wtorek, 3 maja 2022

Od Tezeusza – In medio stat veritas

3 listopada, 1788

Przeprowadzka do Sorii okazały się być dla wicehrabiego De Sauvignon dokładnie tak samo wyczerpująca i uciążliwa, jak osobiście to sobie przewidział i zaplanował.
Stanął na samym środku wielkiego, przestronnego salonu, oparł ręce na biodrach i uważnie rozejrzał się po wciąż jeszcze nie do końca urządzonym wnętrzu pomieszczenia. Stosy książek zalegały na stoliku i w skrzyniach pod ścianami, zabezpieczone przed uszkodzeniem obrazy leżały na pokrytych białymi prześcieradłami szafkach lub na podłodze, oparte o wielki fortepian. Nierozpakowane pakunki tworzyły swego rodzaju labirynt, w każdej chwili grożący potknięciem się, połamaniem kości i katastrofą. O jeszcze większym bajzlu nie wspominając. Tezeusz westchnął ciężko, sam sobie pokręcił przecząco głową. Nienawidził bałaganu. Przymknął oczy w beznadziejnej próbie odnalezienia swojego wewnętrznego, sędziowskiego spokoju i opanowania; w bardzo kruchej nadziei, że te nie zdążył całkowicie zagubić się jeszcze gdzieś w nieskończonym procesie przenosin.
― Tezeuszu, nie chciałabym ci przeszkadzać, ale…
Uchylił powieki, spojrzeniem jawnego zrezygnowania obdarzył stojącą w drzwiach sylwetkę starszej kobiety, której obecność poznał już po samym głosie. Na tyle by było. Chaos. Spokoju brak.
― Ktoś przyszedł do ciebie z wizytą.
― Czy powiedziałaś ktosiowi, że jestem w domu, Leokadio?
― Och, kochaniutki ― żachnęła się ― oczywiście, że nie!
― Tedy nie ma mnie ― podsumował krótko, przeniósł spojrzenie na tarczę ustawionego pod jedną ze ścian zegara stojącego. Osiemnasta trzydzieści siedem. Późno, bardzo późno, a obowiązków wciąż za dużo. Srogo się przeliczył, wierząc, że zdąży dzisiaj jeszcze zajrzeć do papierkowej roboty. ― I nie wiesz, kiedy wrócę. Nie raczyłem się z nikim tą informacją podzielić.
― To pani de Verley.
― Och. ― Wrócił spojrzeniem do sylwetki nieco zgarbionej już staruszki. Zmarszczył brwi.
Ich ostatnie spotkanie z Małgorzatą, zaraz przed samą przeprowadzką, na Paradzie Bogów… niezbyt dobrze wpłynęło na ich relację. Być może z własnej jego winy.
― Wpuść ją. Ostrzeż tylko, żeby uważała na te skrzynie po drodze. Łatwo się poobijać, a Małgorzata zwykła wszędzie się śpieszyć i rzadko patrzeć pod nogi.
Wbił spojrzenie w bogato zdobione drzwi, które Leokadia zamknęła za sobą zaraz po wyjściu. Zamyślił się, dosyć intensywnie i ślepo dosyć, ale zanim zdążył wywnioskować cokolwiek błyskotliwie pożytecznego – co zdołałoby może nakłonić jego wyjątkowo nieugiętą w upartości swojej dumę, że skoro być może z własnej winy poróżnił się z Małgorzatą, to równie być może warto by było tę całą winę postarać się teraz odkupić – wszelkie, nieśmiałe głosiki oraz racjonalne argumenty z góry odrzucił i skazał na niepowodzenie. Odwrócił wzrok, wyprostował się, wygładził na ciele materiał beżowej kamizelki i raz jeszcze zerknął na zegar.
Dwie minuty i siedemnaście sekund. Dokładnie tyle czasu minęło, zanim zza drzwi zdołał usłyszeć pierwsze, stłumione dźwięki obcasa odbijającego się od drewnianych schodów. Westchnął cichutko, poprawił kołnierzyk koszuli, przełożył warkocz przez ramię. Spotkania po kilku tygodniach naznaczonych ciszą i cieniem niepewności zawsze bywały trudne. Nawet dla Tezeusza, nawet z Małgorzatą.
Zwłaszcza dla Tezeusza? Zwłaszcza z Małgorzatą. Wracali do siebie ciągle, ciągle i ciągle. A on wciąż pewnych spraw zrozumieć nie potrafił.
Drzwi skrzypnęły, ukazując sylwetkę magister de Verley. Przeszła przez próg gładko, niemal bezszelestnie. Zaszeleściły tylko miękko warstwy ciemno-fioletowej sukni, którą miała na sobie.
― Witaj, Tezeuszu ― przywitała się, w jej głosie panowało opanowanie. Wymuszone, jak mniemał. Zdradzały ją oczy. Pojedyncza iskra zwątpienia, którą opanowała bardzo prędko i bardzo zwinnie.
― Witaj, Małgorzato. ― W Wymianie obojętności dłużnym nie pozostał.
Powłóczyście przeciągnęła wzrokiem po nieuporządkowanym salonie. Suknia zaszeleściła ponownie, gdy ruszyła przed siebie, w głąb pomieszczenia. Gładkim ruchem ustawiła butelkę na okrytym prześcieradłem stole, wsparła się biodrami o blat, przysiadając na nim lekko. Między jasnymi, luźno opuszczonymi na plecy lokami mignęły szmaragdowe, pasujące do koloru oczu kolczyki.
Szybkim spojrzeniem sprawdził obecność pierścionka na palcu. Jego nie zabrakło również.
― Sporo pracy cię jeszcze czeka przy urządzaniu. Nie boli cię głowa od tego nieporządku?
― Głowa? O dziwo, nie. Bolą mnie plecy. I szyja ― ocenił z grymasem, wskazując na jedyny, niezakryty mebel w pomieszczeniu. ― Tymczasowo zmuszony byłem przenieść się na sofę. Wyjątkowo mi to nie sprzyja.
― Zadziwiające, że nie kazałeś sobie tu przywlec łóżka. Technicznie lepiej byłoby spać na ziemi, na skórach i w futrach, niż na sofie. Ale nie sądzę, żebyś się odważył.
Tezeusz zerknął we wskazanym przez Małgorzatę kierunku. Wywrócił oczami z wymalowanym na twarzy wstrętem i abominacją. Spać na skórach i w futrach! Też mu, od siedmiu boleści, pomysł.
― Więcej problemu byłoby z tego niż pożytku. Nie potrzebuję tutaj więcej krzątaniny i bałaganu. Obydwóch mam ostatnio pod dostatkiem ― wyminął temat, nie chcąc pozwolić się sprowokować. Przechylił głowę, niezobowiązującym spojrzeniem obdarzył butelkę, jak nietrudno było się domyślić, trunku wysokoprocentowego, który tak beztrosko położyła na stole. ― Czemu zawdzięczam tę wizytę, Małgosiu?
― Przechodzisz nowy etap w życiu. Wymaga to odpowiedniej celebracji. Stąd też trunek ― wyjaśniła powściągliwie.
― Och ― ochnął już drugi raz w przeciągu kilku minut, pokiwał głową w geście bardziej zaskoczenia, niż zrozumienia. Na sam początek spodziewał się ze strony jadowniczki czegoś bardziej destruktywnego. A jednak, znów go zaskoczyła. Uśmiechnął się krzywo, splótł dłonie za plecami, wypinając pierś w ten swój dumny, arystokratyczny sposób, po czym postawił krok do przodu. ― Ładnie dziś wyglądasz, Małgosiu.
Płynnie odwróciła się na pięcie, uciekła w innym kierunku, zrównując dystans, który próbował nadrobić. Krzywizna uśmiechu Tezeusza przybrała na intensywności. Nie lubił – och, nienawidził! – kiedy pogrywała sobie z nim w ten sposób.
Przykucnęła przy jednym z upatrzonych przed momentem skrzyni. Coś brzdęknęło, zaśpiewało krucho drżące szkło, aż w końcu Małgorzata znalazła dwa kieliszki. Przynajmniej raczyła oszczędzić cenną, szklaną zastawę i nie obrócić jej w drobne kawałeczki.
― Dziękuję ― odpowiedziała po chwili, uśmiechając się bez charakterystycznego dla niej ciepła, bez szelmowskiej iskry w oku. Sucho. Powściągliwie. Wolnym krokiem wróciła do stołu, ustawiła dwa kieliszki na blacie, odkorkowała butelkę i pewną ręką rozlała wódkę do dwóch kieliszków. Swój opróżniła na raz, od razu, nie czekając na niego. I zaraz uzupełniła go ponownie.
― To śliwowica. Tematycznie do koloru sukienki.
Tezeusz uniósł brew.
― Odważnie. ― Wyciągnął rękę w kierunku alkoholu, w dłoń pochwycił jednak nie czekający na niego kieliszek, a całą butelkę. Zbliżył do ust i upił łyk, dość zresztą imponujący, tym samym wszelkie zaległości z góry nadrabiając. Odłożył butelkę, twarz zachowując niewzruszoną.
― Odważnie ― powtórzyła z przekąsem, uśmiechając się znad swojego kieliszka. Opróżniła go jednym haustem, odłożyła, bez chwili wahania złapała kieliszek przeznaczony dla niego i ten także przytknęła do ust. Tym razem nie wypiła od razu, zawahała się jakby na krótką chwilę, szkło opierając o wargę muśniętą czerwoną pomadką. ― Cóż, zdrowie. Niech żyje bal, jak śpiewają na salonach.
Nie czekając na odpowiedź – słusznie, bo tej przecież i tak nie miał zamiaru udzielić – wypiła.
Uniosła głowę, po raz kolejny eksponując smukłą szyję ozdobioną kremową wstążką i łagodny łuk obojczyka. Ponownie wsparła się biodrami o stół, owinęła sobie jasny lok wokół palca. Spojrzenie, za którym w ślad podążało jego własne, powędrowało w stronę rozpalonego kominka, jedynego źródła ciepła w przestronnym salonie. Dłoń, która zabawą włosami znudziła się zaskakująco szybko, przesunęła się niezobowiązująco po dekolcie, opuszki palców zahaczyły o ściśniętą gorsetem i materiałem sukienki, choć w tym wszystkim nieśmiało odsłoniętą, pierś. Wolną dłoń wsparła o blat. Nogę zarzuciła na nogę w sposób co najmniej nonszalancki, włosy zgarnęła na ramię ruchem gładkim, niewiele różniącym się od poprzedniego.
Nie spuścili z siebie wzroku ani na sekundę. Duże, zielone oczy błyszczały niebezpiecznie w półmroku. Szare oczy błyszczały obojętnością.
― Jesteś pewien, że chcesz to rozegrać w ten sposób? ― spytała słodkim, miłym tonem. Tonem złudnym i zgubnym.
Tezeusz nie odpowiedział, uznając milczenie za wystarczającą odpowiedź. Założył rękę na klatce piersiowej, uśmiechnął się tajemniczo i chłodno, wbrew nieustannie wzrastającej w pomieszczeniu atmosferze. Wbrew temu, że jemu samemu nagle zrobiło się znacznie goręcej. Alkohol i prowokacja Małgorzaty zaczynały robić swoje.
Dobrze więc, zdawało się mówić spojrzenie Małgorzaty. Wyzwanie przyjęte. Ruchem niezobowiązującym i wyćwiczonym sięgnęła po butelkę śliwowicy, pociągnęła z gwinta. Samotna kropelka alkoholu uciekła z kącika ust, spłynęła po brodzie, opadła w dekolt i zniknęła w dołku między piersiami. Odstawiła butelkę, zsunęła się ze stołu i uniosła rąbek prześcieradła, bezceremonialnie otarła nim wilgotne wargi, osuszyła od tej jednej kropelki dekolt. Starannie, pieczołowicie.
Materiał koszuli zniekształcił się nieznacznie pod tezeuszowymi palcami, gdy ten zacisnął je delikatnie na własnym ramieniu, uparcie zmuszając się do pozostania w tej samej pozycji.
― Uważam twoje zachowanie na Pardzie za bezzasadne i pozbawione elementarnych podstaw dobrego wychowania ― wytknęła gładko Małgorzata, obchodząc go po łuku wolnym krokiem. Poczuł dotyk smukłej dłoni jadowniczki na swoim łokciu, wraz z każdym kolejnym krokiem pnący się łagodnie ku górze, na ramię, a chwilę później na bark i na plecy, podążając tam, gdzie podążała ona sama.
― Wygląda na to, że trzeba waszej Ekscelencji przypomnieć, że to na jego polecenie znalazłam się w rzeczonej Gildii. ― Dłoń z barku powędrowała się na kark, potem na drugi bark, strąciła warkocz z ramienia. Przystanęła, aby zaraz musnąć wargami łuk ucha Tezeusza. ― I robiłam tylko to, do czego byłam zobligowana. Zbierałam informacje. Badałam teren.
Uniósł podbródek, zmarszczył brwi, zwrócił się twarzą do Małgorzaty i chłodnym spojrzeniem objął jej twarz. Słuchał jej wywodu cierpliwie, nie przerywając. A kiedy skończyła, położył dłoń na materiale sukni, w najgłębszym wcięciu kobiecej talii i przy użyciu odrobiny siły przyciągnął drobną sylwetkę do siebie – władczo i zaborczo, przez krótką chwilę w bezruchu pozostając. Ciepły oddech musnął rozpalony policzek, dokładnie w ten sam sposób, co wspomnianego wieczoru.
― Uważam, że pozbawione wszelkiej ogłady i kurtuazji było odmachiwanie przypadkowemu gildyjczykowi, kiedy tańczyłaś ze mną. Czyżby był on kimś bliskim tobie, Małgosiu? Bliższym ode mnie? ― miękkie usta musnęły kobiecy policzek, posuwając się o jeden krok dalej niż wspomnianego wieczoru.
― Od kiedy przyjazny gest pozdrowienia jest przejawem braku ogłady i kurtuazji? ― spytała cicho, sykliwie. Poczuł, że uczepiła się dłońmi jego kamizelki. ― A pomachał, bo się martwił. Ekscelencjo.
Ostatnie słowa wyszeptała mu prosto w usta, po czym, nie dając żadnego czasu na odpowiedź, na jakąkolwiek reakcję, uciekła od niego ponownie. Tezeusz przeklął w myślach samego siebie. Kurwa.
― Zapewne, wasza Ekscelencjo, potrzebować będziecie dowodów mojej pracy ― podjęła płynnie, wracając do wcześniejszego tematu, zupełnie jakby do niczego jeszcze przed momentem dojść nie miało.
Obserwował, jak unosi nogę, po czym wspiera ją o siedzisko krzesła, jak wprawnym ruchem unosi sukienkę do góry, odsłaniając smukłą łydkę i mocne udo ozdobione ciemną, bawełnianą pończochą przewiązaną kremową wstążką. Widział – a ona postarała się, żeby widział z najmniejszymi szczegółami – jak zza wstążki, ruchem absolutnie gładkim i pełnym gracji, wyjmuje rulonik papieru. ― Raczy się więc Ekscelencja zapoznać.
Zapisany, niedbale zwinięty rulonik znalazł się w kieszeni kamizelki. Małgorzata skłoniła się głęboko i z wdziękiem, po czym nieśpiesznie odpłynęła w kierunku kominka, zabierając ze sobą butelkę alkoholu.
― Och nie, nie, pani magister. ― Wicehrabia wygiął wargi w złośliwym grymasie, z wolna podążył śladem De Verley. Nie patrzyła na niego – a jemu wcale na tym nie zależało – kiedy wyjmował pergamin z kieszeni, żeby zaraz przedrzeć go na pół i jeszcze raz na pół, a pozostałości wrzucić do buchającego płomieniami kominka. ― O statusie swoich odkryć opowie magister mi sama.
Zatrzymał się tuż przed skórami, niespiesznie rozpiął guziki kamizelki, zdjęte ubranie odrzucił na sofę. Dopiero to zauważywszy, Małgorzata uraczyła go spojrzeniem spod ukosa, uniosła brew.
― Och nie, nie, panie sędzio ― znów powtórzyła, protestując. Odstawiła butelkę na podłogę, zbliżyła się, odsunęła dłonie Tezeusza od zapięcia koszuli i sama przejęła tę rolę.
― To nie była odpowiedź na moje pytanie ― zauważył, głosem wyjątkowo łagodnym i ze spojrzeniem wyjątkowo surowym. A jednak, na jej poczynania wyrazu żadnego nie sprzeciwił.
Chęć zemsty, zabójcza i nieposkromiona, która przesiąkniętym trucizną błyskiem tylko na ułamek sekundy zabłysnęła w zielonej tęczówce, nie umknęła jego uwadze. Nie był głupi. Wiedział, jak potężnym uczuciem nienawiści go darzyła. Znał marzenia, które nocami sen jej powiek spędzały, brylantami czarne rzęsy ozdabiając. I wiedział też, że ona nigdy nie zdoła ich spełnić, że nigdy nie zdoła go zabić, tak jak niegdyś uczyniła to własnemu mężowi. Za dobrze ją znał. Każdy centymetr ciała porcelanowego, każdy milimetr duszy, którą poznał jeszcze będąc nieskazitelną i sam zaczął zatruwać osobiście, naznaczając kolejnymi i kolejnymi ciężarami.
― Jest pan pewien? Mam opowiadać o badaniach? Właśnie zniszczył pan dowód w sprawie. ― Przechyliła nieznacznie głowę, wskazała tańczące w kominku płomienie. Rozpinała guziki powolutku, celowo, byle na przetrzymanie, aż do ostatniego. Przesunęła ciepłymi dłońmi po jego bokach, w końcu zamknęła w uścisku, wsparła brodę na ramieniu, przysuwając się niewinnie, wspierając ciałem o ciało. Puszczone luzem loki przesunęły się po nagim torsie, przyjemnie łaskotały skórę Tezeusza. ― A co, jeśli nie pamiętam tego, co spisałam? Czy będą jakieś konsekwencje? Wnoszę o złagodzenie wymiaru kary.
― Rozmowa jest bardziej wiarygodna niż słowa zapisane piórem, Małgosiu. Nie można nimi z taką łatwością jak na pergaminie manipulować. ― Objął jadowniczkę w pasie, sięgnął dłońmi aksamitnej wstążeczki gorsetu i na oślep zaczął rozwiązywać. Bez pośpiechu, powolutku. Na przetrzymanie. ― Oskarżony nie czyta przed obliczem sądu z karteczki przygotowanej mu przez obrońcę, bo w ten sposób staje się bardziej autentyczny. Nie ukryje wszystkich reakcji, nie obroni się przed swoimi wątpliwościami, jakkolwiek dobrze by się nie przygotował.
― Nie zgadzam się. Powiedziałabym, że wypowiedzianym słowem można manipulować równie łatwo. Wystarczy mieć odpowiednio dużą wprawę. Wystarczy uwierzyć w swoje kłamstwo, by uczynić z niego prawdę. A mówiąc prawdę, można bardzo szybko przekonać sąd do swoich racji. Nawet ten bardzo przenikliwy i obojętny. Powoli, niby kropla, wydrążyć dziurę prowadzącą na wolność.
Wyswobodzili się ze swoich objęć jednocześnie. Małgorzata pozbyła się opinającego ciało gorsetu, odrzuciła go niedbale na bok. Niby od niechcenia, jakby wciąż pogrywając z nim sobie na czas, podciągnęła bawełnianą pończochę, poprawiła kremową wstążkę, która trzymała ją na miejscu i znów wyprostowała się.
Sięgnęła materiału sędziowskiej koszuli.
A Tezeusz wciąż nie protestował. Pozwolił smukłym, miękkim dłoniom sunąć po ramionach, materiałowi koszuli opaść bezszelestnie na podłogę. Cierpliwym spojrzeniem objął zarysowany nieśmiało przez materiał halki kształt piersi, odkrytą linię obojczyka i szyję, sunąć w górę i w górę, aż do twarzy rumianej i szmaragdowej tęczówki.
― Manipulować słowem z taką łatwością, żeby nie nie pozwolić oszukać się własnemu ciału – ani iskrze zwątpienia w oku, ani zdradliwej kropelce potu na czole, ani niepozornemu przerwaniu kontaktu wzrokowego czy nawet zgubnej, sfingowanej pewność siebie, to sztuka niebywale trudna do opanowania ― wyszeptał łagodniejąc nieco.
― Ale uczynić kłamstwo prawdą... ― powtórzył, przez moment odpływając myślami gdzieś bardzo daleko. Palcami, nieco już rozgrzanymi i przyjemniejszymi w dotyku, objął kobiecą szyję, masując ją subtelnie, powtarzając ścieżkę od nowa i od nowa: w dół, w górę i z powrotem w dół. ― Wyobrażasz sobie, Małgosiu, jakież to mogłoby być szkodliwe dla nas, dla przedstawicieli majestatu prawa?
― Szkodliwe, potencjalnie problematyczne ― zgodziła się, choć po spojrzeniu i głosie znać było, że nie widziała w tym aż tak dużej przeszkody, jaką faktycznie była. ― Ale za to jakie ciekawe. Jaka byłaby to niespodziewana odmiana od szarej codzienności i rutynowych spraw, nie sądzisz?
Sędzia uśmiechnął się tajemniczo, wyjątkowo zaczepnie i przystępnie, nieznacznie pokiwał głową na znak zgody.
― Tym bardziej ciekaw jestem, jak zamierzasz przekonać mnie, aby twój wniosek o niski wymiar kary został rozpatrzony pozytywnie. Uprzedzam, iż nie będzie łatwo. Będziesz musiała, Małgosiu, wyjątkowo się postarać.
― Nie wiem czy jesteś gotowy na takie wyjątkowe staranie, Tezeuszu ― zamruczała figlarnie. Sięgnęła po jego dłonie, pociągnęła za sobą, cofając się o parę kroków, w kierunku miękkich skór i futer. Od kominka grzało jeszcze mocniej, płomienie ciepłym światłem oświetlały skórę i okrywały cieniem każde wgłębienie na jej ciele. Halka nieznacznie zjechała jej z ramienia, odsłaniając szczupły bark. ― Chociaż, skoro właśnie przymierzasz się do spędzenia miło czasu w skórach, to może powinnam sądzić, że jesteś dziś gotowy na wszystko?
Uniosła nieznacznie brew, lekko prowokacyjnie, puściła jego dłonie. Opuszkami palców musnęła jego biodro, zahaczyła o skórzany pasek.
― Małgosiu, nie ― wymruczał stanowczo, przechylając głowę na bok.
― Małgosiu, tak.
Pociągnęła go w dół, prosto na miękkie futra i skóry, usiadła nad nim okrakiem. Pochyliła się, loki musnęły wątłe ramiona, musnęły męski tors. Ciało przylgnęło do ciała. Ponownie go uprzedziła, nie dając szansy i nie przyjmując do siebie żadnej możliwości protestu.
Iskierka ironii, tej niegroźnej, tej pozytywnej wręcz, przemknęła przez szarą tęczówkę, kiedy jej właściciel odkrył, że oto został przez De Verley pokonany swoją własną bronią. Bogowie, wszyscy ci, w których istnienie przecież nie wierzył. Znała go tak dobrze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz