poniedziałek, 23 maja 2022

Od Sophie - Event

— Nie zdążyłam — powiedziała Sophie, patrząc na ekran telefonu. — Normalnie nie zdążyłam.
Lea zerknęła jej przez ramię.
— Co się stało? Chodzi o te zajęcia na uniwersytecie, co chciałaś na nie iść?
Sophie westchnęła ciężko.
— Tak. Rejestracja była od dziesiątej – jakby mnie fizyk nie wziął do tablicy, to bym zdążyła. A tak to zamiast klikać w to, co ważne, musiałam się bujać z obwodem RLC. No i tyle z syntezy organicznej.
Dziewczyna wydęła usta, schowała telefon do kieszeni. Przymusowa zmiana w planach skutecznie psuła jej humor, a perspektywa historii i wosu, które dzieliły ją od upragnionej wtorkowej wolności, niczego nie poprawiała. Sophie traktowała brak paska na świadectwie jako osobistą ujmę na honorze i choć tych dwóch przedmiotów nie darzyła specjalną sympatią (podobnie jak wuefu albo przysposobienia obronnego), to jednak musiała mieć z nich dobre oceny. Bo tak postanowiła i kropka. Poza tym – stypendium. Stypendium lepiej było mieć, niż nie mieć.
— Przynajmniej będziesz miała trochę wolnego — podsunęła jej Michelle, dołączając z drugiej strony.
Sophie potrząsnęła głową.
— Nie, nie będę miała wolnego. Skończyły się miejsca na syntezę, ale było jeszcze trochę na krystalografię, więc ją wzięłam. Nie wiem – może ktoś zrezygnuje z syntezy? Napiszę tam do organizatorów, że jakby się dało, to bym się przeniosła. — Wzruszyła ramionami, westchnęła. — Ale nie wiem, czy to cokolwiek da. Synteza jest zawsze najbardziej oblegana.
Lea popatrzyła na nią, zacisnęła usta.
— Uszy do góry, może coś się uda. Może jak zobaczą, że jest tyle chętnych na tę syntezę, to otworzą jeszcze jedną grupę?
Michelle trąciła ją lekko łokciem.
— Może szczęście się uśmiechnie?
Sophie westchnęła, ale rozchmurzyła się w końcu, też odpowiedziała uśmiechem, choć lekko wymuszonym. Wolała nie liczyć na żadne takie uśmiechy, tylko na liczby i fakty. Te zaś mówiły wyraźnie, że o syntezie może zapomnieć.


Zmrok zapadał, gdy dziewczyna wracała do domu. Kroki prowadziły ją przez obskurne uliczki, w stronę zamkniętych, podobnych ciemnym studniom podwórek. Spękany bruk, wszechobecny smród szczyn, jakiś podejrzany kształt śpiący tuż przy ścianie. Zła dzielnica, jak z tych wszystkich filmów o społecznych mętach.
Sophie szła sama, jej kroki odbijały się echem, zagłuszane przez wylewający się z jakiegoś okna dźwięk puszczonego na cały regulator meczu. Komentatora ledwo było słychać przez trzaski i rzężenie starego odbiornika. Przy starej pompie wodnej, jakimś przedwojennym relikcie, czatowało paru mężczyzn. Metal puszek odbijał pomarańczowe światełka tanich papierosów.
Mimo to Sophie się nie bała. Była swoja, mieszkała tu od dziecka, była na „ty" z każdym tutejszym amatorem złotego trunku. Rozmawiała z nimi, wiedzieli o jej zainteresowaniu chemią.
— Sophuś będzie nam bimberek pędzić, hehe — żartowali, a ona śmiała się razem z nimi, bo co innego jej pozostało.
Rano jej klatka schodowa miała jeszcze zamek, wieczorem już go nie było. Dziewczyna westchnęła, pchnęła nogą drzwi. Uchyliły się z jękiem starych, źle osadzonych zawiasów.
Trzecie piętro, Sophie przetrząsnęła kieszenie i dobyła kluczy. Była głodna, burczało jej w brzuchu, a te parę kanapek, które zabrała do szkoły, było już tylko odległym wspomnieniem.
Weszła do mieszkania. Powitała ją cisza i ciemność, którą przegoniła pstryknięciem światła. Ojca oczywiście nie było – Sophie była pewna, że zasiedział się u kolejnego idioty, próbując wcisnąć mu leczące kryształy, podejrzane olejki zapachowe i magiczne piramidki mające dejonizować powietrze. Czy zbierać energię z kosmosu, chronić przed demonami, kosmitami, masonami albo urzędnikami z ZUSu. Na pewno były przeciw nim bardzo skuteczne.
Dziewczyna podeszła do zlewu, zaczęła od zmycia brudnych naczyń, które ojciec zwyczajnie zostawił w tej pojedynczej komorze. Zacisnęła usta, widząc resztki spaghetti na jednym z talerzy.
— Chyba nie zeżarł mi wszystkiego — mruknęła do siebie, odkładając ostatni widelec i podchodząc do lodówki. Otworzyła ją, wyjęła garnek ze spaghetti. Pusty. — No jasne, że zeżarł. Dzięki, tato.
Sophie zmyła też garnek, odstawiła go na suszarkę. Przegrzebała chlebak, zrobiła sobie kanapki z serem i spałaszowała je, siedząc na blacie, wzrokiem błądząc po „mieszkaniu".
Jeden pokój z kuchnią i łazienka. To była cała ich przestrzeń mieszkalna, bo na nic więcej nie było pieniędzy. Bo z dochodem mieścili się akurat trochę ponad te wszystkie progi kwalifikujące do zapomogi od państwa, a poza tym – jakie tylko pieniądze się pojawiły, ojciec od razu inwestował je w jakieś kadzidełka, breloczki i cholera wie, co jeszcze. A potem wszystko to próbował opchnąć jakimś łatwowiernym jeleniom. Z różnym skutkiem.
Jedna kanapa, jeden rozkładany fotel, parawan, który dawał Sophie nieco prywatności, do tego szafa bez części drzwiczek i niski stolik z lakierowanego drewna. Modny i ładny w poprzedniej epoce, teraz zaś usiany półkolami spękanego lakieru, gdy poprzedni właściciel postawił na nim zbyt gorący kubek. Pralka stała w pokoju, nie mieściła się w łazience. Gdy wystawiło się też suszarkę na pranie, nie było gdzie się ruszyć.
Po kanapkach pozostało tylko wspomnienie, Sophie pozmywała talerz i przeszła te dwa kroki, żeby usiąść w swoim fotelu. Lekcje odrobiła w bibliotece, tak jak zawsze. Bo przecież w tym domu nie było nawet miejsca, by wygodnie rozłożyć książki. Dziewczyna wyjęła telefon, gdzieś tam w głębi serca licząc na upragnionego maila, że miejsce na syntezie się zwolniło, ale los nie uśmiechał się do niej.
— Czyli krystalografia — westchnęła ciężko, a potem wpisała nazwisko prowadzącego w wyszukiwarkę. — Ciekawe, czy prowadził wcześniej jakieś zajęcia, w ogóle go nie kojarzę.
Sophie miała mocne postanowienie dostania się na chemię, ale nie jak pierwszy z brzegu student, który nawet nie wiedział, co robi na danym kierunku. Nie, dziewczyna miała bardzo dokładny i skrupulatny plan, jak wjechać na uczelnię z przytupem, szybko ogarnąć sobie sensownego promotora, sensowną pracownię, upolować stypendium i jak najszybciej stać się na tyle samodzielna, by wyrwać się z tego żałosnego padołka. Nie zamierzała siedzieć tu dłużej, niż absolutnie niezbędne. Zaś krystalografia jej tu bruździła, Sophie zawsze widziała siebie jako organika – w fartuchu i nitrylowych rękawiczkach.
— Von Hohenheim — mruknęła pod nosem, czekając, aż załadują się wyniki. — O, ma profil na Researchgate, super.
Profil – zupełnie ładny, aktualny, uzupełniony. Brakowało zdjęcia, ale tym Sophie się nie przejęła. Przeleciała wzrokiem statystyki, uniosła brwi nad indeksem Hirscha, a potem zerknęła w spis publikacji.
W przytłaczającej większości był jedynym autorem i to niepokoiło Sophie. Zaczęła wyobrażać sobie nieznajomego mężczyznę jako tego zbzikowanego, wiecznie zamkniętego w swoim gabinecie naukowca, który nie jest w stanie z nikim dojść do porozumienia, i wiecznie tylko dyskutuje o zbyt skomplikowanych naukowych hipotezach. Ale z drugiej strony – każda z publikacji była często cytowana. Czyli może wcale nie był takim totalnie zbzikowanym naukowcem? Potem Sophie skupiła się na tym, jak często owe publikacje się pojawiały i… wyszło na to, że niezbyt często.
— Gość nie pisze dużo, ale jak już napisze, to, kurka, kaszalot — podsumowała, scrollując dalej, dojeżdżając do miejsca, gdzie wylistowane były granty i projekty. — Hajs się zgadza, to może nie będzie tak źle.
Ale martwiła ją samotność tego całego von Hohenheima. Czy on w ogóle potrafił uczyć? Wiedział, jak obchodzić się ze studentem, albo w ogóle z uczniem?
— Dowiemy się już za tydzień — westchnęła, odkładając telefon na spękany blat stolika. — A tymczasem prysznic, bo jak tatko wróci, to przecież zajmie mi łazienkę.


Jeśli Sophie wydawało się, że ten tydzień będzie luźny i pozwoli jej skupić się na przygotowaniu do zajęć, które miały zacząć się już po weekendzie, to mocno się pomyliła. Rzeczywistość lubiła być złośliwa i nie miała litości dla dziewczyny – na tyle, że Sophie była przekonana, że gdzieś w tle słyszy ten złośliwy śmiech losu.
— Jeszcze czego — burknęła pod nosem, słysząc kolejny świetny pomysł pani od nalesiańskiego. — Jakbym nie mogła mieć jednego wolnego weekendu.
Temat pracy śródsemestralnej brzmiał ciekawie – w końcu kwestia zapożyczeń w języku na pewno była interesująca, tylko problem był jeden. Sophie miała inne, o wiele ciekawsze rzeczy do roboty. Dziewczyna zerknęła na siedzącą u jej boku Kukume.
— Weźmiemy się za to razem? — spytała, zaś Kukume uśmiechnęła się, skinęła głową.
W tym momencie rzeczywistość postanowiła dołożyć Sophie jeszcze jeden problem.
— Sophie, ty będziesz w grupie z nowym kolegą, pomożesz mu trochę z tym zadaniem…
Dziewczyna zerknęła na nowego kolegę – siedział te trzy ławki dalej.
— Ja pierniczę — mruknęła pod nosem, starając się nie dać po sobie poznać, że nowy kolega nie nastraja jej pozytywnie do jakiejkolwiek wspólnej pracy.
Wysoki, ubrany w ciemną bluzę, siedział oparty o ścianę, z plecakiem zajmującym drugą część ławki. Nie wyglądał zbyt przyjaźnie, ale taki widać był już los kujona, że się go wysyłało do ogarniania ludzi, którzy nie wyglądali na ogarniętych. Isi ostatnio też miał podobne przeboje, u niego akurat całość dobrze się skończyła, ale ponownie – Sophie nie wierzyła w żadne uśmiechy losu ani tym podobne rzeczy.
— Jak żyć? — westchnęła ciężko.


Trochę przerażało ją, że na syntezę, chemię analityczną, spektroskopię, chemię jądrową i tą nieszczęsną krystalografię było po tyle samo miejsc. Na syntezie skończyły się w okamgnieniu, na reszcie w sumie podobnie, a na krystalografię było jeszcze siedem wolnych miejsc. Na osiem możliwych.
— Będzie dobrze, Sophie, dasz sobie radę — mówiła pod nosem, idąc nieznanymi sobie korytarzami.
Jej plan zawojowania chemii uwzględniał regularne pojawianie się na wydziale. Bo uniwersytet całkiem często otwierał swe podwoje przed profanami, pełno było przeróżnych wykładów dla tych, którzy ostatnio mieli do czynienia z chemią w liceum. Albo pokazów dla dzieci i młodzieży. Były też i bardziej poważne projekty, jak właśnie te zajęcia laboratoryjne, na które udawała się Sophie. Trochę bardziej rozbudowane, niż laborki, jakie musieli zaliczyć studenci, ale też i nieco wolniej idące. Bo uczniowi liceum trzeba było więcej wytłumaczyć, nie można było oczekiwać od niego, że wszystko sam zrozumie tak, jak powinien zrobić to student. W interesie studenta było, żeby nie wylecieć na wejściówce. W interesie prowadzącego było, żeby uczeń dobrze się bawił i czegoś się dowiedział.
W tej części budynku jeszcze jej nie było – białe korytarze, błękitne linoleum, regularnie rozmieszczone drzwi pożarowe i pokomplikowane, wieloczłonowe numery na drzwiach, do tego rozbudowane plakietki przy gabinetach, gabloty ze starymi posterami z konferencji. Mocne światło, żadnych okien. Czuć było nauką i nowoczesnością.
Sophie uważnym wzrokiem prześledziła numery na drzwiach, w końcu dotarła do tego, które miała na kartce. Spojrzała jeszcze na plakietkę przy drzwiach, widniało na niej właściwe nazwisko.
— Czyli to naprawdę tutaj.
Podniosła dłoń, zapukała. Odpowiedziała jej cisza. Więc zapukała ponownie, tym razem głośniej. I znów – cisza.
Dziewczyna stała jeszcze przez chwilę pod gabinetem, niepewnie przenosząc ciężar z nogi na nogę.
— Do łazienki może poszedł — mruknęła pod nosem.
Jak na złość, nikogo nie było na korytarzu, a całe skrzydło wydawało się podejrzanie opuszczone. Światła się paliły, gdzieś w oddali słychać było szum pracującej miarowo maszynerii, ale nigdzie nie było żywego ducha.
Jak w horrorze.
Sophie otrząsnęła się. Nic, co było w horrorach, nie było prawdziwe – wszystkie wypadki miały swoje logiczne wyjaśnienie. Może profesor faktycznie zasiedział się w łazience, a może po prostu słabo słyszał. Trudno.
Sophie zapukała po raz ostatni. A potem po prostu nacisnęła klamkę.
Gabinet wyglądał tak, jakby ktoś dopiero co z niego wyszedł. Rozległe biurko podpierało groźnie wyglądający fort z trzech monitorów, zasłaniajacy częściowo bogactwo rozrzuconych na blacie papierów i pisaków. Porzucone słuchawki, leniwie mrygająca klawiatura i mysz. Ściany zakryte przeszklonymi szafkami z malowanej na jasny kolor płyty pilśniowej, za szkłem – kolejne papiery i segregatory. Na parapecie ktoś postawił dwa ozdobne kaktusy i zupełnie zwykły kamień.
Gabinet nie był jednak ostatnim pomieszczeniem. Sophie od razu złowiła wzrokiem lekko uchylone, przesuwane drzwi prowadzące dalej w trzewia budynku. Wydobywał się zza nich miarowy, szumiący dźwięk.
— Panie profesorze? — zawołała niepewnie, podchodząc do na wpół otwartych drzwi.
Za nimi – laboratorium. Inne niż to, do jakiego przywykła dziewczyna. Nie było wyciągów ani krat, do którego ktoś przymocowywał szkło, nigdzie nie stały żadne półki z odczynnikami, nie kręcili się ludzie w poplamionych fartuchach. Wśród dziwnie wyglądających szafek na wysokich nóżkach, wśród pękatych baniaków z ciekłym azotem, kolejnych monitorów i ukrytych gdzieś komputerów kręcił się jakiś człowiek.
— Przepraszam? — zagaiła Sophie, a człowiek poderwał się, spojrzał na nią ze zdziwieniem, poprawił okulary.
Rogowe oprawki jakoś dziwnie współgrały z kraciastą koszulą i sweterkiem w serek, opinającym nieco wystający brzuch. Pasek trochę za mocno ściskał zjeżdżające spodnie, kompletnie siwe włosy tworzyły szalone halo wokół głowy. Fartucha brak, podobnie jak rękawiczek, nieznajomy nie do końca wyglądał jak chemik.
— Profesor von Hohenheim?
— Tak, to ja. We własnej osobie. — Mężczyzna zerknął na zegarek. — Och, która to godzina… Czas szybko płynie, jak się człowiek zajmie czymś ciekawym. — Profesor wyszedł zza baniaka z azotem, podszedł bliżej. — Pani Egberts, mam rację? Przepraszam za to wszystko, byłem przekonany, że mam jeszcze co najmniej godzinę do pani przyjścia.
Pani Egberts.
— Mhm — bąknęła Sophie, bezrefleksyjnie ściskając wyciągniętą rękę. Profesor miał ciepłe dłonie.
— Dobrze, w takim razie nie ma co tracić czasu. Czytała pani sylabus zajęć?
Sophie skinęła głową, wciąż procesując bycie nazywaną panią.
— Doskonale, czyli nie zaczynamy od zera. — Profesor zatarł dłonie. — Dobrze, to w takim razie najlepiej byłoby… tak, najlepiej byłoby, żebym opowiedział pani, co się tu w ogóle znajduje… W tym laboratorium. Bo dyfraktometru pani nie widziała, prawda?
Sophie potrząsnęła głową.
— To teraz pani zobaczy. Ale najpierw zaczniemy jednak od mikroskopu. To zapraszam.
I w ten sposób Sophie zatonęła w naukowym podekscytowaniu, pozwoliła się kompletnie porwać strumieniowi słów. Dała sobie wcisnąć całą wyprawkę „młodego naukowca" , na którą składał się nowy, ładny zeszyt laboratoryjny oraz bogactwo kolorowych pisaków. Von Hohenheim stwierdził, że komputer komputerem, ale nic nie przebije starego, dobrego papieru i odrobiny barwnego tuszu. Sophie uśmiechnęła się wtedy, szybko znajdując w profesorze bratnią duszę w swym zamiłowaniu do robienia notatek na papierze.
Profesor miał te zajęcia bardzo dobrze rozpisane – wszystko było logiczne, uporządkowane, a sam von Hohenheim właściwie nie odrywał wzroku od sylabusa. Jakby wypisane w nim poszczególne podpunkty stanowiły jakiś rodzaj kotwicy pozwalającej mu nie zatonąć i wciąż trzymać się ustalonego kursu. Jego wzrok o wiele częściej biegł w kierunku kartek, sprzętu, ścian i przedmiotów, niż w kierunku jego jedynej studentki. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało, profesor wydawał się skrępowany tym, że gości kogokolwiek w swoim laboratorium, zaś Sophie była skrępowana tym, że mówiono do niej na „pani" i że była jedyną studentką von Hohenheima.
Mężczyzna starał się tłumaczyć – naprawdę się starał – choć widać było po nim, że nie ma zielonego pojęcia, co w ogóle było w programie liceum.
— Było pojęcie chiralności? — spytał w pewnym momencie, przerywając swój wykład i patrząc na Sophie badawczym wzrokiem.
— Tak, było.
— Doskonale. A sfera Ewalda?
— Uhh…
— … czyli nie było, rozumiem. No to teraz będzie.
I była sfera Ewalda, ale nim nadeszła okazało się, że Sophie potrzebuje też równania Bragga i jeszcze paru innych elementów. Tematyka, niczym drzewo, rozrastała się przed nią w błyskawicznym tempie, zaś profesor, niczym ten szalony czarodziej, machał tylko różdżką w formie kolorowego markera, zmuszając owo drzewo do niebywale szybkiego wzrostu.
— Nierealne, jak ten czas szybko leci — powiedział w pewnym momencie profesor, znów spoglądając na zegarek. — Jak się nie pospieszymy, to nam stołówkę zamkną.
Sophie wydała z siebie zaskoczone „och", z lekkim niepokojem poprawiła się na fotelu. Akurat próbowała wybrać kryształy pod mikroskopem – zadanie okazało się co najmniej nietrywialne.
— Ja… zabrałam kanapki, ale jeśli profesor… — urwała, nie kończąc.
— A tam kanapki — mężczyzna machnął dłonią, zmarszczył brwi. — Jest pora obiadu, więc idziemy teraz na obiad.
Wstał z fotela, skinął na Sophie, by poszła razem z nim. Dziewczyna poderwała się, zgarnęła swoją torbę ze stołka.
— Torbę pani zostawi, nie ma co dźwigać.
— Tylko portfel wezmę.
— On to na pewno nie będzie pani potrzebny.
Sophie próbowała protestować, ale tak, jak profesor uważnie słuchał jej pytań i udzielał na nie odpowiedzi, i zawsze brał jej słowa pod uwagę, gdy prosiła żeby coś ponownie wytłumaczył albo zwolnił nieco z materiałem, tak tym razem starszy mężczyzna nie dał się za nic przekonać.
— Młodzi naukowcy powinni przejmować się tylko nauką i niczym więcej. A starzy – powinni martwić się tym, czy jest za co tę naukę robić. Żeby żaden student nie biegał po laboratorium z pustym brzuchem. A teraz chodźmy – bo pani Irina nam obojgu zmyje głowy.
Stołówka była obszerna, ale nie miała w sobie tej futurystycznej atmosfery, jaka zalegała wśród drogich sprzętów wypełniających laboratoria. No i sam obiad – zacierkowa, potem kotlet, ziemniaki i marchewka z groszkiem, do tego kompot – w jakiś sposób przypominał o tym, że rzeczywistość to wciąż rzeczywistość, a świat nie kończy się na robieniu nauki. Sophie wymiotła obiad do ostatniego ziemniaczka. Poprzedniego wieczora znów poszła spać głodna, bo ktoś nie uważał, żeby jedynym zmartwieniem młodych miały być sprawy naukowe. „Ale już niedługo, papciu" mówiła sobie w duszy Sophie. „Jeszcze tylko ten jeden rok, a potem sam sobie będziesz zmywał i gotował." Dziewczyna wlała w siebie resztkę kompotu, popatrzyła z wyczekiwaniem na profesora. Ten otarł usta serwetką.
— Wracamy? Kryształy za nami tęsknią.


— Sophie? Hej, Sophie!
Sophie oderwała głowę od ściany, poprawiła się na parapecie.
— Zamyśliłam się.
Dziewczyna zamrugała kilka razy, omiotła wzrokiem okolicę, przywołując umysł do rzeczywistości.
Korytarz powoli wypełniał się uczniami, ludzie przechodzili w tę i z powrotem, niosąc plecaki, dyskutując, wgapiając się w ekrany telefonów, wybuchając śmiechem, albo ciągnąc towarzysza za rękaw. Do lekcji pozostało jeszcze trochę czasu, zaś Sophie skrzywiła się przypominając sobie, że teraz był czas na wiedzę o kulturze.
— Kolejny przedmiot, który dobrze brzmi w teorii, a w praktyce to cyrk na kółkach i strata czasu — mruknęła do siebie.
Lea popatrzyła na nią z troską.
— Wyglądasz na zmęczoną. Coś się stało? Słabo spałaś?
— Spałam przepisowe osiem godzin — odparła Sophie, zeskakując z parapetu. — Ale po ostatnich przebojach na zajęciach, to było dla mojego mózgu za mało.
— Właśnie, wczoraj miałaś pierwsze zajęcia z tego… nie z syntezy organicznej, w każdym razie — powiedziała Lea, a potem stanęła bliżej, oparła się biodrem o kaloryfer. — Jakie to były przeboje? Stało się coś niedobrego?
Sophie potrząsnęła głową.
— Nie, wręcz przeciwnie. Prowadzący jest zupełnie w porządku, nawet czasem żartuje.
Lea wciąż wydawała się nieco nieprzekonana.
— Ale tak… miło żartuje, czy nie bardzo?
— Rzuca żarty tak suche, że higroskopijne. Ale da się przeżyć. Poza tym jestem jedyna w grupie, więc właściwie to mam zajęcia indywidualne.
— To nie jest trochę krępujące?
— Jest — Sophie uśmiechnęła się lekko, wracając myślami do futurystycznego, choć nieco zabałaganionego laboratorium. — Do tego mówi do mnie pani Egberts.
— Jak do studentki.
Sophie wzruszyła ramionami i już otwierała usta, żeby coś powiedzieć, gdy:
— Zaraz będzie profesor Egberts, zobaczycie.
Hugo pojawił się znikąd, dołączył do dziewczyn pod salą. Sophie posłała mu uśmiech.
— Dotarłeś na pierwszą lekcję? I to jeszcze przed czasem?
— Hej, to zabrzmiało tak, jakbym nie był pilnym uczniem. Zamierzam grzecznie siedzieć i dużo się nauczyć w trakcie lekcji.
Tym razem i Lea się roześmiała.
— Chcesz się uczyć wiedzy o kulturze?
— A kto powiedział, że akurat tego? Mam ciekawsze rzeczy do ogarnięcia — Uśmiechnął się łobuzersko.
— Czego ja się spodziewałam — mruknęła Sophie. — Mykologia?
— Jakże by inaczej.
A potem zadzwonił dzwonek, z pokoju nauczycielskiego wylała się ławica dzierżących dzienniki nauczycieli i tyle było z konstruktywnych rozmów. Sophie, tak jak nigdy nie spała na lekcjach, wychodząc z założenia, że skoro już musi siedzieć w klasie, to niech z tego siedzenia wyjdzie coś konstruktywnego, pierwszy raz zaczęła rozważać jakąś drzemkę w trakcie zajęć.
— Co te laborki robią z człowiekiem — westchnęła, wchodząc do sali.


Sophie ostentacyjnie włożyła słuchawki do uszu i wróciła wzrokiem do trzymanego w dłoni telefonu. Rozparła się wygodniej na swoim fotelu, sięgnęła po kubek z herbatą.
Ojciec kręcił się po pokoju, rozmawiając przez telefon. Dźwięk był ustawiony na tyle głośno, że Sophie mimowolnie słyszała obie strony konwersacji.
Ktoś, komu ojciec znów nawciskał jakichś durnot, w końcu zorientował się, że te idiotyczne zawieszki, kadzidełka i inne śmieci, w ogóle nie działają i jedyne, co powodują, to że w domu śmierdzi spalenizną. To nie był pierwszy raz, gdy coś takiego się działo, zaś Sophie cieszyła się tylko, że ojcu nie przyszło do głowy podawać któremukolwiek ze swych klientów adresu ich mieszkania. Chociaż zdarzyła się kiedyś akcja, że wyjątkowo zirytowany klient zwyczajnie stalkował Johna tak długo, aż w końcu pojawił się im pod drzwiami. Sophie bardzo się wtedy cieszyła, że mieli w tych drzwiach całkiem mocny łańcuch.
W każdym razie – rozmowa przebiegała tak, jak zawsze. Klient indyczył się, że dejonizator nie działa, że nie wyleczył jego alergii na kota, że oprócz koszmarnego kataru i kaszlu doszła mu jeszcze wysypka na skórze, a jak kot go drapnął, drobna ranka spuchła i zaogniła się jakby ktoś go smagnął pogrzebaczem. Zaś ojciec z uporem maniaka powtarzał swoje kłamstwa, że jak najbardziej dejonizator działa, tylko trzeba do tego czasu, zaś nasilenie się objawów jest stanem przejściowym, dowodzącym tego, że ma się ku lepszemu. I że pan zostanie wyleczony ze swej alergii na koty, a także na sierść królika, konia i owcy, bo akurat taki zestaw alergii wylosowało panu szklane wahadełko, którym ojciec huśtał mu nad głową, kiedy się spotkali.
Z Johnem był ten problem… Nie, właściwie to jego klienci mieli z nim problem. Mianowicie – mężczyzna był cholernie charyzmatyczny. Cokolwiek mówił, robił to z takim przekonaniem i mocą, że totalnie brzmiał jak ekspert, któremu bezpiecznie można było zaufać. Na wszelkie pytania odpowiadał pozornie rzeczowo i pozornie z rozwagą, tylko pogłębiając to poczucie, że tak, John Egberts jest człowiekiem światłym, wyedukowanym i godnym zaufania. Dlatego jego wyssane z palca kłamstwa tak długo działały. Dlatego tyle czasu zajmowało ludziom, by w końcu się zorientować.
Nawet gdy prawda wychodziła na wierzch i ktoś nie dawał się już nabrać, John z uporem maniaka szedł w zaparte mówiąc, że on się nie myli, a wina leży wszędzie, tylko nie po jego stronie.
Klient w końcu zaczął pękać, ojciec skutecznie wmówił mu, że dejonizacja powietrza to długotrwały proces, a przyzwyczajanie się organizmu do atmosfery pozbawionej wolnych jonów powodujących degradację DNA, jest żmudnym i powolnym zadaniem. To przez te nadajniki 5G, to wszystko wina rządu i Big Pharmy – dlatego mężczyzna był uczulony na sierść. Żeby musiał kupować leki na alergię, proste.
Rozmowa trwała i trwała, udało się ponownie oswoić jelenia, zaś gdy Johan się rozłączył, Sophie westchnęła w duchu, z radością witając powrót względnej ciszy.
Miała na końcu języka pytanie, czy ojciec kiedykolwiek zastanawiał się nad tym, co się stanie, jeśli po którejś z jego „genialnych" terapii komuś naprawdę stanie się krzywda. Dla niej jasnym było, że zgarną go do więzienia i raczej nikt nie będzie patrzył, że jest „jedynym żywicielem rodziny". Ale Sophie w końcu ugryzła się w język, nie chcąc zaczynać kolejnej niepotrzebnej nikomu kłótni. Ojca nie dało się przekonać, jego racje były jedynymi słusznymi, i powtarzał je już tyle razy, że sam uwierzył we własne kłamstwa tak, jak wszystkie te „jelenie", którym opychał lewe dejonizatory i przedziwne terapie.
Sophie wróciła wzrokiem do telefonu i obróciła go, by lepiej widzieć tekst z pdfa. Krystalografia sama się nie ogarnie, a już w następnym tygodniu czekały ją kolejne zajęcia z profesorem. Sophie uśmiechnęła się mimowolnie, sięgnęła po kolejną kanapkę.
Ale najpierw ten pierniczony projekt z nowym kolegą.


Nos chemika bywał odporny na przeróżne charakterystyczne zapachy, ale nie oznaczało to, że każdy charakterystyczny zapach był miły dla nosa chemika. Sophie westchnęła w duchu. Reginald musiał palić fajki, po prostu musiał, no nie było innej opcji.
Ale przynajmniej przyszedł do tej biblioteki, więc to już było coś. Dziewczyna nie liczyła na to, że chłopak będzie jakkolwiek przydatny, ale gdyby chociaż nie przeszkadzał i nie woził się totalnie na jej pracy, to już byłby jakiś postęp.
— Nie wiem, jak stoisz z — dziewczyna machnęła w stronę rozłożonego zeszytu — tym wszystkim, co nam tu zadali…?
Reginald nie poruszył się, zerknął tylko w stronę kartek, przechylił nieco głowę.
— Dobrze — powiedział oszczędnie.
— No to… dobrze — Westchnęła, zabębniła palcami po blacie. I postanowiła przejąć inicjatywę. — Wiesz co, proponuję zrobić tak. Weźmiemy na warsztat klasyczny, wypiszemy te zapożyczone słówka – pewnie będzie ich w opór, to nie trzeba będzie długo szukać – i mamy zadanie z głowy. Co ty na to?
Sophie przeczuwała, że Reginald pokiwa głową, powie że „Dobrze" i jakoś się to wszystko dalej poturla. Może nawet nie straci na tym wszystkim tyle czasu, ile jej się wydawało? Jednak rzeczywistość postanowiła znów z niej zakpić – Reginald oparł się na blacie, a potem podparł policzek dłonią.
— Wszyscy wezmą klasyczny, bo jest najłatwiejszy. Moglibyśmy wybrać coś ciekawszego.
Dziewczyna uniosła brwi. Tego się nie spodziewała.
— Jakie masz propozycje?
— Sallandirski może? — spytał, a gdy Sophie się nie odezwała, kontynuował. — Niektóre zapożyczenia z sallandirskiego są charakterystyczne. Widzisz, w tym języku są przedrostki, dość częstym jest al- i… stąd na przykład mamy takie słowa jak algebra, alkaliczny albo alchemia. — Chłopak zastanowił się chwilę, przeczesał palcami włosy. — Jeszcze algorytm albo alkohol... I tak dalej. Sporo tego jest.
Wyglądało na to, że los jednak czasem się uśmiechał.
— To w większości takie hm… naukowe słowa.
Reginald skinął głową.
— Przez długi czas Sallandira była naukową potęgą – mieli te swoje Wieże, każda odpowiedzialna za jakąś dziedzinę, więc nic dziwnego, że naukowcy z Nalesii sprowadzali książki stamtąd, a słownictwo po prostu się przyjęło.
Sophie wiedziała, że naukowe słownictwo na pewno nie jest rdzennie nalesiańskie, stawiała jednak na większy udział klasycznego, nie zagłębiała się też w to, które słowa pochodzą akurat z sallandirskiego i dlaczego tak wiele z nich zaczyna się od al-.
— Sporo wiesz.
— Lubię to robić. No wiesz. Języki, te sprawy. To fajne zajęcie — odparł i może Sophie się przywidziało, a może w końcu się uśmiechnął. — Te słowa na al- to nie jedyne. Możemy… możemy to w sumie podzielić na kategorie, wtedy lepiej widać, z jaką dziedziną wiedzy dane słowo się pojawiło. Chociażby te związane z pogodą i astronomią, jak zenit i nadir.
I nagle cała ta praca przestała wyglądać tak nudno i beznadziejnie, jak na początku. Sophie obróciła w palcach długopis.
— To jest całkiem niezły pomysł, wiesz? Może nawet wyjdzie całkiem do rzeczy…


Profesor miał te zajęcia bardzo dobrze rozpisane – ale zbyt łatwo dawał się ściągnąć z kursu, gdy jego jedyna uczennica zadawała mu coraz więcej pytań, a on sam krok po kroku pozwalał się wciągać w coraz dłuższe dyskusje. Zajęcia jeden na jeden były dla Sophie krępujące tylko na początku, a uparte nazywanie jej panią Egberts w końcu przestało dla niej tak dziwnie brzmieć. Zeszyt laboratoryjny, choć niemożebnie gruby, był zapisany więcej niż w połowie – Sophie notowała w nim skrupulatnie każdy szczegół, nic jej nie umykało.
— A, to jak się tak wydarzy, to się wtedy bardzo cieszę — odpowiedział profesor z rozbrajającym uśmiechem.
Sophie uniosła brew. To nie była odpowiedź, której się spodziewała.
— Ucieszy się pan profesor? Z tego, że się pan pomylił i ktoś to panu wytknął?
— Oczywiście. Najgorsze, co może być, to popełnić pomyłkę i nie być tego świadomym. Potem człowiek tylko okłamuje ludzi i nawet sam tego nie wie. Ale wiadomo – najpierw bym sprawdził, czy wytykający ma rację, przecież nie można być jak ta chorągiewka na wietrze. Tak we wszystko wierzyć. Wszystko – to trzeba sprawdzić. — Uśmiechnął się. — A my teraz sprawdzimy, jak tam kryształy dają radę…
Sophie aż ciężko było ułożyć sobie w głowie reakcję profesora. Stawiała raczej na wypowiedź mówiącą o tym, że mężczyźnie byłoby przykro, że by się zdenerwował… Sophie brała też pod uwagę to, że von Hohenheim może sprzedać jej jakąś uładzoną bajeczkę, jednak… Nie wyczuwała w jego słowach żadnego kłamstwa. A przecież biorąc pod uwagę to, z kim mieszkała i jak wiele razy obserwowała swojego ojca „przy pracy", na kłamstwo powinna być wyczulona. Nie tylko powinna. Ona była na nie wyczulona.
Tymczasem zaś profesor podniósł niewielką fiolkę, zerknął na rozmytą granicę faz między żelem i rozpuszczalnikiem.
— Wie pani, miała pani dobry pomysł z tym, żeby spróbować użyć DMSO — przyznał, uśmiechając się. — Kryształy wyglądają całkiem zacnie. Ale wiadomo – na oko to nie ma co oceniać. Zaraz zobaczymy pod mikroskopem.


Sophie oparła dłonie mocniej na blacie, powstrzymując ciężkie westchnienie.
Siedzieli w bibliotece już dość długo, padające z okien światło nieubłaganie traciło na swej mocy, niedługo trzeba im będzie zapalić jarzeniówki. Mimo starannego tłumaczenia tych niezbyt skomplikowanych zagadnień licealnej chemii, koncepty nie chciały wejść do głów i Sophie coraz wyraźniej czuła, że dydaktyka to ciężki kawałek chleba.
— Dobrze, spróbujmy podejść do tego od innej strony — podjęła, chciałoby się powiedzieć - niezrażona - ale nie była to prawda.
Lea siedziała na krześle, starajac się patrzeć głównie na notatki, ale obecność siedzącego tuż obok Antaresa sprawiała, że na przemian to obracała w dłoniach długopis, to szukałą czegoś w piórniku, to znowu odgarniała włosy za ucho. Każdy taki ruch sprawiał, że Antares wodził wzrokiem za dłonią, czerwienił się nieco, i na tym etapie Sophie była pewna, że chłopak nawet nie wie, na jakiej planecie się znajduje. Michelle więcej czasu spędzała wyglądając przez okno, wypatrując dokazujących wśród gałęzi ptaków, albo szkicując coś na marginesie swojego zeszytu, niż zajmując się chemią.
Sophie wróciła myślami do momentu, kiedy profesor próbował wytłumaczyć jej problem fazowy, ona zaś nijak nie była w stanie zrozumieć, dlaczego tej przeklętej fazy nie dało się wyznaczyć i co to tak naprawdę implikowało. Von Hohenheim zasępił się wtedy, Sophie zaczęła mieć wyrzuty sumienia, że nie jest w stanie pojąć prezentowanych przez profesora konceptów, atmosfera w laboratorium jakby straciła ten swój przyjemny lśniąco-złoty kolor kojarzący się Sophie z tą charakterystyczną, nieco dziecięcą radością, z jaką profesor podążał za kolejnymi uzyskanymi danymi i ich interpretacją.
Von Hohenheim zarzekał się, że nauczanie nie jest jego pasją, że nie ma do tego talentu, a większość studentów śpi na jego wykładach. Dziewczyna odniosła wrażenie, że albo profesor jest dla siebie o wiele zbyt surowy, albo konieczność tłumaczenia czegoś dużej grupie po prostu go przytłacza – bo po paru celnie zadanych pytaniach i innym podejściu do tłumaczenia zagadnienia problemu fazowego, starszy mężczyzna bardzo szybko pojął, w czym jest rzecz.
— Fizyka. Brakuje pani fizyki. A konkretnie – naturalności w rozkładaniu funkcji na składowe oraz transformacji Fouriera. Zgaduję, że nie miała pani tego na zajęciach?
Sophie potrząsnęła wtedy głową.
— Dobrze. To teraz będzie.
I wtedy wziął się za tłumaczenie konceptów, które dla Sophie wciąż były nowe, wciąż nie była w stanie operować nimi naturalnie. Ale ich ponowne przywołanie rozjaśniło mroki, pozwoliło poradzić sobie jakoś z niepewnością. Niczym mocna poręcz, pozwoliło się oprzeć i wspiąć wyżej, sięgnąć bardziej abstrakcyjnych konceptów.
Dziewczyna wróciła do tu-i-teraz, świeższym spojrzeniem obrzuciła rozłożone na stoliku notatki. Uważniej wpatrzyła się w popełniane błędy. I wtedy ją olśniło.
— Co pamiętacie z elektroujemności?
Antares przelotnie oderwał wzrok od Lei, wrócił nim do Sophie.
— Z czego?
Dziewczyna westchnęła. Czyli jej intuicja się nie myliła.
— Dobrze, to teraz się nią zajmiemy.


— O, przypomniała mi pani, jak zajmowaliśmy się robieniem pokazów na studiach. To znaczy – my, studenci, robiliśmy pokazy dla uczniów szkół średnich. No, wtedy to były trochę inne czasy, to trzeba było tak hm… wspólnie robić te trzysta procent normy, czy jak to się tam nazywało, więc oczywiście nie było możliwości, żeby ktoś nie brał udziału w pokazach… — Profesor odchylił się w fotelu, ten zatrzeszczał lekko. — Ale powiem tak – mi się podobało. I też mieliśmy różne wersje tych doświadczeń. Niektóre takie normalne, a inne takie ekhm… — Mężczyzna zrobił lekką pauzę. — Trochę bardziej efektowne.
— A opowie mi profesor o tych bardziej efektownych wersjach?
Von Hohenheim przeczesał palcami siwe włosy, ich chaotyczna grzywa weszła na jeszcze wyższy poziom chaosu. Profesor zastanawiał się przez pewien czas.
— W sumie to mogę opowiedzieć. Ale musi mi pani obiecać, że będzie pani uważać wykonując je, dobrze?
Sophie pokiwała głową. W sumie to nawet nie była pewna, czy będzie miała okazję kiedykolwiek je przeprowadzić – zaopatrzenie pracowni chemicznej pozostawiało wiele do życzenia, a pani od chemii nie była zbyt skłonna, by kupować jakieś nowe odczynniki. Ale tak na później, na przyszłość i dla własnej informacji…?
— Właściwie to nawet nie wiem, czy będzie pani w stanie je przeprowadzić tak normalnie, odczynniki może być ciężko zdobyć — podjął nagle von Hohenheim.
— To znaczy?
— Ach, wie pani – kiedyś dało się kupić dużo różnych rzeczy, ale teraz to jest ciężko. Chociażby taki bezwodnik kwasu octowego. Nie jest jakiś bardzo morderczy, ot zwykły odczynnik. Ale paru łobuzom przyszło do głowy robić z niego bomby i narkotyki, i teraz jak się chce kupić nawet niewielkie ilości, to trzeba wypełniać mnóstwo papierów.
Baniak z ciekłym azotem prychnął kłębem lodowatej pary. Sophie przywykła już do tego, że od czasu do czasu olbrzymi, srebrny potwór kichał nadmiarem par azotu i już nie podskakiwała na swym fotelu. Profesor wrócił wzrokiem do ekranu komputera, przypatrywał się pojawiającym się na nim barwnym punktom, zmieniającym się niczym w kalejdoskopie ramkom pełnym refleksów. Teraz Sophie już wiedziała, co przedstawiają, o czym mówią i kiedy ramki są zacne, a kiedy łobuzują.
— Wie pani, może to będzie narzekanie i gadanie starego człowieka. Ale tak bym powiedział, że jedną z cech prawdziwego naukowca, to jest mieć wiedzę, która potencjalnie może być groźna albo niebezpieczna. I żeby nawet do głowy nie przychodziło, żeby jej używać w takim celu. Wiadomo, po co robić tam jakieś bomby, jak można sobie rozwiązywać struktury.
Dyfraktometr piknął, czerwona lampka z napisem "X-ray on" zgasła, a detektor cofnął się do pozycji startowej, odsłaniając goniometr i wybrany przez Sophie kryształ. Profesor wyrzucił z głowy jakiekolwiek rozważania o tym, co z odczynnikami robiły przeróżne łobuzy i w całości zajął się wyplutymi przez sprzęt ramkami.
— To co, czuje się pani na siłach, żeby spróbować swoich sił z samodzielną obróbką danych?
Sophie odpowiedziała uśmiechem. Wyzwania były jej żywiołem.


Późne popołudnie – czas, gdy wszyscy wracali ze szkoły albo z pracy – wypełnione było odgłosami jadących gdzieś samochodów, okazjonalnym dźwiękiem klaksonów i podzwanianiem tramwajów. Jakiś idiota w czerwonym audi opuścił szybę, z głośników wylały się dźwięki popularnej piosenki, która już dawno wszystkim się przejadła. Sophie nie zauważyła, że od pewnego czasu zbiera coraz bardziej zaniepokojone spojrzenia od Lei i Hotaru, gdy trzy dziewczyny wracały właśnie z ostatnich tego dnia lekcji.
— Nie chcecie się jeszcze przejść do parku? — spytała Lea, zerkając w stronę Sophie. — Za jakieś pół godziny będzie luźniej, a tak to utkniemy w korku. I tak nie będzie szybciej.
— Dobry pomysł — podchwyciła Hotaru, też spojrzała na idącą między nimi dziewczynę. — Sophie?
— Co? — spytała średnio przytomnie.
— Idziemy do parku? Mały spacer? — powtórzyła. Sophie wzruszyła ramionami.
— Możemy iść, czemu nie.
Hurgot biegnącej w pobliżu drogi ustąpił przed względną ciszą i spokojem parku. Przez pewien czas cała trójka szła w milczeniu, może od czasu do czasu Lea i Hotaru wymieniały jakieś błahe uwagi. Sophie zdawała się pogrążona w swoim świecie.
— Ostatnio nie wspominałaś o tym, jak ci idzie na zajęciach z tym profesorem — podjęła w końcu Lea, gdy Sophie uparcie nie dawała się wciągnąć w rozmowę.
— Tak? Och, hm…
— Stało się coś niedobrego? — dopytała Hotaru.
— Można tak powiedzieć.
Pozostałe dziewczyny wymieniły więcej niż tylko zaniepokojone spojrzenia.
— Powiedział ci coś przykrego?
— Kto? Von Hohenheim? Nie, no co wy… — Sophie zmarszczyła brwi, westchnęła. — Po prostu następne zajęcia będą ostatnimi. Kończymy raport, wysyłamy do tego tam… — machnęła zbywczo dłonią — … biura do spraw popularyzacji nauki, czy cokolwiek, i już. Koniec. Oddaję kartę dostępową do labu, żegnaj krystalografio.
Można byłoby pomyśleć, że to dobrze. Sophie ostatnimi czasy chodziła nieco przemęczona – dodatkowe zajęcia i nawał sprawdzianów na koniec semestru potrafiły pokonać każdego. Ale w przypadku dziewczyny to nie było dobrze. Widać to było jak na dłoni.
— Może w przyszłym roku będzie następna edycja?
— To jest tylko dla uczniów, przyszłym roku nie będę się kwalifikować.
Zapadła chwila ciszy, Lea i Hotaru znów wymieniły spojrzenia. Sophie w końcu się uśmiechnęła.
— Ale uszy do góry. Teraz koniec projektu, ale mam plan, żeby nie pożegnać się z profesorem tak totalnie.


Profesor jakoś tak więcej wzdychał tamtego dnia, więcej bębnił palcami po blacie i obracał w dłoni długopis.
— Profesorze — Sophie zaczęła poważnym tonem, mężczyzna zerknął na nią znad okularów. — Mam pytanie.
— To dobrze, trzeba mieć pytania. Jak student nie ma żadnych pytań to znaczy, że nic nie zrozumiał. Albo co gorsze – wszystko już dawno wiedział. — Mężczyzna odwrócił się na swym fotelu. — W takim razie – słucham.
I Sophie przeszła do przedstawiania swojego planu, w którym mimo zakończenia projektu i dostania się na chemię (dziewczyna nie brała innej opcji pod uwagę), nadal przychodzi do laboratorium. Że będzie pomagać, przecież już tyle umie, na pewno profesor będzie miał dla niej jakieś mniej skomplikowane zadania, przecież ktoś musi przypilnować kryształów, zobaczyć czy nadają się na pomiar, a szkoda by było, żeby profesor tracił na to swój czas. Poza tym mogłaby też trochę ogarnąć mikroskop i okolice, bo było tam zatrzęsienie szalek Petriego, a większość pewnie nawet nie była tam potrzebna. Oprócz tego Sophie przydałaby się też…
— Pani raczy żartować, pani Egberts.
Sophie zamarła. Nie tak to miało wyglądać. Przecież miała plan, przygotowała sobie całą przemowę, profesor miał się ucieszyć, powiedzieć że to doskonały pomysł, a potem się na wszystko zgodzić. I miało być idealnie – Sophie miała ogarnąć sobie dobrą pracownię i dobrego promotora. I to jeszcze przed studiami. I proszę bardzo – klops.
— M-mówiłam poważnie.
— Nie ma takiej opcji. — Von Hohenheim skrzyżował ramiona na piersi. — Pani chyba nie sądzi, że pozwolę pani robić tu takie durnoty.
— Ale przecież…
Profesor uniósł dłoń. Pierwszy raz jej przerwał i pierwszy raz wyglądał na autentycznie poirytowanego.
— Pani czas i energia są zbyt cenne, żeby trwonić je na zabawy. Miała pani wstęp do krystalografii, to teraz zajmie się pani czymś poważniejszym. Zaczniemy od… — I profesor przeszedł w tryb przedstawiania jej nowego sylabusu, który objętością bił na głowę poprzedni zakres materiału, na dodatek jeszcze rozciągał się na całe pięć lat studiów.
Pięć.
— Bo potem to pani już sama sobie określi tematykę, prawda? Poza tym kto wie, co się tam nowego pojawi w dziedzinie przez ten czas — zakończył, zaś Sophie nadal próbowała przeprocesować to, co właśnie usłyszała. Profesor w zamyśleniu stuknął długopisem podbródek.
— Przyznam, że trochę się martwiłem, jak tam pani zaczęła na początku mówić, że mi tu będzie zmywać probówki – myślałem, że uleciała z pani cała ambicja. Ale wie pani, ja mam nosa do naukowców — Mężczyzna urwał, zerknął w stronę sprzętu. — Znaczy, wydaje mi się, że zazwyczaj mam. Ale w każdym razie – swój swojego rozpozna, z pani jest naukowiec, to tak pozwoliłem sobie założyć, że będzie pani chciała poprzychodzić i coś porobić. Dobre założenie?
Jak Sophie na początku zatkało, tak dość szybko ją odetkało.
— Najlepsze.
Von Hohenheim się uśmiechnął.
— I tego się trzeba trzymać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz