wtorek, 10 maja 2022

Od Hugona — Felix qui potuit rerum cognoscere causas

Targ tonął w feerii barw i dźwięków. Hugo szedł przez uliczki krokiem prędkim, dziękował nieistniejącym bogom — a raczej Kukume — że już wcześniej wiedział doskonale, do którego stoiska należy podejść, dzięki czemu nie musiał odnajdować się w gęstwinie stoisk i zdzierających gardło (sobie) i uszy (wszystkim pozostałym) przekupek. Było ulokowane nieco z tyłu, z daleka od ciekawskich oczu, które tylko błądziły po wystawionych dobrach bez celu, miętoląc między palcami co bardziej dorodne jabłka lub ryby. W takim rozgardiaszu łatwo było przecież i coś podwędzić, a sprzedawca, ku któremu zmierzał, z całą pewnością był gotów zdobyć miejsce spokojniejsze, które mógł obserwować, nawet kosztem tego, że większość nawet nie była w stanie go dostrzec.
Zielarz jęknął pod nosem, swoim zwyczajem marudząc, że tak długo odkładał wizytę. Z drugiej strony, wcześniej nie mógł liczyć na podobną okazję, mężczyzna dopiero co zawitał w Tirie.
— Mogę rzucić okiem? — wskazał na wyłożone towary, chwilę przeskakiwał wzrokiem po co ciekawszych przedmiotach.
Powitało go czujne spojrzenie, niemniej uzyskał odpowiedź twierdzącą. Uśmiechem skwitował nieufną reakcję, w pełni przecież zasłużoną, może nieco zbyt kokieteryjnie oparł się biodrem o deski. W gruncie rzeczy nie znosił, kiedy ktoś go tak witał.
Zaczął uważnie oglądać towar, wyćwiczonym okiem szukając upatrzonego już wcześniej celu. Stoisko obłożone było też kolorowymi bierkami i wymyślnymi ozdóbkami, których rola ograniczała się raczej do ładnego wyglądania, raczej nie przypadłyby do gustu osobie, z myślą o której właśnie rozglądał się dookoła.
— Szuka pan czegoś konkretnego?
— Właśnie czegoś takiego — zważył jedno z pudełek w dłoni, krytycznie przyjrzał się topornemu wykonaniu. Zdawał sobie sprawę, że nie należały oceniać niczego po okładce, że chodziło raczej o zawartość, niemniej skoro miał być to prezent, chciał zadbać też o stronę wizualną.
— Dla siebie? — nie musiał nawet podnosić wzroku, by wiedzieć, że znowu został otaksowany i oceniony. — Kolekcjoner?
— Nie — zerknął krótko na sprzedawcę, podważył zapięcie i uchylił wieko. Kolorowe kamyki leniwie zagrzechotały, miękko poturlały się po równi pochyłej, by w końcu odbić się od cienkiej deski i popłynąć leniwie wzdłuż niej. — I nie. Choć gdybym pobył tu jeszcze trochę, to pewnie musiałbym wracać od pana z taczką. Zdaje się, że ma pan nowinki z całej Iferii.
— Z Iferii i nie tylko. Poza tym, kolekcjonerem się staje, a nie rodzi — podsumował, mało dyskretnym ruchem ręki wysunął bardziej na przód swoje towary, wyraźnie zadowolony z pochlebstw. — Skoro ma pan już takie wyćwiczone oko, szkoda je marnować.
— Póki co, zależy mi na kupnie prezentu. Pilna sprawa, choć — uśmiechnął się, w wygięciu warg zagościła starannie wyćwiczona poufałość — nie wykluczam, że wrócę.
— Rozumiem — skinął głową, potarł miedzy palcami kozią bródkę. — Wydaje mi się, że mam coś w sam raz. Akurat ta...
Ręką sięgnął ku jednemu z egzemplarzy, Hugo powstrzymał go jednak ruchem ręki, zamyślił się. Na dobrą sprawę, nad samą planszą można by popracować trochę w gildii.
— Zależy mi właśnie na tej grze.
Mężczyzna oparł dłonie o biodra, doskonale świadomy nieusatysfakcjonowania klienta z tego konkretnego wykonania, zaraz jednak wpadł na kolejny pomysł.
— To jest egzemplarz codzienny. Jak już chcesz się pan postarać, mam coś w sam raz. Czekało sobie pod tutaj schowane — sięgnął pod ladę — jak sądzę, właśnie na pana.
Krótką chwilę później uśmiechał się już i Hugo, oglądając kolejną z propozycji:
— Do wykonania planszy użyto drewna akacjowego — objaśniał mężczyzna. — W zależności od padającego światła zdaje się zmieniać swoją barwę. Będzie znakomicie komponował się z kamieniami, każdy z nich został poddany starannej selekcji… Zaręczam zarówno za trwałość i solidność wykonania, jak i przyjemność użytku.
— Wydaje się być całkiem w porządku — stwierdził, choć zdradzał już go uśmiech.
— Będzie z pewnością trafnym wyborem — nie ustępował handlarz. — Zna się pan na rzeczy, że od razu pyta o przedmioty z tradycją.
— To może zasłużyłem na rabacik?
Odpowiedziało mu parsknięcie śmiechem. Między nim a mężczyzną wylądował drugi stolik: mały i okrągły, zaraz potem obaj ciężko klapnęli na stołki.
Pomyślał, że jednak stoisko jest oddalone od pozostałych bynajmniej nie dlatego, że jego właścicielowi zależało na tym, by unikać złodziejaszków i tłumu nieuważnych rąk, które łatwo mogłyby strącić wieloelementowe przybory. Nie, mężczyzna najzwyczajniej w świecie miał swoje priorytety, które to Hugo całym sobą popierał. Wrócił myślami do tych dawnych dni, które dziś zdawały się należeć do kogoś innego. Przypomniał sobie ciepły ogień trzaskający w kominku, przez który w bawialni zawsze było za gorąco. Długie wieczory spędzone ze starszym bratem i macochą na grach.
— Partyjka i pogadamy — wyciągnął rękę w stronę Hugona. — Możemy zawrzeć dżentelmeńską umowę.
Zielarz uścisnął dłoń bez wahania.

Hugo często bywał w lesie. Majowa pogoda zachęcała do spacerów choćby i dla przyjemności; zielarz wprawdzie pokonywał nieprzetarte szlaki i wodził wyćwiczonym spojrzeniem po ściółce i zazielenionym poszyciu, szukał przydatnych ziół i smacznych kąsków, przede wszystkim jednak pozwalał sobie na chwilę spokoju. Cieszył się wszechobecnym zapachem żywicy, poddawał się temu bezczelnie sielskiemu nastrojowi z tak błogą miną, że gdyby tylko Gosia go zauważyła, z pewnością podzieliłaby się ciętą uwagą. Jakby sam zobaczył siebie w lustrze, też by zapewne nie podarował, szczęśliwie jednak póki co jego minie świadkowały jedynie wiekowe pnie drzew, w niczym niepodobne do gładkiej tafli zwierciadła.
Liczył się z tym, że kogoś spotka. Regularnie przecież natykał się na Ayrenn, otoczoną gromadką swoich leśnych wielbicieli. Całkiem często dostrzegał też wymykający się spod kaptura znajomy, rudy lok. Rozglądał się wtedy uważnie i starannie wybierał kierunek dalszej marszruty. Choć nie wątpił w umiejętności łowczyni, odczuwał wolał nie stawać na torze lotu strzały.
Teraz dziewczyna przysiadła na gałęzi wiekowego buku, zwrócona tyłem do mykologa. Odrzuciła na plecy kaptur, szkarłat bez skrępowania wyróżniał się na tle zielonej i burej kniei. Hugo zaczął możliwie cicho skradać się w stronę Lei, uznając, że zapewne zdarzyło jej się przysnąć podczas oczekiwania na pojawienie się zwierzyny.
— Dzień dobry — zrobił zaledwie trzy kroki, gdy dziewczyna odwróciła głowę, pomachała mu lekko, zachowując przy tym cały czas równowagę na siedzisku zawieszonym dobre trzy metry nad ziemią. Dopiero gdy płynnym ruchem przerzuciła nogi na drugą stronę gałęzi, by odwrócić się w jego stronę, dusząc w zarodku figiel zielarza, ten dostrzegł, że wcale nie zasnęła: na kolanach trzymała książkę, którą przyciskała do siebie drugą dłonią.
— Myślałem, że jeszcze przejdę z pięć metrów — przyznał, zadzierając głowę. — Czy proszę o zbyt wiele?
— Sporo tu suchych gałązek, dobrze słychać kroki — wzruszyła ramionami. — Ale idzie ci coraz lepiej.
Oboje wiedzieli, że wcale mu nie szło, niemniej podziękował skinieniem głowy. Może tylko nieco uniósł lewą brew, by dać wyraz, co myśli o umiejętności konstruktywnej krytyki Lei.
— Czekałaś na innego blondyna? — zapytał zamiast tego.
— To nie jest blond, tylko… — urwała, zmarszczyła brwi, zarumieniła się nieco zbyt mocno, by mogła się jeszcze wycofać.
— Dasz radę wycelować z książką na udach?
— Teraz tylko czytam, nie będę polować — uniosła okładkę tak, aby mógł zobaczyć tytuł, najwyraźniej rada z powodu zmiany tematu.
— „Ballada o Hua Mulan” — odczytał głośno. — Nie wiedziałem, że lubisz ballady.
— Ja też nie — odparła, odwróciła wzrok, na wargach zaplątał się łagodny uśmiech. — Ale to miło dowiadywać się czegoś o sobie.
Parsknął krótko śmiechem.
— Czyli ten łuk pozwala ci się wczuć w klimat?
— Słucham? — zielony oczy zmrużyły się, dziewczyna przechyliła głowę, w końcu nieco niezręcznie machnęła ręką. — Och, nie, nie. Zawsze go noszę, bez niego... nie wiem, czułabym się dość niekomfortowo. Niekompletnie?
Ostatnie stwierdzenie wybrzmiało raczej w formie pytania niż stwierdzenia, zielarz wyczuł, że dziewczyna szuka najlepszego słowa mogącego określić jej więź z przedmiotem, który miała najczęściej przy sobie i który w pewien sposób definiował ją samą. Zastanawiał się, czy słownik w ogóle oferuje słowo będące w stanie opisać tę przedziwną relację, właściwą przecież nie tylko łowcom.
Choć o łukach wiedział tyle, ile o osiach śrubowych — czyli niewiele ponad to, że istnieją — zwrócił uwagę na to, że Lea chyba niedawno zmieniła broń, dotąd proste i funkcjonalne narzędzie zostało zastąpione przez inne, przypominające raczej dzieło sztuki. Sięgnął pamięcią ku jednej rozmów z Ayrenn, kiedy wspominała o wyśpiewanych łukach. Zastanawiał się, czy któraś misja okazała się być może bardziej wymagająca od pozostałych, ale po łowczyni nie dało się stwierdzić, czy była to zmiana konieczna; zauważył za to uśmiech błąkający się na wargach, gdy zerkała na broń, a palce gładziły drewno. I po tym uśmiechu, przeznaczonym tylko dla jednej osoby, domyślił się, kto mógł przekazać go dziewczynie.
Postanowił oszczędzić jej droczenia się przez poruszenie tematu osoby, która przyszła mu chwilę wcześniej na myśl.
— Na wypadek, gdyby z tyłu był ktoś, kto potrafi się lepiej skradać?
— Może — odparła w zamyśleniu, musnęła palcami drewno. Po chwili jednak uniosła głowę; efemeryczna i niezdecydowana, drobna sylwetka na tle ogromu lasu sprawiała czasem wrażenie, jakoby miała zaraz zniknąć i zupełnie nie umiał sobie wyobrazić, że mogłaby wycelować choćby i w najbardziej krwiożerczego rzezimieszka. — Właśnie, masz może chwilę?
— Mam — uśmiechnął się, może nieco szelmowsko, nie zamierzając wcale ułatwiać dziewczynie zadania. Rozchylił zamiast tego ramiona, zaprosił ją do zejścia z drzewa. Nie skorzystała. — Spokojnie, nic nie powiem Antaresowi.
Spojrzała na niego spod przymrużonych powiek, najwyraźniej przeczuwając, co się stanie, jeśli da się wciągnąć w sidła gry. Z książki wyjęła zatem skrawek kartki: papier naznaczony był licznymi śladami ołówka i literami, które na pierwszy rzut oka nie miały żadnego sensu.
— Wiem, sama mu powiem.
— Chcesz mnie mieć na sumieniu?
Uśmiechnęła się blado, myślami była najwyraźniej gdzieś indziej. Skapitulował.
— No dobrze — westchnął, wykonał zachęcający ruch dłonią. — W czym rzecz?
— Możesz mi powiedzieć, czy to się nadaje?
Tym razem płynnie pokonała dystans dzielący gałąź i podłoże, starannie unikając przy tym jednak cienia możliwości kontaktu z Hugonem. Spojrzenie miała szczere, zaaferowane, zielarzowi nie pozostało zatem nic innego, jak wyciągnąć dłoń.
— Poproszę ołówek.
Przysiadł na wolnym pniaku, na bokach zaczął kreślić notatki i obliczenia. Niezrozumiałe frazy stopniowo zaczęły układać się w ciąg, i już po kilkunastu minutach mykolog podał dziewczynie kartkę.
— O to chodzi? — zerknął na nią. — Skąd to masz?
Odebrała tekst, najwyraźniej czymś zaaferowana.
— Ułożyłam — poznał tę minę. Przybierał ją każdy, kto chciał coś powiedzieć, ale nie bardzo wiedział, jak się za to zabrać. Nie ponaglał, zapatrzył się za to na krajobraz leśny. — Dużo jest do poprawy? Znasz się na tym? — wydusiła w końcu.
— Lubię takie gry — przyznał. — To akurat dość jest dość prosty i przyjemny wariant, ale na tak krótkim tekście nie da się tego rozwiązać bez danych. Jeśli chcesz nad tym popracować, to chyba najlepiej, jeśli zapytasz… — urwał, zmarszczył brwi. Spojrzał znów na ciąg liter, przemyślał nagłe zainteresowanie łuczniczki, porę roku, dodał wreszcie dwa do dwóch. — Och, rozumiem…

Rozejrzał się po gabinecie, zamachał beztrosko nogami na wysokim stołku.
— I słuchaj — wziął kolejny łyk kawy, nieco zbyt energicznie zamachał rękami, niemal rozlewając dookoła bezcenny płyn — typ zrobił na tym habilitację, ale chodzą słuchy, że podpierdolił pomysł doktorantowi. Ale to nihil novi sub sole, chociaż niech go tam muchomor przeczyści i pleśń pochłonie.
— Procedury w takich przypadkach wołają o pomstę do nieba — Sophie zmarszczyła brwi.
— Na miejscu doktoranta kurwikowi bym nogi z dupy powyrywał. No ale do brzegu, tu już kwestia komisji etyki — odkaszlnął, zdecydowany, by akurat dzisiaj ograniczyć nieprzyjemne tematy do minimum, zwłaszcza że szacowne grono, roszczące sobie prawo do robienia za sumienie świata nauki, też chętnie obdarowałby kilkoma barwnymi epitetami. — Sama koncepcja jest genialna. Wyszedł z teorią, że grzyby się ze sobą komunikują, badają to na poziomie podobieństwa ludzkiej mowy. Wyobrażasz sobie kanię, która mówi swojej koleżance, że zbiera się na deszcz? Może w ogóle tylko do drugiej kani, czy dogada się też z podgrzybkiem? Czy biedzi się nad budową zdania podrzędnie złożonego?
— Przed chwilą nie wiedziałam, że buduje jakiekolwiek. Ale właściwie nic w tym dziwnego, jakby tak pomyśleć.
— No, to pewnie mocno uproszczone porównanie — wzruszył ramionami.
— Trzeba mieć punkt odniesienia — uniosła probówkę z odczynnikiem, który Hugonowi z odległych laboratoriów kojarzył się z magnezem. — Ludzie lubią wkładać to, co nowe albo nieznane w coś, co rozumieją, czego doświadczają. Taki proces poznawczy.
— I najkrótsza droga do stereotypów.
Kobieta wzruszyła ramionami, skinęła głową. Walka ze stereotypami była może i słuszną ideą, w istocie jednak beznadziejnie idealistyczną, przypominała walkę z wiatrakami. Pewne uproszczenia były przecież potrzebne, by dało się ogarnąć ogrom świata.
— W jaki sposób zbadali, że grzyby się komunikują?
— Trzymają to w tajemnicy. I wychodzi im to trochę lepiej niż co poniektórym gildyjczykom — uśmiechnął się przebiegle. — Ale Wydział w Toirie podobno tam świruje, zwłaszcza mykolodzy.
Pominął starannie fakt, że gdyby dalej tam był, w tym momencie zapewne mając za sobą doktorat, zapewne sam szalałby po całym laboratorium, tańczył z radości i leżał z uchem nad próbkami na przemian.
— Może zaangażują elfy do pomocy? Taka współpraca mogłaby wyjść na dobre każdej stronie — zauważyła Sophie. — Środowiska naukowe mają tendencję do zbytniej hermetyczności, zamykają się na inny punkt widzenia.
Wyobraził sobie znajomą mu elfkę pośród szacownego grona zgrzybiałych naukowców.
— Isidoro porównał kiedyś uniwersytet do zbioru zakonów, utkwiło mi to w pamięci — skinął głową. — I to byłby dobry trop. Rozmawiałem kiedyś z Ayrenn o komunikowaniu się z istotami, które w naszym rozumieniu są na... niższym poziomie rozwoju niż ssaki. Ale mówiła wtedy głównie o owadach, nie zeszliśmy na temat roślin — zamyślił się. — A szkoda. Może to nie kwestia bycia na niższym szczeblu rozwoju, tylko w ogóle na innej drabinie?
— Zatem prawdziwe pytanie brzmi — podchwyciła alchemiczka — czy w ogóle możemy mówić o szczeblach rozwoju, a tym bardziej je porównywać?
— Otóż to. Powiem ci — spojrzał spod przymrużonych powiek przez okno — chciałbym być teraz na miejscu. Tam dopiero musi być ciekawie.
— Pewnie niedługo ukaże się trochę artykułów na ten temat, więc nawet w Tirie będziesz mógł być na bieżąco.
Nawet w Tirie, podoba mi się. Cóż, taki mam zamiar — skinął głową, zwrócił wzrok w stronę okna. Przypomniał sobie, w jakim celu tu tak właściwie dzisiaj przyszedł. — A jak tam stoisz z czasem?
— Dzisiaj chciałabym jeszcze popracować z tym związkiem.
— A co z nim nie tak? Ładnie wygląda w tej probówce.
Sophie, bez dodatkowej zachęty, zaczęła objaśniać skomplikowane procedury alchemiczne, z których mykolog zrozumiał tyle, że planuje coś skrystalizować. Ale co, dlaczego i jak — to już skryło się w naukowym żargonie i potoku wartkich słów entuzjastki rzeczy, o jakich się horacjańskim borowikom nie śniło. A może szkopuł leżał i w tym, że mówiła o sprawach ciekawych, ale słuchał jednym uchem, zdecydowanie zbyt wiele uwagi poświęcając na bezczelne rozglądanie się po gabinecie, jakby był tu pierwszy raz.
— Wiem, że nic nie wiem — wargi wywędrowały z górę, probówka z kawą zakołysała się miękko na blacie. — Konkretny, pani doktor, godzina, dwie, dziesięć?
— A od kiedy to poświęcasz taką uwagę mojemu rozkładowi dnia? — fartuch zafurkotał za kobietą, gdy odeszła od swojego stanowiska, by poszukać czegoś w jednej z grubych ksiąg na regale. Szczęśliwie nie w tej, którą Hugo bacznie obserwował katem oka.
— Od zawsze, tylko nie raczysz tego docenić — prychnął. — Przegrywam z tym... białym czymś.
— Wodorotlenkiem sodu — podpowiedziała litościwie.
— Ziemniaczków tym, rozumiem, raczej nie posolę?
— Nie, chyba że nie zależy ci na języku. W reakcji z wodą wydziela ług sodowy...
Uniósł dłoń, zatrzymując potok wypowiedzi u źródła. Nawet jeśli chętnie by posłucha, ale przecież czas naglił.
— Nie wymądrzaj się, Egberts.
— Mam gdzieś zapasowy fartuch, jeśli chciałbyś się podzielić wiedzą — uniosła brew. — Chętnie też posłucham, co ma do powiedzenia kolega z Toirie.
— Koleżanka z Sorii ma najwyraźniej aż za dużo — przeciągnął się, bynajmniej jednak nie z zamiarem ruszenia się z miejsca, a już na pewno nie tam, gdzie leżała rozłożona aparatura alchemiczna. — Jakby mi mózg zaczął rdzewieć, to na pewno znajdziesz i na to jakąś recepturę, do tego czasu podziękuję.
— Już mam. Używanie go w praktyce — uśmiechnęła się szelmowsko. — Powinieneś kiedyś spróbować.
— Grabisz sobie, młoda damo — zmrużył oczy. Wreszcie wstał, opłukał pojemnik po kawie, zebrał się do wyjścia. — A właśnie. Jakbyś też miała ochotę trochę poużywać mózgu w praktyce — odwrócił głowę, mrugnął do kobiety — to polecam zajrzeć dzisiaj do tomiszcza po prawej w czerwonej okładce.
— Intuicja naukowca? — wzrok alchemiczki uciekł w stronę regału, spróbowała dopatrzeć się zmiany, która jej umknęła. Ale tomiszcze najniewinniej w świecie stało pomiędzy innymi imponującymi pozycjami.
— Powiedzmy. A gdyby się zdarzyło, że będziesz musiała znaleźć klucz — położył dłoń na klamce — to myślę, że ptaszki co nieco ci wyśpiewają.
— Ptaszki?
— Słyszałem nawet, że mają bardzo sympatyczne rzeczy do powiedzenia.
I wyszedł.

Kukume czekała w pobliżu. Podróżniczka przycupnęła na korytarzu, mimo słonecznej, majowej pogody oplotła ramiona chustą, zawiesiła wzrok na niedookreślonym punkcie. Dopiero gdy kątem oka dostrzegła Hugona drgnęła, skupiła na nim spojrzenie czekoladowych oczu.
— Domyśliła się?
Rzucił jej spojrzenie wyrażające możliwe całą pewność siebie.
— A skąd — otrzepał mankiety lnianej koszuli — wszystko zgodnie z planem.
— Długo jeszcze będzie w pracowni?
— Pojęcia nie mam — wzruszył ramionami. — To zaraz ty idź jej poprzeszkadzać. Dasz radę wypić jeszcze jedną kawę? Widziałem, że niedawno w kuchni zrobiłaś jedną.
Uniosła brwi, dałby słowo, że koniuszki warg również powędrowały w górę.
— Kawę od Sophie? Zawsze.
— Planujesz roznieść pocztę w rekordowym czasie? Albo nie spać trzy doby z rzędu?
— Na pewno nie zamierzam zasnąć w trakcie.
Skinął krótko głową, nieco uważniej przyjrzał się twarzy kobiety. Cienie zmęczenia jak zwykle kładły się pod oczami; w nocy sam długo podziwiał rozgwieżdżone niebo, słyszał czasem więcej niż powinien. W tym także kroki na korytarzu, drobiące w stronę ogrodu. Miał nadzieję, że ktokolwiek dostał obok niej pokój, cieszy się twardym snem.
— Słuszny wybór.
Skinęła głową, jak zwykle niechętna do ciągnięcia zbyt długo choćby błahej rozmowy na swój temat.
— Na pewno wszystko dobrze ustawiłeś?
— Spokojna twoja... — zerknął na falę gładkich włosów — ulizana. W książce znajdzie list od naszego korsarza, a za oknem prezent. Ten wstępny, oczywiście.
— Nie spadnie?
Poprawiła odruchowo trzymane na kolanach pudełko z pączkami.
— Wierzę, że Gosia go porządnie zamocowała, zaraz do niej pójdę — skinął głową. — Jakby Michelle zgodziła się wytresować kilku pacjentów, to by w ogóle nie było problemu. I pierwszorzędne efekty wizualne. Ale nie, no i nie. Nie przegadasz.
— Dziwisz się jej reakcji?
Wzruszył ramionami w geście bezradności, uśmiechnął się łobuzerko.
— Wcale. Tylko ubolewam.
Propozycję rzucił nad herbatą, w ramach żartu, liczył na pomoc przy czym zupełnie innym, i z tym już mu się udało. Bo przecież list, którego treść znał aż nazbyt dobrze, właśnie bezpiecznie czekał w czerwonym tomiszczu na półce w pracowni alchemicznej:

Doktor Egberts,
racz Pani wybaczyć niecodzienną formę powitania, wymuszoną jednak równie niecodziennymi okolicznościami, których to przyczyną lat temu sto z górą stało się moje po świecie wędrowanie. A gdzież to wędrowanie?
Otóż, Pani Doktor, zdarzyło mi się być piratem.
Nie byle jakim! Żałuję ogromnie, że na naszej łajbie był raptem jeden skryba, który to zajmował się spisywaniem, kto ile beczek wina wypił albo przegrał w kości. O moich przygodach mógłbym opowiadać miesiącami i zajęłyby pewnie wcale przyzwoitą sagę — ale czas nagli!
Na tym szczurów lądowych łez padole pojawiać się mogę raz do roku, i tylko jako sroka, bo mnie cholerna wiedźma na wyspie tak urządziła, jak żem chciał uwolnić kilka drobiazgów. I od tego czasu — co zrobić! Dogadać się mogłem co najwyżej ze swoją papugą. Ze skarbów użytku nie zrobię, pora przekazać je światu, bo mnie świerzbi i trzyma tu myśl, że je jakiś łapserdak znajdzie. Tylko komu, Pani Doktor?
Otóż, ja zawsze alchemików lubiłem, a bo i tatula nim był, to ja szacunek do nauki mam. Tylko kto byłby godzien pirackich skarbów gromadzonych juści krwią, winem i potem przez okrągłe trzy dekady i strzeżonych przez okrągłe dziesięć?
Ano śmiałek, co ma łeb na karku nie od parady. I sobie poradzi z zagadkami, nad którymi sto lat prawie myślałem, a co mi moi pomocnicy pomogli przygotować. Kim są, dowie się Doktor w swoim czasie. A może już się domyśla?
Kolejne zadanie przyniesie mój powiernik. Powinien być niedaleko w momencie, kiedy Doktor to czyta. Wierzę, że pędzi właśnie jak na skrzydłach, i można się go spodziewać gdzieś niedaleko. Będzie czekał za najbliższymi drzwiami, których nie widać.
Nie jest zbyt gadatliwy, niemniej liczę, że podejdzie Doktor do niego z choć odrobiną ciepła i sympatii.
Kłania się
Raniusz
 
Hugo liczył, że Sophie poradzi sobie bez problemu z pierwszą zagadką. Właściwie był tego niemal pewien, co nie przeszkodziło mu jednak przykucnąć w krzakach razem z Gosią, która to wcześniej z gracją pająka umieściła drewnianego, wystruganego wcześniej przez Leę ptaka na zewnętrznym parapecie okna Sophie.
— A zapukałaś?
— Nawet zaćwierkałam — odparła, w zielonym oku błysnęła szelmowska iskra. Hugo przewrócił oczami, szturchnął jadowniczkę łokciem pod żebra.
— Od kiedy to sroki ćwierkają?
Siedząc dwa piętra niżej, Hugo miał bardzo niewdzięczną pozycję do obserwowania dalszych poczynań alchemiczki. Niemniej, spodziewał się, że nie będzie potrzebowała zbyt wiele czasu, by rozpracować pierwszą zagadkę, i nie pomylił się. Nie upłynęło przecież zbyt wiele czasu, odkąd wyszedł z gabinetu, a miał pewność, że wcześniej nie widziała listu.
— Od kiedy grzyby zadają tyle pytań? — ruchem podbródka wskazała w górę. — Poradzi sobie.
Jak na zawołanie, w tym momencie zasuwka szczęknęła, okiennice — niewidzialne drzwi — rozsunęły się i na zewnątrz wychyliło się pasmo złotych loków. Kobieta nie rozglądała się zbyt długo; bystre oko raz może ogarnęło gałęzie, zaraz jednak spoczęło na drewnianej figurce, grzecznie czekającej, aż ktoś zabierze ją do środka.
A gdyby przyjrzeć się nóżkom: cienkim i niezwracającym na siebie uwagi tak jak wyeksponowana, nieco zawadiacko wygięta szyja, można by dostrzec, że do kończyny przyczepiony został ciasno zwinięty rulon; kartka papieru, która po rozwinięciu przedstawiała srokę z przepaską na oku. Rysunek, narysowany kilkoma pociągnięciami ołówkiem przez Michelle, był nieco zbyt mały jak na rozmiary kartki, zdawało się, jakby czegoś w nim brakowało.
— Czyli jaki jest dalszy plan? — zapytała Gosia. — Pierwszy punkt już odhaczony.
— A teraz sobie popatrzy na srokę — uśmiechnął się — Przyjdzie Lea i powie jej, że trzeba być miłym dla zwierzątek.
— Głębokie — jadowniczka parsknęła śmiechem.
— Dydaktyczne — poprawił ją, sam jednak nie próbował już powstrzymać rozbawienia. — Mam nadzieję, że nie zjebałem niczego po drodze.
— Odważne życzenia, panie Rosenthal. Tylko — zamyśliła się na chwilę — na dobrą sprawę, to ona już mogłaby się domyślić, co zrobić z kartką?
— Zasadza się na tym, że wskazówki do drugiej zagadki już dostała — potwierdził. — Ale zawoalowane, więc Lea da jej podpowiedź.
— Hugo, mój drogi — Gosia wstała, odsunęła gałązkę jabłoni — a nie przyszło wam do głowy, że alchemia polega też na tym, żeby odsłaniać to, żeby widzieć to, czego zwykle się nie widzi?
Pokiwał wolno głową, uśmiechnął się krzywo. Przecież wiedział, do czego zdolna jest Sophie.
— Najwyżej będzie bawić się bez nas.
Rzecz jasna, miał zamiar dołożyć starań, by do tego nie doszło. Dlatego swój prezent schował starannie do wcześniej przygotowanej kryjówki. Miał tylko nadzieję, że pchełki Gosi nie uznają nagle tego obiektu za bardzo, bardzo interesujący.
W oknie laboratorium alchemików mignął rudy włos. Lea zaśmiała się z czegoś, Sophie jej odpowiedziała, po czym obie kobiety wyszły, z każdym krokiem bliżej rozwiązania zagadki Raniusza.
— Ptaki się tu rozsiadły — Gosia zadarła głowę do góry, wstała i otrzepała spodnie. — Zaraz nam urządzą komitet powitalny, będę się zbierać.
— Wiosna, droga pani, wiosna — powtórzył jej ruch, odruchowo sięgnął dłonią ku wystawionej na atak głowie. — Ale to podobno przynosi szczęście. Trochę by się go nam przydało, co?
— Amulety ze skrzydła żaby — parsknęła jadowniczka — albo swędzący nos. Dziwka fortuna na pewno się uśmiechnie do człowieka, jeśli powiesi w domu podkowę, chuj wie, którą stroną do góry. Wydaje mi się, Hugo — uniosła raz jeszcze podbródek, szmaragd błysnął twardą iskrą — że trzeba zatroszczyć się o siebie, a nie zrzucać odpowiedzialność na ptasie odchody.
Przez kilka sekund patrzył na kobietę w ciszy, uśmiechnął się smętnie.
— Spróbuję zatem coś zaradzić — zielarz mrugnął do przyjaciółki, uniósł zapraszająco łokieć — a raczej zapobiec nieszczęściu, które niechybnie spadłoby na nasze głowy.
Gosia pokręciła lekko głową, niemniej wsunęła dłoń pod ramię.
— Chyba chciały się zaprzyjaźnić z drewnianym koleżką — zauważyła.
— Wcale im się nie dziwię — odparł. — Ma znajomości z bardzo ciekawymi personami. Na przykład takim piratem. Nie każdy może się tym poszczycić.
— Zaliczasz siebie do tej nieszczęsnej grupy? Która ma nudnych znajomych?
Hugo poklepał ją lekko po dłoni, odruchowo spojrzał w stronę okna na drugim piętrze:
— Nigdy w życiu.
Siedem srok siedziało wciąż na gałęziach drzew, dziwnie zamilkłe. Odejściem dwójki ludzi bynajmniej się jednak nie przejęły, wpatrzone w gildyjne okna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz