — wyrwało mu się.
Nie pamiętał, kiedy ostatnio widział Leę w sukience, chyba nigdy. Zwróciłby uwagę, bo wyglądała zjawiskowo.
— Ładna sukienka — powiedział na powitanie, odrywając wzrok od drobnego haftu białych pierwiosnków na pogodnym, zielonym tle.
— Dziękuję — Lea zmięła w dłoni pasek eleganckiej torebki. — Długo czekasz?
— Dopiero przyszedłem.
Lea pokiwała głową, uśmiechnęła się, przelotnie popatrzyła gdzieś w bok, wróciła wzrokiem do Antaresa.
— Ładnie ci w takich włosach.
— T-tak? — Chłopak się zaczerwienił. — Dziękuję.
Zapadła chwila ciszy. Lea ją przerwała.
— To… może będziemy już iść w stronę kina?
— A, tak, racja. To może faktycznie chodźmy.
Lea roześmiała się, Antares potrzebował chwili by przypomnieć sobie, gdzie w ogóle jest kino i dokąd powinni iść. A potem oboje ruszyli w dół alejki.


Przyszli oczywiście za wcześnie.
Sala przywitała ich morzem ciemnych foteli i kompletną pustką. Antares pomylił rząd z numerem siedzenia na bilecie, Lea musiała go poprawiać, ale w końcu udało im się dotrzeć tam, gdzie mieli usiąść.
Usiedli.
I cisza.
Antares uświadomił sobie, że przez większość czasu, który spędzał z Leą, zawsze był ktoś jeszcze. Wtedy rozmowa jakoś się toczyła, chłopak czuł się mniej skrępowany, przenosił wzrok na drugiego rozmówcę i nie wlepiał spojrzenia tylko w Leę. Teraz miało być kompletnie inaczej i Antares miał pewien problem z nazwaniem poszczególnych emocji tworzących ten zawikłany kłąb w jego piersi.
— Słyszałem, że ma dobre recenzje — zaczął, niezobowiązująco wskazując głową w stronę ekranu. Za jakieś dwadzieścia minut miał się na nim wyświetlić film.
— Ja też tak słyszałam — odpowiedziała Lea, na moment zamilkła. — Ale starałam się nie czytać dużo. Żeby mieć niespodziankę, na pewno nie trafić na spoiler… — urwała wzruszyła ramionami.
— Aha. — Antares skinął głową, znów zapadła cisza.
— Na czym ostatnio byłeś w kinie? — podjęła po chwili Lea, zaś chłopak zamyślił się na dłuższy moment. Rzadko chodził do kina, filmy to jakoś nie do końca było coś, co by go pasjonowało.
— Na Diunie.
— Też byłam na Diunie — Lea uśmiechnęła się, odwróciła nieco na fotelu. — Poszłam z Kukume, bardzo chciała iść.
— Kukume jest fanką science-fiction? — Antares uniósł brwi.
— Nie-nie, nie o to chodzi. Po prostu… — Lea puściła w końcu rączkę torebki, szukała przez chwilę słów. — Chodziło o kadry w filmie. Te wszystkie te sceny tam były tak wykadrowane i tak skomponowane, że… poczekaj, jak Kukume to mówiła… że czuło się, jak rozległa i przytłaczająca jest pustynia. Albo jak wielkie są te wszystkie statki kosmiczne. I poza tym…
Antares uśmiechnął się, też poprawił nieco na fotelu, by siedzieć bardziej przodem do Lei. Słuchał, zadawał pytania, nawet nie zauważył, gdy rozmowa popłynęła wartkim nurtem, zmywając jakiekolwiek ślady wcześniejszej niezręczności i skrępowania. Tak po prostu – nagle inni ludzie przestali być potrzebni, by jakoś rozluźnić atmosferę, by wymyślać tematy do rozmowy i ciągnąć dalej dyskusję. Antares przestał myśleć o tym, że zanadto wpatruje się w Leę, Lea przestała błądzić wzrokiem po fotelach w niższych rzędach – nawet teraz, gdy zapełniali je już ludzie.
Stopniowo przybywało widzów, ciszę zastąpił dźwięk rozmów, pytań, ktoś zaczął chrupać już swój popcorn. Antares nachylił się bliżej, Lea wsparła łokieć na oparciu, mówiła nieco głośniej, starając się przebić przez rosnący harmider. Grupa ludzi zaczęła przeciskać się przez ich rząd, przerywając im rozmowę. Antares wstał, by ich przepuścić. Nim usiadł, światła zaczęły gasnąć, a chwilę później pierwsze reklamy zagłuszyły wszystkie inne dźwięki. Chłopak mimowolnie odwrócił się w stronę ekranu, kątem oka złowił lekkie poruszenie od strony Lei. Instynktownie nachylił ku niej głowę.
— Mam nadzieję, że będzie dużo trailerów — powiedziała, zaś Antares mocniej zacisnął dłoń na oparciu fotela czując, jak jej oddech musnął mu ucho. — Możemy pomyśleć, na co pójdziemy następnym razem.
Następnym razem.
Antares odwrócił się lekko, popatrzył w jej oczy – były teraz tak blisko, tak bardzo blisko, że mimo panującej ciemności wciąż widział ten charakterystyczny, szmaragdowy kolor. Skinął jej głową, uśmiechnął się.
— Coś pomyślimy.


Wyjście z kina i powrót do rzeczywistości zawsze były dziwnym przeżyciem. Barwne obrazy, głośna muzyka, dialogi bohaterów – strzępki historii wciąż siedziały gdzieś w głębi serca sprawiając, że ciężko było opuścić świat wyobraźni.
— Najbardziej podobały mi się chyba postaci, cała ta grupa badawcza — powiedziała Lea, idąc spacerowym krokiem u boku Antaresa. — Ale ich ochroniarze, mimo że to nie byli naukowcy, też bardzo dobrze pasowali do całej drużyny.
— Wiesz, na początku myślałem, że ponieważ nie należą do tej grupy, będą tylko takimi… No, postaciami w tle. Że jak trzeba będzie powalczyć, to powalczą, i właściwie nie zrobią nic więcej. Szczególnie ten rycerz — dodał Antares. — Miał mało dialogu, wtedy, na początku.
— Tak, był bardzo małomówny… Ale myślę, że to część jego uroku — Posłała mu uśmiech, zaś Antares miał chyba coś powiedzieć, ale trochę zgubił wątek.
Zamiast tego odezwał się jego brzuch, który postanowił głośno zaburczeć.
Chłopak zrobił się czerwony, dziewczyna parsknęła śmiechem.
— To… może gdzieś pójdziemy?
Antares przebiegł w myślach miejsca, gdzie mógłby zabrać Leę. Jego brat zasypał go recenzjami okolicznych restauracji – Antares trochę go słuchał, próbując wtedy dopiąć mankiet eleganckiej koszuli i znaleźć jakieś sensowniejsze buty. Większość informacji wypadła mu jednak z głowy, bardziej interesowało go, skąd ten drugi ma tak szczegółową wiedzę o restauracjach.
— W okolicy jest taka pizzeria, dość kameralna i ludzie ją sobie chwalą. Więc jeśli miałabyś ochotę na pizzę, moglibyśmy tam pójść.
— Pizza brzmi dobrze, chodźmy.


Antares sam się zdziwił, że wszystko tak dobrze i łatwo szło.
Na miejsce dotarli w parę minut, kelner znalazł im przytulny stolik na uboczu, między doniczką z kwiatami a przysłoniętym cienką firanką oknem.
Miejsce miało przyjemny klimat niewielkiej, rodzinnej restauracji gdzieś na południu ciepłego kraju, gdzie wzgórza porastają gaje oliwne i winorośl. Ceglane ściany ozdabiały obramowane fotografie przedstawiające ciągnące się po horyzont pola, jakieś stare budynki, bawiące się na wiejskim podwórku dzieci, uśmiechniętego mężczyznę w białym fartuchu, trzymającego wielką, drewnianą łopatę z umieszczoną na końcu gorącą pizzą. Dobiegające z kuchni podśpiewywanie mieszało się z sączącymi się z głośników dźwiękami gitary, a każdy z okrytych kraciastym obrusem stolików szczycił się nieco krzywą świeczką umieszczoną w rzeźbionym lichtarzu.
Przeglądanie menu, decyzje i zamówienie jedzenia przerwały im rozmowę sprawiając, że temat trochę się urwał, a trochę rozmył. Gdy kelner odszedł, zapaliwszy im po drodze świecę, Antares nie myślał już o niczym innym, jak tylko o powrocie do tematu.
— Wiesz, podobały mi się te ruiny miasta. Tak wizualnie — podjęła Lea, splatając dłonie na stole przed sobą. Przez moment pozwoliła im leżeć spokojnie, ale jej palce zaraz zajęły się rąbkiem leżącej z boku serwetki.
— Chociaż poszczególne dzielnice były zrujnowane, to jednak widać było ich odmienny charakter — odparł Antares.
— O, właśnie. Też zwróciłam na to uwagę. — Palce zostawiły w końcu serwetkę. — A poza tym…
I jakoś tak znów rozmowa nabrała rozpędu, poturlała się zgrabnie dalej. Pojawiła się pizza, Antares uświadomił sobie, że nie jadł od dobrych paru godzin, a jego żołądek zmienił się w żarłoczną, czarną dziurę.
— A jak oceniasz zakończenie? — spytał.
— A weź — Lea na moment odłożyła sztućce. — Kto to wymyślił? Nie można zmuszać postaci, żeby przechodziły przez coś takiego!
Antares parsknął śmiechem, temat przeszedł na cały ładunek emocjonalny zakończenia. Chłopak wtrącił coś o niezłym CGI, Lea skupiła się bardziej na muzyce, na dalszych losach bohaterów i tym, co będzie w kolejnej części. A potem oboje odpłynęli od tematyki filmu, zaczęli dyskutować o innych rzeczach. Antares dostał jeszcze ćwiartkę pizzy Lei i w końcu posiłek stał się tylko wspomnieniem – na kraciastym obrusie pozostały dwie szklanki lemoniady, które kelner od czasu do czasu niepostrzeżenie dopełniał.
— Wiesz, przy Szkole Policyjnej jest taki klub sportowy – można się tam zapisać na zajęcia z samoobrony, ale takiej… bardziej policyjnej. Wydaje mi się, że jest trochę mocniej nastawiona na ofensywę, ale z drugiej strony — Antares zabębnił palcami po boku swojej szklanki — wcześniej chodziłem na zajęcia dla dzieci. — Wzruszył ramionami.
— Są zajęcia z samoobrony dla dzieci?
— Pewnie — Antares nie do końca rozumiał zdziwienie w jej głosie. — Nie jest tak, że dzieci się nie biją. A na zajęciach przynajmniej mają instruktora i jakąś opiekę, więc może nie zrobią sobie krzywdy. I też mogą spożytkować nadmiar energii.
Lea uśmiechnęła się lekko, Antares zastanawiał się, jakie myśli i emocje mogły kryć się w tym uśmiechu.
— I te zajęcia – czy one… — urwała, szukałą przez chwilę słów. — Czy one ci się kiedyś przydały?
Antares przechylił głowę, zastanowił się chwilę.
— Bardziej… pomogły mi zrozumieć, żeby nie zaczynać żadnych bijatyk. To nie jest tak, jak się czasem wydaje, że zajęcia z samoobrony sprawią, że będziesz królem podwórka — zaśmiał się.
Jego wzrok mimowolnie spłynął na dłonie Lei, teraz splecione obok szklanki z lemoniadą. Wrócił myślami do momentu, gdy siedzieli razem w kinie, zaś jej ręka leżała na oparciu, ledwie parę centymetrów od jego dłoni, jakby po to, żeby ją potrzymać. Spoczywające w rękach szkło wydawało mu się teraz dużo zimniejsze i nieprzyjemnie twarde, gdy myśli bezwiednie zaczęły krążyć wokół tego, jak ciepłe i miękkie muszą być dłonie Lei.
— To bardzo miłe miejsce — Lea powiodła wzrokiem po wnętrzu restauracji, po siedzących przy stolikach klientach i wciąż otwierających się i zamykających drzwiach prowadzących do kuchni. — Byłeś tu wcześniej?
— Nie, nigdy. Mój… — Mój brat. — Mój kolega mi polecił.
— Hugo?
— Nie, inny. Nie poznałaś go. — Odparł, choć głos trochę mu się przy tym załamał. Bo Lea go w sumie poznała, zamieniła kilka słów, choć nie wiedziała przecież, kim właściwie jest.
— To twój dobry kolega?
Antares autentycznie na pewien czas zaniemówił, nie wiedząc, co właściwie miałby powiedzieć. Jego brat był dziwny, robił co chciał, w przytłaczającej większości były to przeróżne złośliwości, do tego zawsze miał w zanadrzu cały wór przykrych epitetów na każdą okazję. Wiele razy chłopak łapał się na myśleniu, że naprawdę zazdrości Mattii tak spokojnego i bezproblemowego brata, jakim był Isidoro. Bo Isidoro też był dziwny, ale przynajmniej nie stanowił zagrożenia dla innych i najczęściej nie trzeba było się za niego wstydzić.
— Długo się znamy — wybrnął w końcu. — To dlatego.
Nawet nie zauważył, gdy świeca stopiła się do połowy swojej wysokości, a padające zza okna światło nabrało ciepłej, nieco pomarańczowej barwy. Wolne stoliki zaczęły się kończyć, gwar narastał, gdy coraz więcej osób przychodziło do restauracji posiedzieć i porozmawiać przy pizzy i lampce wina. Czas spędzany z Leą płynął zbyt szybko, zaś Antares z bólem zauważył, że większość randki już minęła.
Gdy wychodzili z restauracji, próżno było szukać tego pogodnego, słonecznego ciepła. Nadchodzący wieczór niósł z sobą zapowiedź nocnego chłodu.
— Nie jest ci zimno? — spytał Antares, zerkając na cienki materiał sukienki i odsłonięte ręce.
— Nie, jest w porządku — odparła Lea, wiatr zawiał, bawiąc się jej włosami. — Może trochę zimno…
Antares zsunął z ramienia plecak, wydobył marynarkę. Jego brat wcisnął mu ją przemocą zapewniając, że mu się przyda, zaś Antares był wtedy tak zaaferowany wszystkim, że nawet nie zaprotestował. Oczywiście ten drugi nastawał na to, by chłopak pod żadnym pozorem nie ważył się pakować idealnie wyprasowanego okrycia do plecaka, Antares zaś zapomniał o tej uwadze po przejechaniu może dwóch przystanków. Teraz marynarka była nieco wymiętoszona, ale spełniała swoją funkcję.
— Proszę, załóż to — Wyciągnął ją w stronę Lei.
— A tobie nie będzie zimno?
Antares potrząsnął głową.
— Nie marznę łatwo.
Widok Lei ubranej w marynarkę jego brata poruszał w sercu Antaresa jakieś bardzo dziwne struny, chłopak właściwie to nie wiedział, co ma o tym wszystkim myśleć.
— Może chciałabyś jeszcze przejść się trochę do parku? — spytał z nadzieją. Robiło się późno, ale nie-aż-tak, poza tym gdyby mógł jeszcze spędzić z Leą trochę czasu, to…
— Chętnie, chodźmy.
Nie oni jedni wpadli na ten pomysł – wyłożone jasnym kamieniem ścieżki pełne były spacerowiczów. Pary przysiadały na ławkach, blade światło niskich, ozdobnych latarni, kładło się wśród nieśmiałych uśmiechów i splecionych dłoni. Woń rozkwitłego bzu dominowała wszystko inne, nawet dźwięk jeżdżących gdzieś dalej samochodów tonął w zielonej ciszy i nieśmiałym szeleście gałęzi.
Może właśnie dzięki tej względnej ciszy Antaresowi udało się wychwycić ledwie słyszalny szum, nadciągający zbyt szybko z tyłu. Chłopak odwrócił się, w ostatniej chwili złapał Leę za rękę, przyciągnął do siebie.
Rower elektryczny przemknął bezszelestnie, jadący na nim mężczyzna nawet się nie odwrócił, mknąc dalej ścieżką spacerową i wymijajac kolejnych spacerowiczów.
— Co za… — Antares urwał, oderwał wzrok od niknącej w perspektywie sylwetki, zwrócił się do Lei. — Jesteś cała?
— Tak, dziękuję.
Miał puścić jej dłoń, ale ręka jakoś nie chciała się otworzyć – tym bardziej, gdy palce Lei nieśmiało splotły się z jego, a dziewczyna uciekła wzrokiem gdzieś między starannie przystrzyżone klomby.
— To… niebezpieczne, tak szybko jeździć na rowerze po chodniku — wydukała, zaś Antares dorzucił do tego bardzo kreatywne „Aha".
Przez pewien czas szli w milczeniu. Lea intensywnie obserwowała kwitnące kwiatki, zaś Antares zaczął dużo wyraźniej zauważać mijające ich pary.
— Och, to tamaryszek — Lea wskazała kępki jakichś ni to kwiatków, ni to krzaczków, które Antares mgliście kojarzył z miejskich trawników. — Pamiętam, że jak byłam mała, wydawało mi się, że to tak wygląda kwiat paproci.
— Kwiat paproci?
— Tak — Lea uśmiechnęła się, w końcu wróciła wzrokiem do Antaresa. — Wiesz, mój wujek to żartowniś, zabrał mnie kiedyś do lasu na poszukiwanie takiego kwiatu. Jak się domyślasz, niczego nie znaleźliśmy, chociaż szukaliśmy bardzo wytrwale, a ja byłam niepocieszona. — Może mu się wydawało, a może Lea naprawdę trochę mocniej trzymała go teraz za rękę? — Cóż, byłam niepocieszona, dopóki wujek nie postanowił upleść dla mnie wianka na pocieszenie. I powiedział, że może po prostu na poszukiwanie trzeba było udać się z ukochanym…
— Może w takim razie powinniśmy wybrać się razem — dodał niefrasobliwie Antares, a potem niemal potknął się o własne nogi, gdy dotarło do niego, co właśnie powiedział. Zerknął z obawą na Leę.
— Może — odparła cicho, starannie oglądając każdą mijaną płytkę brukowanej ścieżki.
Smartwatch zawibrował ostrzegawczo na nadgarstku chłopaka, radząc przerwę w treningu, bo zbyt wysokie tętno nie jest zdrowe. Może tylko mu się wydawało, a może naprawdę ramię Lei było bliżej, dotykało jego ramienia.
Znów zapadła między nimi cisza, gdzieś w oddali odezwał się ptasi trel.
— Brzmi jak rudzik — odezwała się Lea. — Ładnie śpiewa.
— Michelle wspominała, że też umiesz śpiewać — wypalil Antares, nadal nie pozbierawszy się po swojej poprzedniej wypowiedzi.
— Tak? — Dziewczyna zerknęła na niego, odchrząknęła maskując nerwowość. — N-nie wiem, Miśka mówi dużo rzeczy… Ale na pewno nie zaśpiewałabym tak dobrze a capella — dodała z lekkim śmiechem.
— A jakby ktoś ci zagrał?
— Zastanowiłabym się.
I to był ten moment, gdy w głowie Antaresa pojawiła się myśl, że dobrze byłoby nauczyć się grać na gitarze. Nie podzielił się tym jednak z Leą, pozwalając rozmowie popłynąć dalej swoim rytmem.
I tak, jak na początku w kinie czuł się skrępowany, ale ledwie parę zdań później przebywanie z Leą stało się zupełnie naturalne, pozbawione jakiejkolwiek niezręczności, tak samo stało się też teraz. Ich dłonie lgnęły do siebie, splecione w swobodny sposób, ich kroki zrównały się, nabierając spokojnego rytmu. Antares zaczął się zastanawiać, dlaczego nie zaprosił Lei na randkę wcześniej, i jak w ogóle funkcjonował bez samotnych rozmów z nią.
Rzeczywistość nie była zbyt litościwa, czas płynął nieubłaganie, wieczór w parku zmienił się w noc, a ścieżki opustoszały. Kolor odpłynął z niknących w ciemnościach klombów, zastąpiony sennymi szarościami i głębokim odcieniem gwiaździstego nieba.
— Odprowadzę cię do domu — powiedział Antares, Lea zaś, zamiast wspomnieć coś o tym, że nie trzeba i że trafi sama, tylko skinęła głową, mocniej wplatając palce w jego dłoń.
Antaraes nie puścił jej ręki, gdy stali na przystanku, ani gdy wsiadali razem do autobusu i jechali te parę przystanków. Nie puścił, gdy szli osiedlowymi uliczkami, gdy jakoś tak instynktownie zwalniali, zbliżając się do celu, ani gdy Lea przystanęła przy jednym z domów mówiąc, że to tu.
— Dzisiejszy dzień… cieszę się, że mogłem go z tobą spędzić — powiedział, uśmiechając się do niej.
Lea odpowiedziała nieśmiałym uśmiechem, stanęła naprzeciwko chłopaka.
— Ja też się cieszę… że mogliśmy razem pójść i… — urwała, ale więcej słów nie było potrzebnych.
Stała tuż przy nim, na tyle blisko, że gdyby wiatr zawiał, jej włosy połaskotałyby jego policzek. Antares kompletnie zatonął już w tych szmaragdowych oczach, wszystkie myśli ogniskowały się tylko wokół Lei. Niezbyt składne, raczej proste, składały się głównie z oderwanych od siebie spostrzeżeń – że Lea jest śliczna, że bycie z nią jest cudowne i że naprawdę-naprawdę nie chce, żeby szła już do domu. Że jej policzki muszą być miłe w dotyku.A potem Antares nie zauważył nawet, gdy jego własna dłoń tak po prostu dotknęła tego policzka. Kciuk przesunął się po gładkiej skórze, ale Lea nie cofnęła się, nie wykonała żadnego gestu, by go odtrącić. W rozświetlonym pojedynczą, starą lampą mroku, Antares miał wrażenie, że podeszła nieco bliżej.
Właściwie to nie wiedział, co przyszło mu do głowy, gdy nachylił się do Lei. Chyba nic, chyba po prostu pozwolił swym emocjom popłynąć, podążył za pragnieniem serca i uczuciem, które rosło w nim z każdym dniem, a którego nie odważył się nazwać. Splecione palce splotły się jeszcze mocniej, usta spotkały w ulotnym momencie, drobna dłoń spoczęła na jego piersi.
Moment stał się wspomnieniem, słodkim i bezcennym, na zawsze wypalonym w duszy i umyśle, w sercu które pragnęło tylko więcej. Znów popatrzył w jej oczy, błyszczące teraz ciepłem i czułością.
— Dobranoc — powiedziała miękko i cicho, głosem przeznaczonym tylko dla jego uszu.
— Śpij dobrze — odparł wiedząc, że po tym dniu on sam nie zmruży oka aż do rana.
A potem palce rozplotły się, dłoń oderwała od tłukącego się o żebra serca. Lea zniknęła za przeszklonymi drzwiami, zieleń jej sukienki rozmyła się w żółtawym świetle starej lampy.
Antares stał jeszcze przez chwilę pod klatką, zaciśniętą dłoń przyciągnął mimowolnie do piersi, jakby nie chcąc wypuścić z niej wspomnienia ciepła dotyku Lei. Odwrócił się z ociąganiem, na miękkich nogach skierował w stronę przystanku.
Wsiadł w zły autobus.
I w przeciwnym kierunku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz