poniedziałek, 23 maja 2022

Od Sophie do Reginalda

Praca w laboratorium to jedno, ale alchemiczka musiała też przecież od czasu do czasu zagłębić się w książkach. Sprawdzić, co w trawie piszczy, co ostatnio wymyślono i opublikowano, nad czym pracowano w innych częściach świata. Sophie starała się utrzymywać swoją wiedzę świeżą i różnorodną, toteż nie tylko sprowadzała sobie nowe wydania przeróżnych czasopism, ale utrzymywała korespondencję ze sporym gronem osób zajmujących się zdobywaniem egzotycznych książek z dziwnych miejsc.
Nowy nabytek właśnie dotarł do siedziby Gildii – Sophie odebrała paczkę od Ignatiusa i zdążała do swego pokoju, sadząc po schodach po dwa stopnie. W pokoju – wyłożyła książkę na biurku i usiadła na krześle, jednocześnie już pociągając za sznurki paczki, już wydobywając nabytek z osłaniającego go materiału. A potem otworzyła pierwszą stronę i…
— Ale to miało być tłumaczenie — powiedziała w powietrze, marszcząc brwi. Przewróciła jeszcze parę stron. — Nie wierzę, po prostu nie wierzę…
Czekała trzy miesiące na to, aż w jej ręce dostanie się tłumaczenie Sona Aur Chaandee, aishwaryjskiego traktatu o metalach szlachetnych, których właściwości tak starannie badali tamtejsi alchemicy. Jednak tym, co finalnie do niej dotarło, był oryginał, a to stanowiło niemały problem. Bo choć edukacja Sophie była szeroka, to jakoś nie obejmowała języka tego odległego państwa. Alchemiczka westchnęła ciężko, odchyliła się na krześle.
— Pięknie — burknęła, wyciągając dalej nogi pod biurkiem i zakładając ręce za głowę. — I co teraz?
Teraz miała na dobrą sprawę dwie opcje.
Albo znów pisać, zgłaszać pomyłkę, dochodzić swoich racji i próbować zdobyć przetłumaczoną wersję – i stracić kolejne miesiące na czekanie, aż właściwa książka w końcu do niej przybędzie. Albo stwierdzić, że nie ma co się bawić i spróbować swoich sił z tłumaczeniem. Nie było tak, że gildyjna biblioteka nie zawierała słowników i jakichś przedziwnych podręczników do gramatyki egzotycznych języków. Aishwaryjski też się tam musiał znaleźć.
Prawda?
Sophie nie wahała się przed podjęciem się trudnego zadania, jeśli do jego wykonania potrzeba było jedynie silnej woli i sprawnego umysłu. A dokładnie tak wyglądało zadanie przetłumaczenia alchemicznego dzieła z języka, którego nie znała.
— To nie może być aż tak trudne.


Szybko okazało się, że było dużo trudniejsze.
Może alchemiczka miałaby jakieś szanse, gdyby chodziło o zwykły tekst użytkowy albo o jakąś prostą beletrystykę. Niestety jednak Sophie już na samym początku musiała zetrzeć się z trudnym, specjalistycznym tekstem pełnym hermetycznego, alchemicznego żargonu. Żargon ten Sophie znała, ale nie znał go słownik i w efekcie kobieta co i rusz natykała się na nieznane słowa i pojęcia, zaś jeśli zdanie składało się głównie z zaimków i spójników, zaś większość rzeczowników i czasowników pozostawała tajemnicą, takie zdanie mogło na dobrą sprawę mówić cokolwiek.
Kobieta odłożyła pióro, zamknęła słownik i traktat. Odsunęła kartki z próbami tłumaczenia, ułożyła je w równy stosik. A potem pochyliła się i oparła czoło o biurko.
Ponownie – miała dwie możliwości. Albo skapitulować i znów spróbować zdobyć tłumaczenie, a nie oryginał. Albo zwrócić się o pomoc do kogoś, kto – cóż – po prostu znał aishwaryjski, przynajmniej w większym stopniu, niż ona sama albo niż jej słownik.
Alchemiczka przebiegła w myślach wszystkie osoby, które należały do Gildii, a które mogłyby jej pomóc w tym przedsięwzięciu. W końcu profesor von Hohenheim polecił jej dołączenie tutaj właśnie ze względu na to, jak wiele różnorodnych postaci tu należało i jak dziwne specjalizacje czasem miały. Różnorodność sprawia, że nauka kwitnie – jak zwykł mawiać.
Sophie miała trochę typów i nieco niejasne przeczucia, kto mógłby jej ewentualnie pomóc, ale na pewno nie była w stanie z całkowitą pewnością wybrać i wskazać jednej osoby, co do której byłaby pewna.
— Pozostaje zaryzykować — mruknęła w stronę blatu, a potem podniosła głowę z biurka. — Zacznijmy od nowości.
Sophie miała nadzieję, że nowy członek Gildii – bo to o nim była mowa – zdążył chociaż rozpakować swoje rzeczy i w miarę zaaklimatyzować się w nowym miejscu. Alchemiczka nie miała jeszcze okazji zamienić z nim żadnych słów, ale powiedzmy, że jeśli Gildia liczyła coś koło pięćdziesięciu osób, to ciężko było się ze wszystkimi zapoznać od razu pierwszego dnia.
— Ale nie z pustymi rękami — dodała, wstając.
Wiadomo, nie do końca ładnie było tak po prostu pójść do nieznajomej osoby i od progu prosić o przysługi. Toteż Sophie postanowiła się nie patyczkować i użyć ciężkich dział, mianowicie kawy.
Smoliście czarny, wrzący płyn prosto z jej alchemicznego ekspresu był zdolny obłaskawiać najgroźniejsze demony – bez względu na to, czy Reginald był demonem, czy też nie, Sophie nie chciała liczyć się z możliwością odmowy, toteż uruchomiła swą wielce groźną i głośną maszynę. Chwilę później zmierzała w stronę pokoju nieznanego jej jeszcze historyka i tłumacza uzbrojona w pękaty imbryk z kawą, dwa kubki i wybór pączków. Kukume miała jednak nosa do tego, co najlepiej pasowało do kawy.
Kobieta stanęła przed drzwiami, oparła tacę ze wszystkim o biodro, a następnie zapukała głośno do drzwi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz