poniedziałek, 16 maja 2022

Od Hotaru - Event

Hotaru lubiła ten czas po ostatnim, piątkowym dzwonku, kiedy można było wrzucić książki i zeszyty do torby, zarzucić ją na ramię, i opuścić mury szkoły bez oglądania się za siebie. No, może nie tak całkowicie bez oglądania się za siebie - Hotaru żwawym krokiem dotarła do głównej bramy, a potem przystanęła pod jednym z ocieniających ją, rozłożystych dębów, czekając na pozostałych.
Ławica uczniów wylewała się z budynku. Niektórzy spieszyli w sobie tylko znanym kierunku, inni dobierali się w większe grupki, leniwie podążali ku najbliższemu McDonaldowi, śmiejąc się i dyskutując. Piątkowa wolność. Hotaru obiecała sobie, że jeszcze tego wieczora skończy całą pracę domową, a w weekend – będzie mogła bez wyrzutów sumienia pójść na dłuższą wycieczkę, zanurzyć się w leśnej ciszy i nie przejmować tym, że już w środę czeka ją sprawdzian z chemii. Albo może zaprosi jeszcze Kukume. Wiadomo, trzeba było odpocząć od szkoły, ale od przyjaciół Hotaru nie potrzebowała odpoczynku.
Tymczasem zaś na schodach pojawiła się charakterystyczna postać. Burza kręconych włosów od razu przyciągała wzrok, do tego dochodził jeszcze wysoki wzrost i koszulka – w stonowanych barwach, z materiału z odzysku, ale za to z proekologicznym hasłem nadrukowanym dużą, rzucającą się w oczy czcionką. Hotaru podniosła dłoń, pomachała. Wzrok Michelle zaraz ją odnalazł, dziewczyna skierowała ku niej swoje kroki. Hotaru przekrzywiła głowę. Coś było nie tak – krok Michelle zdawał się zbyt spokojny jak na nią, ramiona nieco opuszczone, jakby ten charakterystyczny plecak w pandy ważył więcej, niż zazwyczaj.
— Koniec tego tygodnia — Michelle stanęła pod drzewem, oparła się barkiem o pień i odetchnęła głęboko.
Hotaru skinęła jej głową.
— Wiem, że niedługo koniec semestru, ale dają nam trochę za dużo pracy.
— Właśnie.
Dziewczyna odwróciła się w stronę szkoły. Akurat ten moment wybrała Kukume, by pojawić się na schodach. Pleciona torba ozdobiona drewnianymi koralikami wisiała na jej ramieniu, barwna chusta spinała ciemne włosy. Bransoletki kołysały się na nadgarstkach, zaś w uszach wisiały te charakterystyczne kolczyki – popołudniowe słońce wydobywało z nich ciepłe, złote błyski. Dziewczyna podążyła ku koleżankom, wymijając po drodze pozostałych uczniów.
— Lei jeszcze nie ma? — spytała, kierując wzrok ku Michelle.
— Ma jeszcze jedną lekcję – odrabiają jakąś zaległą matematykę.
— Możemy poczekać na nie w parku - Sophie powinna skończyć kółko chemiczne, spotkamy się całą piątką — wtrąciła Hotaru.
Michelle skinęła głową.
— Napiszę im na grupie.
Smartfon błysnął w dłoni, zawirowało logo Discorda, Michelle szybkim ruchem napisała krótką wiadomość na serwerze SpiceGirls, a potem całą trójką udały się w stronę swojego zwyczajowego miejsca.
Popołudniowe słońce przyświecało łagodnie, wieczór wciąż był odległy, choć w powietrzu wyczuwało się ten specyficzny zapach, którego Hotaru nie potrafiła nazwać. Kojarzył się jej z końcem dnia, z odpoczynkiem i rozmyślaniem. Z tym momentem, gdy wszystko było zrobione, a jedyne, co zostało, to po prostu siedzieć, zastanawiać się nad rzeczami, nad którymi zazwyczaj się nie zastanawiało, i dyskutować z przyjaciółkami, nie patrząc na zegarek.
— Rozmawiałaś z nią? — spytała Michelle, przysiadając na ławce.
— Niewiele, jest nowa w klasie — wyjaśniła Hotaru, przycupnąwszy obok.
Reannon Prashad, ich nowa koleżanka, dołączyła dość niedawno i choć Hotaru nie zdążyła wymienić z nią wielu słów, jej intuicja podpowiadała, że łatwo by się dogadały. Zaś intuicja Hotaru bardzo rzadko się myliła, jej przewidywania w kwestii osób były zazwyczaj trafne.
— Wydaje mi się, że w końcu dołączyła do kółka artystycznego - zainteresowała się rysunkiem.
Kukume zabębniła palcami po przedramieniu.
— Teraz ją kojarzę – faktycznie, dołączyła do nich taka ciemnowłosa dziewczyna. To Reannon, prawda?
— Tak, łatwo ją rozpoznać po warkoczu — przytaknęła Hotaru.
Nic dziwnego, że Kukume ją kojarzyła, chociaż nie chodziły do tej samej klasy - Kukume była w kółku fotograficznym, nie raz oba kółka łączyły swoje siły, a członkom zdarzało się przepływać między jednym i drugim.
Rozmowa przeniosła się na inne tematy, omawiano nadciągający sprawdzian z chemii, wzdychano nad rozprawką, nad kolejnymi lekturami, które trzeba było zmęczyć. Michelle kołysała stopą, patrzyła gdzieś w dal i była bardziej milcząca, niż zazwyczaj. Niepokój Hotaru rósł.
W końcu na horyzoncie pojawiły się Lea i Sophie. Dziewczyny dołączyły, na ławce zrobiło się trochę ciasno. Ponarzekano na konieczność odrabiania jakiejś matematyki, pojawiło się wspomnienie tego, jak kiedyś trzeba było poprosić Isidoro o wytłumaczenie jakiegoś zagadnienia z tego przedmiotu. Zapadła chwila wymownej ciszy. A potem Sophie rozgadała się o nowych osobach dołączających do jej kółka. Lea zerkała na siostrę – jej też nie umknęło nietypowe milczenie Michelle. Po pewnym czasie dziewczyna zaczęła zbierać też zaniepokojone spojrzenia zarówno od Kukume, jak i od Sophie.
— Dobra — Sophie z rozmachem klepnęła swoje kolano i trąciła Michelle łokciem. — Jeśli to marsowe spojrzenie sponsorowane jest przez podwyżkę cen gorącej czekolady w kawiarni, to wiedz, że mieszanie roztworów to moja specjalizacja, a czekolada to też roztwór. Coś wymyślimy.
Michelle rzuciła jej zaskoczone spojrzenie, przez chwilę próbowała poskładać wszystkie słowa. Roześmiała się, ale w jej śmiechu nie było wiele wesołości.
— Nie, nie chodzi o czekoladę, chociaż faktycznie podnieśli ceny. Chodzi o schronisko.
Słowa nie zaskoczyły nikogo, Hotaru pokiwała głową, splotła dłonie. Michelle spędzała dużo czasu w okolicznym schronisku - zawsze to ona stała za inicjatywą koców, zabawek albo karmy, którą zbierano dla tamtejszych psów, co weekend pomagała wyprowadzać je na spacery, to ona rozklejała po szkole ogłoszenia i ulotki o tym, jak adoptować zwierzaka ze schroniska. Michelle odchyliła się na ławce, westchnęła ciężko.
— Nie mają pieniędzy na to, żeby się utrzymać. Właścicielka napisała na fanpejdżu, że zamykają schronisko, to ich ostatni miesiąc. Kto może adoptować zwierzaka, niech to szybko zrobi, bo dla części jest miejsce w jakichś innych schroniskach, ale nie dla wszystkich… Będą się tułać po domach tymczasowych i nie wiem, co z tego będzie. — Michelle urwała, wykonała jakiś nieokreślony, gniewny gest. Hotaru złapała jej dłoń, ścisnęła mocniej.
— Można im jakoś pomóc?
— Udostępniłam tego posta, może uda się adoptować więcej zwierzaków, ale nie wiem… Chciałabym zrobić coś jeszcze. Myślałam… — przeniosła wzrok na Leę — mamy trochę gratów w domu, można to sprzedać, zawsze jakieś pieniądze. Może ktoś jeszcze by się dorzucił, mieliby na czynsz na kolejny miesiąc. I wtedy udałoby się znaleźć domy dla większej liczby zwierząt. — Znów westchnęła, tym razem jeszcze głębiej. Brwi ściągnęły się, dłonie zwinęły się w pięści. — Jak zwykłe przedmioty! Jak nie ma miejsca, to wywalić i się nie przejmować. Wiesz, co ktoś napisał w komentarzu? — Dziewczyna przeskoczyła wzrokiem między siostrą a Kukume. — „Szkoda piesków, ale może postawią tam jakieś fajne sklepy".
Hotaru przyjacielskim gestem potarła bark Michelle, ale nie potrafiła wymyślić niczego, co pomogłoby w tej sytuacji.
— Jak dużo pieniędzy trzeba?
Michelle pokręciła głową ze zrezygnowaniem.
— Pięćdziesiąt tysięcy. W życiu nie zbierzemy takiej kwoty.
Cisza, która zapadła, miała w sobie przykry chłód. Odległe śmiechy i pokrzykiwania bawiących się w parku dzieci wydawały się wręcz nie na miejscu.
— Nie możemy rozpaczać, do tego trzeba podejść metodycznie i z rozwagą — Sophie przerwała milczenie, splotła dłonie w kontemplacyjnym geście. — Do kiedy trzeba zebrać te fundusze?
— Mamy jakieś dwa-trzy tygodnie.
Blondynka przelotnie uniosła brwi, ale poza tym nie dała po sobie niczego poznać.
— To krótki termin, ale nie jest niemożliwy do osiągnięcia.
— Sophie, to jest pięćdziesiąt tysięcy.
— Owszem. Powiedzmy, że każda z nas będzie w stanie dorzucić do tego celu stówę.
— …to potrzebujemy… — Michelle oszacowała w pamięci — bardzo dużo takich osób, żeby dorzuciły stówę.
— Pięciuset, to nie tak dużo — podsumowała Sophie. — To znaczy, to jest osiągalna liczba. Tylko potrzeba nam dobrej reklamy.
— Nie wiem - jakbyśmy wszystkie udostępniły tego posta, to myślicie, że znajdzie się pięćset osób? — spytała Lea, ale w jej głosie słychać było więcej wątpliwości, niż czegokolwiek innego.
— Ten post to jedyna opcja? — wtrąciła Kukume. — Mówiłaś o sprzedawaniu jakichś rzeczy…
Michelle skinęła głową.
— Myślałam o tym, żeby zorganizować jakąś wyprzedaż garażową, taką charytatywną. Może zebrałoby się chociaż część tej kwoty.
— A może koncert? — rzuciła Sophie, bawiąc się końcem warkocza. — Nie jest tak, że nie mamy żadnych muzyków w szkole. Takich, którzy zainteresowaliby się losem zwierząt.
Zapadła chwila ciszy, pomysł wydawał się obiecujący.
— Ale wtedy wejściówki byłyby po dychu. I potrzebowalibyśmy pięciu tysięcy osób…
— U nas na sali gimnastycznej tyle się nie zmieści.
Sophie zmarszczyła brwi.
— Kto mówi o sali gimnastycznej — burknęła, skrzyżowała ramiona na piersi. — To się musi dać rozwiązać. Nie ma nierozwiązywalnych problemów, trzeba po prostu zmienić podejście, znaleźć inny sposób. Hm…
— Może połączyć koncert z tą wyprzedażą. Albo jakąś loterią? — wtrąciła Hotaru. — Pamiętam takie święta z domu…
Rozmowa spłynęła na to, jak wyglądały festiwale i święta w ojczyźnie dziewczyny. Hotaru splotła i rozplotła dłonie, spuściła wzrok, ale po chwili wróciła nim do koleżanek. W jej wspomnieniach drzemał amalgamat wrażeń i obrazów, które dziewczyna powoli rozplatała i rozsnuwała w opowieści. Były wspomnienia z momentu, gdy próbowała naciągnąć rodziców na kolorową maskę, albo kiedy usiłowała wyłowić z basenu złotą rybkę - nigdy jej się to nie udało. Cienka błonka poi rozmaczała się zbyt szybko, niewprawne dłonie małej Hotaru nie dawał rady wyłowić rybki i nici ze wzbogacenia domowego akwarium. Były i historie o tym, jak można było kupić los na loterii i wygrać kompletnie nieprzydatnego gameboya, zamiast ładnego zestawu herbacianego, albo jak w innej konkurencji trzeba było rzucać piłką do celu i strącać inne piłeczki, żeby dostać misia.
— To zupełnie jak na naszych festiwalach.
— I na końcu był koncert — podsumowała Hotaru.
Przemożny dźwięk taiko brzmiał aż w płucach, obijał się o żebra, wibrował w mrokach letniej nocy. Kapłani potrząsały złotymi shakujō, przepoceni z wysiłku muzycy tłukli w bębny, aż grzmiało pod niebiosa – by bogowie usłyszeli głos śmiertelników i zesłali im swe błogosławieństwa. Kapłanki tańczyły święty taniec - kagura - ten sam, niezmienny, od zarania dziejów.
— Myślicie, że damy radę coś takiego zorganizować? — spytała Kukume, krzyżując ramiona na piersi.
— Chyba nie na taką skalę — dodała Sophie, zerkając na zapał, jaki malował się na twarzy Michelle. — Ale warto spróbować. Wydaje mi się, że nawet wiem, od czego zacząć…


Hotaru wróciła do domu później, niż planowała. Później też wzięła się za odrabianie lekcji, ale zapału i motywacji miała aż nadto – musiała uporać się ze wszystkim, bo następnego dnia czekało ją mnóstwo pracy. Weekend spędzony na spacerach po lesie odszedł w niepamięć, zastąpiony wyższą potrzebą, ważniejszą koniecznością.
Był wieczór, gdy Hotaru usiadła z matką na werandzie – miały taki zwyczaj, by co jakiś czas po prostu spotkać się, posiedzieć, porozmawiać o tym czy tamtym, zaś wieczorna cisza wydawała się do tego najodpowiedniejsza. Słońce chyliło się ku zachodowi, barwiąc niebo szkarłatnym i złotym ciepłem, stopniowo ochładzającym się w głębokie indygo przetykane srebrem. Hotaru błądziła wzrokiem po przydomowym ogródku, który ojciec starannie pielęgnował - cały ich dom, zbudowany i urządzony według tradycji kraju leżącego po drugiej stronie globu, stanowił kotwicę, jakby mocną linkę, łączącą serce Hotaru z opuszczoną przed laty ojczyzną.
Ciemność zapadała coraz głębiej, osiadała wśród roślin, zagarniając je dla siebie i sprawiając, że kolejne klomby i kwiaty tonęły w sennej szarości. Świat zdawał się kurczyć, ograniczając się do tych dwóch haftowanych poduch, do leniwie narzuconych na ramiona koców, imbryka z herbatą i niewielkiego lampionu, którego miękkie światło wyznaczało granicę między istnieniem i niebytem.
Matka Hotaru przypominała posąg. Jednak nie ten zimny, marmurowy i niedostępny. Była bardziej jak rzeźba z miękkiego, cedrowego drewna - ciepła w promieniach letniego słońca, otulona leśnym, żywicznym zapachem, pobrużdżona przetartymi słojami. W spracowanych dłoniach trzymała swój niewielki kubek - stary, stłuczony, ze złotą blizną przecinającą go w połowie. Przetykany pierwszymi siwymi pasmami warkocz spływał jej z ramienia, łagodny uśmiech zdobił twarz, gdy patrzyła na swoją córkę.
— Nie wiem, jak mogłabym im pomóc — Hotaru popatrzyła w drżącą powierzchnię herbaty w kubku, obróciła go w dłoniach. — Nie znam się na tych wszystkich rzeczach na Facebooku, nie mam też tylu znajomych, żeby powiedzieć im o schronisku. Wszyscy, których mam to… — Westchnęła. — … to właściwie dziewczyny — wyjaśniła, mając na myśli grupę planującą pomoc dla schroniska — i może jeszcze garstka innych. Nie znam tylu osób.
— To, że nie jesteś w stanie wesprzeć ich w ten sposób nie oznacza, że nie jesteś w stanie w ogóle tego zrobić.
— Ale chodzi o to, żeby powiadomić jak najwięcej osób o całej akcji. Rozreklamować ją, potrzebujemy naprawdę mnóstwa chętnych, żeby się jakoś dołożyli…
Matka przechyliła łagodnie głowę, upiła łyk herbaty.
— Wisteria nie zakwitnie, jeśli nie da się jej mocnej podpory — powiedziała filozoficznie. — To prawda, że ludzie skupiają się na kwiatach. Jeśli nie czujesz, że możesz być kwiatem, bądź gałązką. Bądź liściem, podporą albo korzeniem. Ale bądź - bo to w przyjaźni najważniejsze.
Usta Hotaru w końcu przestały się aż tak zaciskać, wygięły się w delikatnym uśmiechu, który sięgnął oczu. Mama kontynuowała.
— Może wolicie pracować tutaj, u nas w domu?
— Jest nas piątka, będziemy ci przeszkadzać — Hotaru zawahała się.
— Czy to ma znaczenie? Najważniejsze, że będziecie miały dobre miejsce do tego, żeby się skupić i przedyskutować wszystko po swojemu. To inaczej, niż gdybyście spotkały się gdzieś w szkole albo w kawiarni, prawda?
— Prawda — Hotaru przytaknęła ostrożnie.
— Poza tym będziecie też potrzebowały więcej miejsca. Schowam część rzeczy, poprzesuwam panele i dostaniecie cały duży pokój i studio na czas robienia tego projektu.
Dziewczyna nie spodziewała się tego - studio, w którym matka trenowała przed występami było samym sercem domu i nie wyobrażała sobie, by można było je w ogóle tknąć. Na usta cisnęło jej się wiele słów - „Przecież tak nie można!", „Jesteś pewna, mamo?" albo „Nie, nie potrzebujemy aż tyle miejsca." Ale tylko jedno słowo wydawało się odpowiednie.
— Dziękuję.


Pięć par skarpetek stanęło na świeżym tatami. Sophie przeszła na środek pomieszczenia, z uśmiechem popatrzyła po minimalistycznych, stonowanych ścianach i drewnianych shōji odgradzających pokój od reszty domu. Nie dało się nie zwrócić uwagi na strategicznie rozsunięte panele wychodzące na ogród - łagodna zieleń, cichy szum trącanych wiatrem gałęzi i słodki zapach kwiatów nieśmiało zaglądały do pokoju, przełamując geometryczną pustkę.
— Dobre miejsce do snucia odważnych planów — powiedziała, podpierając dłonie na biodrach, a potem zwróciła się do stojącej w progu mamy Hotaru. — Dziękujemy! Miejsce jest niesamowite!
Popłynęły kolejne podziękowania, mama Hotaru tylko odpowiadała uśmiechem zapewniając, że to żaden problem, że lubi mieć gości, i że jeśli może jakoś wesprzeć dobrą inicjatywę, to na pewno to zrobi. A potem bezszelestnie zniknęła za matowymi shōji. Hotaru była pewna, że niedługo z kuchni przybędą jakieś przekąski.
Tymczasem zaś dziewczyny usiadły na środku pokoju, Sophie zaczęła wyciągać z torby jakieś kartki i zeszyty, a po chwili dołączył do nich też jej gigantyczny piórnik i charakterystyczny notatnik, z którym nigdy się nie rozstawała.
— Dobrze, podejdźmy do tego systematycznie i określmy, czego właściwie chcemy.
— Uratować schronisko — powiedziała z mocą Michelle.
— Tak - zebrać pięćdziesiąt tysięcy na jeden czynsz — uściśliła Sophie. — Nie wykluczam, że uda się zebrać więcej. — Nie dodała, że równie dobrze może udać się zebrać mniej. — Ale potrzebujemy jasnego celu.
Na dużej kartce pojawiły się pierwsze notatki. Sophie odważnym ruchem podkreśliła najważniejsze słowa.
— Jak zamierzamy go osiągnąć?
— Zrobić ten festiwal.
— Koncert…
— Wyprzedaż?
Sophie uniosła dłoń.
— Zrobić jakieś wydarzenie, które przyciągnie ludzi. Bo potrzebujemy dużo pieniędzy. A to oznacza, że wydarzenie musi być fajne i oryginalne.
— Tylko… różni ludzie różnie patrzą na to, co jest dla nich fajne i oryginalne — wtrąciła Kukume.
— Racja. Ale spokojnie, poradzimy sobie. Nie ma takiego problemu, którego nie rozwiązałaby porządna burza mózgów. A tutaj mamy do dyspozycji aż pięć, więc po prostu nie wierzę, że nam się nie uda.
Shōji rozsunęły się bezszelestnie, pojawiła się tacka ryżowych ciasteczek i pękaty imbryk zielonej herbaty. Jak na razie – pierwszy tego dnia.


— Dobrze, ale czy którakolwiek z nas robiła kiedyś fanpejdża albo wydarzenie na Facebooku? — spytała Sophie, popatrując po twarzach pozostałych. — Jakieś doświadczenie?
Jedynie Michelle była jeszcze jako-tako skupiona na celu ich spotkania, ale to już chyba tylko siłą naturalnego uporu i poczucia misji. Hotaru zmieniała pozycję o wiele częściej, niż zazwyczaj, wzrok Kukume uciekał w stronę ogrodu, zaś Lea błądziła spojrzeniem po kartkach, od czasu do czasu przygryzając wargi i próbując być dzielna dla siostry. Siedziały już dość długo, ich plan jak na razie miał więcej pytań, niż odpowiedzi - było zbyt wiele niewiadomych i chyba tylko Sophie czuła, że w tym szaleństwie jest metoda.
Dziewczyna odłożyła pisak, klepnęła otwartą dłonią w udo.
— Dobrze – robimy przerwę.
Nikt nie zaprotestował, Michelle przeciągnęła się, unosząc nieco z tatami. Zmęczoną ciszę przerwało charakterystyczne burczenie brzucha. Hotaru zaśmiała się, przysłaniając dłonią usta.
— Chyba czas najwyższy coś zjeść. Chodźcie, mama pewnie i tak niedługo zawoła nas na obiad.
To mówiąc, Hotaru wstała i zaprowadziła pozostałe dziewczyny w stronę kuchni.
W przeciwieństwie do reszty domu, kuchnię urządzono w stylu zachodnim - centralną część zajmował otoczony krzesłami stół, podłogę wyłożono płytkami, zaś ściany zasłaniały drewniane szafki i zabudowane sprzęty. Jasny bambus łączył się z grafitową, matową barwą blatów, dopełniał serwetek i drobnych akcentów w kolorze sosnowej zieleni. Wśród tego wszystkiego - mama Hotaru. W lekko poplamionym i zużytym fartuszku, wyłączała właśnie płytę grzejną pod ostatnim z garnków.
— Ale ładnie pachnie — powiedziała Michelle, wywołując na twarzy mamy Hotaru lekki uśmiech.
— Możemy jakoś pomóc? — Lea zaczęła podciągać rękawy, zaraz dołączyła do niej Kukume.
Mama Hotaru zazwyczaj usadzała swoich gości przy stole i tyle. Spojrzała na dziewczyny, nabrała powietrza, by powiedzieć im, żeby się nie przejmowały i po prostu sobie usiadły, ale zmieniła w końcu zdanie.
— Możecie wyjąć talerze – są tam, w szafce na górnej półce. A tu, w szufladzie, są sztućce. Trzeba jeszcze rozłożyć serwetki. — Wskazała dłonią jedną z otwartych szafek.
Z taką liczbą pomocników stół został błyskawicznie nakryty. Krzesła zaszurały, a wygięte, ceramiczne łyżki stuknęły o krawędzie malowanych misek. Kukume wyłowiła kawałek tofu z zupy, mama Hotaru popatrywała na twarze koleżanek jej córki.
— I jak wam idzie? — zagadnęła.
— Dobrze, damy sobie radę — odpowiedziała jej Michelle. — Ale to dużo pracy i mamy trochę wątpliwości… Trzeba będzie poszukać w Internecie o tym, jak robić zbiórki i w ogóle… Bo jak się zbiera darowiznę, to — urwała na moment, szukając słów — tam są jakieś procedury i podatki do zapłacenia.
— I myślałyśmy, żeby wypożyczyć nagłośnienie ze szkoły, ale nie wiemy, czy będzie można je gdzieś przenieść, czy nie.
— Bo jeśli nie dadzą nam tego wynieść, to trzeba będzie po prostu zrobić koncert w szkole, na sali gimnastycznej…
— Ale w plenerze byłoby lepiej.
— Jest jeszcze pomysł, żeby nie ograniczać się do muzyki — dodała Sophie. — Tylko ogólnie – jakieś pokazy na scenie, żeby każdy znalazł coś dla siebie.
— Może opracowanie motywu przewodniego by wam pomogło? — spytała mama Hotaru, zaś łyżka dziewczyny zamarła na chwilę nad miską.
— Nie pomyślałyśmy o tym. Ale to świetny pomysł!
Rozmowa dalej płynęła, miso zniknęło, zastąpił je makaron z warzywami. Pałeczki poszły w ruch, Sophie próbowała chwycić swoimi kawałek marchewki.
— To faktycznie dużo elementów. I mam wrażenie, że chociaż jest was piątka, to nadal za dużo zajęć na takie młode osoby — podsumowała mama Hotaru.
— Ale ze schroniskiem trzeba coś zrobić, nie możemy tego zostawić — zaprotestowała Michelle.
— Nie o to chodzi. Mówicie, że jest wiele rzeczy, których nie wiecie, prawda?
— Poczytamy w Internecie i się nauczymy, to nie może być aż tak trudne — dodała Sophie.
— Szybciej byłoby wam poprosić o pomoc osoby, które się na tym znają. A jeśli nie mogą pomóc, niech chociaż podzielą się swoją wiedzą. W tym przypadku nie musicie zgłębiać całego tematu – wystarczą wam odpowiedzi na pytania, które są potrzebne tu i teraz, prawda? Z czym macie największe problemy?
— Z ogarnięciem tego od strony administracyjnej.
— Z rozreklamowaniem wydarzenia.
— Mamy za mało rzeczy na scenę.
Mama Hotaru uśmiechnęła się.
— Na pewno w klasie macie osoby, z którymi można o tym chociaż porozmawiać.


— Fanpejdża? — Mattia uniósł brwi, przechylił głowę. — Powiedzmy, że mam pewne doświadczenie.
Poniedziałkowa przerwa obiadowa wydawała się za krótka – czasu na jedzenie było zawsze za mało, nie mówiąc już o odpoczynku po lekcjach, które w poniedziałek zawsze były jakieś trudniejsze, dłuższe i generalnie - bardziej traumatyczne. Mattia odłożył sztućce, otarł usta cienką serwetką ze szkolnej stołówki, a potem wziął szklankę z kompotem. Na dnie pływała mała, rozmiękła truskawka.
— Jednak chętnie dowiedziałbym się czegoś więcej o samym pomyśle…
Siedząca po drugiej stronie stołu Michelle zaczęła nakreślać sytuację schroniska, streszczała poczynione przygotowania i plany. Mattia kiwał głową, uśmiechał się uprzejmie, szklanka z kompotem kołysała się niepewnie. Chłopak przeniósł wzrok na siedzącą obok Sophie. Ta zaś dotknęła ramienia Michelle, przerywając potok słów. Wprawnym ruchem zrobiła miejsce na stole, wyciągnęła swój notes.
— Plan jest taki — zaczęła, tłumacząc przedsięwzięcie, w strategicznych momentach wskazując palcem szkice w notatniku.
Mattia kiwał głową, unosił brwi, pocierał podbródek, ale w końcu uśmiechnął się.
— Z nagłośnieniem – to prawda, że nie można wynosić go poza obręb szkoły. Przynajmniej – takie są zasady.
Hotaru zacisnęła usta, splotła mocniej dłonie.
— Czyli jesteśmy skazane na salę gimnastyczną…
— Tego nie powiedziałem. — Kącik ust Mattii uniósł się nieco, tworząc ten charakterystyczny, lekko łobuzerski uśmiech. — W uzasadnionych przypadkach można go pożyczyć i robić z nim, co się chce, pod warunkiem, że wróci nienaruszony. Więc jeśli jesteście w stanie to zagwarantować, ja porozmawiam z dyrektorem i będzie można zrobić koncert na świeżym powietrzu.
Twarz Michelle od razu pojaśniała.
— Nie martw się, na pewno nic mu się nie stanie. Nie zgubimy ani jednego kabla.
Chłopak parsknął śmiechem.
— Trzymam za słowo. I jeśli już przy tym jesteśmy - myślę, że dobrze byłoby spróbować wciągnąć całe wydarzenie pod patronat szkoły. Nie organizować tego na własną rękę, tylko dołączyć się do czegoś większego. Wtedy łatwiej będzie o zwycięstwo w bataliach administracyjnych. — Rozłożył dłonie, obdarzył siedzące wokół stołu dziewczyny kolejnym z szerokiej palety swych uśmiechów. — Zyskacie na wiarygodności.
— I myślisz, że dyrektor się na to zgodzi? — spytała z powątpiewaniem Kukume.
— Jeśli dobrze mu się to przedstawi. — Chłopak uniósł palec, przechylił głowę. — To będzie bardzo dobrze wyglądało we wszystkich szkolnych raportach i rubryczkach - grupa uczennic, tknięta losem schroniska, podjęła inicjatywę i zorganizowała festyn charytatywny. Na pewno da to szkole punkty w rankingach, dyrektor powinien was aktywnie wesprzeć.
— Myślisz, że udałoby się sprawić, żeby dorzucił się na ulotki, ogłoszenia i… — Lea zastanowiła się chwilę. — Na reklamę? Może wrzuciliby informację o tym na fanpejdża szkoły?
Mattia uśmiechnął się pod nosem.
— Spróbujemy ugrać więcej. Przypomnijcie sobie, jak wyglądają dni otwarte szkoły — powiedział, splatając dłonie, zerkając po twarzach dziewczyn. — Są stoiska, jakieś banery i masa innych elementów. Jest nawet scena, a przynajmniej była w ubiegłych latach.
— Co się z nią stało?
— W jednym roku była kiepska pogoda, więc jej nie rozkładano. A potem jakoś się to tak wszystko rozmyło; okazało się, że da się zrobić dni otwarte bez sceny, no i ot, nikomu nie chciało się wyciągać i montować wszystkiego. — Wzruszył ramionami. — Ale stelaż jest w piwnicach i nic mu nie jest. Więc teraz powiedzcie mi: jak dokładnie wygląda wersja plenerowa tego wydarzenia? Potrzebuję dobrych argumentów, żeby wywalczyć wam tyle wsparcia, ile się da…


Tego dnia Hotaru najpóźniej kończyła lekcje. Nie narzekała - dzięki temu mogła poczekać i złapać na korytarzu Inannę, jak wracała z zajęć kółka muzycznego.
Hotaru stała na opustoszałym korytarzu, zerkając na wskazówki tykającego powoli zegara, czekając cierpliwie, aż ta dłuższa przesunie się kawałek, oznajmiając koniec zajęć. W korytarzu panowała względna cisza - tylko od czasu do czasu słychać było nieco przytłumionej ciężkimi drzwiami muzyki, wydobywającej się z sali lekcyjnej. Hotaru wsłuchiwała się w melodię gitary. I choć sama nie grała na tym akurat instrumencie, była raczej muzykalna – shamisen sprawił, że jej ucho łatwo wychwytywało poszczególne tony, chętnie podążało za melodią. I – rzecz jasna – potrafiło ocenić, na ile ktoś trafia w struny swego instrumentu, nawet jeśli nie był to shamisen.
Hotaru zmarszczyła brwi – coś było nie tak. Isidoro wspominał, że Inanna jest utalentowaną gitarzystką i do tego ładnie śpiewa, na dodatek ma złote serce, a los zwierząt nie jest jej obojętny. Była więc doskonałą osobą, którą można było poprosić o to, by wzięła udział w koncercie charytatywnym i pomogła zebrać fundusze na schronisko, użyczając nieco swego głosu i muzyki. I o ile w złote serce i martwienie się o los zwierząt Hotaru nie wątpiła, to w ten talent muzyczny - już owszem.
Te dźwięki, które (choć zniekształcone i wygłuszone zamkniętymi drzwiami) wymykały się z sali, nie przypominały niczego, co można było nazwać ładną muzyką. Dziewczyna przymknęła oczy, wsłuchała się mocniej. Ktoś niezbyt delikatnie szarpał struny, wygrywał kolejne akordy nie do końca rytmicznie, jakby zastanawiając się zbyt długo, nim dłoń ułożyła się w odpowiedni chwyt.
Wskazówka przesunęła się, „melodia" ustała. Hotaru oderwała się od rzędu szafek, poprawiła torbę na ramieniu i wpatrzyła w drzwi. Te uchyliły się, zaś osoba, która się w nich pojawiła…
— Antares?
Nie wiadomo, kto był bardziej zaskoczony – Hotaru, czy Antares, który w okamgnieniu zrobił się purpurowy na twarzy. Dziewczyna przeniosła wzrok na jego ramię. Zamiast typowej dla niego torby sportowej, tkwiła tam teraz gitara w pokrowcu.
— T-to nic takiego. Raz tylko przyszedłem — bąknął pod nosem, uciekając spojrzeniem po podłodze. Za jego plecami jeszcze parę osób wyszło z sali, zaczęło kierować się ku szatni.
— Tak — powiedziała Hotaru, starając się jakoś wybrnąć z sytuacji.
Antares był ostatnią osobą, którą podejrzewałaby o jakiekolwiek zainteresowanie sztuką… Nie chodziło o to, że chłopak był mało wrażliwy – po prostu Hotaru odniosła wrażenie, że ze wszech miar jest mu nie po drodze z jakąkolwiek formą artystycznego wyrazu. Jeśli dana aktywność wymagała fizycznej siły i zręczności, nie było lepszej osoby. Ale jeśli trzeba było ubrać uczucia w słowa…
— B-będziesz jutro na matematyce? — spytał nagle chłopak, wciąż na nią nie patrząc i z każdą chwilą będąc coraz bardziej czerwony na twarzy.
— Tak.
— To… to do jutra.
I tyle go widzieli – Antares czmychnął korytarzem, błyskawicznie zniknął za rogiem. Hotaru stała jeszcze przez moment, odprowadzając go wzrokiem i próbując ułożyć sobie w głowie to, czego właśnie była świadkiem.
— Antares i gitara… — mruknęła pod nosem.
W tym momencie z klasy wyszła ostatnia osoba. Charakterystyczne, płowe włosy związane w nieco chaotyczny kucyk, do tego śniada cera i te wesołe piegi - Inanna powitała Hotaru szerokim uśmiechem i równie szerokim, pogodnym gestem ozdobionej drewnianymi bransoletkami dłoni.
— Oo, Hotaru! Dobrze cię widzieć, ale skończyliśmy już zajęcia — Inanna momentalnie podeszła bliżej, złapała dziewczynę za ręce. — Ale jakbyś chciała dołączyć, wiesz ze swoim shamisenem, albo z każdym innym instrumentem, to no – pojutrze jeszcze też się spotykamy, więc możesz przyjść – klub muzyczny jest otwarty dla każdego. A może chciałabyś zaśpiewać? — Nagła myśl przemknęła przez głowę Inanny, dziewczyna zaraz zapaliła się do swojego pomysłu. — Masz ładny głos, na pewno dobrze by ci poszło! — Inanna przelotnie zmarszczyła brwi. — Nie, poczekaj, rozmawiałyśmy o tym kiedyś, mówiłaś mi, że śpiewasz, tak? O, to się dobrze składa! Bo widzisz…
Hotaru roześmiała się pogodnie, nie poczyniła żadnego gestu, by uwolnić dłonie z uścisku rąk Inanny. Pokręciła głową na długi potok słów.
— Nie, nie chodzi o dołączenie do kółka muzycznego — spróbowała wciąć się między kolejne partie wypowiedzi. — Widzisz, chodzi o schronisko…
Inanna przechyliła głowę, uniosła brwi. Zamilkła i jakby na pewien czas spoważniała.
— Schronisko? Dzieje się coś niedobrego?
Druga z dziewcząt zacisnęła na moment usta i pokiwała głową. Cały uśmiech i wesołość gdzieś zniknęły, gdy Hotaru zaczęła tłumaczyć, na czym polega problem. Brwi Inanny ściągnęły się, dłonie same opadły wzdłuż boków, puszczając ręce Hotaru. Ale tak, jak dobry nastrój zniknął z twarzy Inanny na wieść o problemach w schronisku, tak zaraz powróciła nadzieja, gdy Hotaru zaczęła opowiadać o tym, jaki jest plan, by temu zaradzić.
— Pewnie, że zaśpiewam! — Dłonie Inanny znów się uniosły, tym razem wylądowały na ramionach Hotaru. — I jak będzie trzeba, to pomogę z ogarnięciem tego koncertu. To znaczy – jakby ktoś jeszcze był, to świetnie, bo tak ogarniać w pojedynkę, to ciężko. Ale jakbym miała pomóc w ogarnianiu, to zawsze. Macie jeszcze kogoś na scenę?
Hotaru skinęła głową.
— Mamy – Kukume mówiła, że umie grać na flecie. Ale sam flet to trochę za mało. I sam program jest jeszcze do przedyskutowania.
Inanna posłała jej kolejny uśmiech.
— To z tym też pomogę. Nie martw się – wszystkim tam kapcie pospadają, taki koncert zrobimy!


Hotaru zdarzyło się pomagać Michelle przy różnych zbiórkach dla schroniska, które wcześniej organizowała, jednak dziewczyna nigdy nie była w samym schronisku. Teraz miało się to zmienić - Michelle powiadomiła opiekunkę schroniska o swoim planie, ale szczegóły wolała przedyskutować osobiście. I oczywiście - chciała też przedstawić resztę ekipy.
Autobus zatrzymał się na ostatnim przystanku na granicy drugiej strefy. Lekko przekrzywiony słup ze zdartym rozkładem nosił na sobie tylko jeden numer, na dodatek wzięty w charakterystyczną ramkę „na żądanie". Kawałek spękanego chodnika ze ścieżką idącą prosto w las był jedynym, co łączyło przystanek z czymkolwiek.
— Jesteśmy — powiedziała Michelle, wysiadając z autobusu i odwracając się do reszty. — Schronisko jest ledwie kawałek dalej.
Dziewczyny ruszyły ścieżką między drzewa. Tam, gdzie wciąż był kawałek zupełnie niezagospodarowanego lasu, którego żaden deweloper nie postanowił przerobić na pastelowe bryły zbyt blisko siebie zbudowanych domów. Takich, między którymi brakowało całej tej zieleni widocznej na wizualizacjach, ale za to było pełno drucianych płotków i bramek na karty magnetyczne. Nikt nie postanowił też wydzielić tego miejsca na park - albo może i kiedyś próbował. Hotaru złowiła spojrzeniem kawałek charakterystycznego, rozłupanego kamienia, który musiał być niegdyś koszem na śmieci, teraz zaś był w połowie swego zjednoczenia się z przyrodą.
Z oddali dobiegło ich poszczekiwanie psów.
A potem spomiędzy drzew wychynęła niewielka, niezadbana polanka, na której ktoś zaparkował dwa stare samochody i małą przyczepę. Przy przyczepie – jakiś mężczyzna. Ubrany w zwyczajne, nieco sterane życiem ubrania, ściągał z przyczepy jakieś ciężkie worki – Hotaru wychyliła się, popatrzyła i tak, jak się domyślała – były to worki z karmą. Mężczyzna odwrócił się w kierunku nadchodzących, a gdy jego wzrok padł na Michelle, uśmiechnął się szeroko, pomachał jej na powitanie.
Krótkie przedstawienie pozostałych dziewczyn, trzy słowa o mężczyźnie, a potem grupa ruszyła w stronę schroniska.
Samo schronisko prezentowało się schludnie i przestronnie - zupełnie nie tak, jak to się widywało czasem w tych wszystkich filmach dokumentalnych (czy paradokumentalnych) chwytających za serce i przedstawiających podły, psi los zebranych tam zwierząt. Całość przypominała ogródki działkowe, jednak zamiast ogródków były przestronne, podłużne kojce, gdzie psy mogły nieco pobiegać, każdy kojec zaś wyposażony był w pomalowaną na pstrokate kolory budę.
Gdy tylko Michelle przekroczyła bramę schroniska, ujadanie stało się wręcz ogłuszające. Niemal wszystkie psy jak na komendę przylgnęły do drzwi swoich kojców, szczekając, skacząc na siatkę i merdając ogonami. Na drzwiach - plakietki z imionami i datą, kiedy trafiły do schroniska.
Zygzak, 2015.
Kapsel, 2018.
Łatka, 2012.
— Sporo przyszło w lecie — zauważyła Kukume, zerkając po tabliczkach i z lekkim trudem dzieląc swoją uwagę między czytanie tekstu i szczekające w kojcach psy.
— Zgadnij, czemu — westchnęła smutno Michelle. — Rodzina chciała jechać na wakacje, ale nie chcieli brać psa. No to co się robi z psem, który jest problemem? Hop do schroniska. Albo porzucić nie wiadomo gdzie.
Hotaru aż serce się ścisnęło, gdy popatrzyła na zwierzaki w kojcach. Były ładne i zadbane - sierść miały gęstą, błyszczącą. Ale w oczach czaił się smutek i desperacja, widoczne w tym, jak garnęły się w stronę siatek, jak skakały, opierając łapy o pręty, byle tylko być bliżej człowieka.
— Można je głaskać? — spytała niepewnie Sophie.
— Część można. Popatrz — Michelle podeszła bliżej, wsunęła dłoń między pręty.
Brutus podstawił łeb, ogon merdał razem z całą tylną częścią psa. Zwierzak przymknął oczy, wywalił ozór i zastygł, dając się głaskać i drapać za uszami.
— Szczekają, ale to nie jest agresywne szczekanie. Chcą, żeby zwrócić na nie uwagę.
Sophie podeszła do innego kojca - Gucio był mniejszy, nieco starszy, wydawał się też spokojniejszy. Dziewczyna pozwoliła mu powąchać swoje palce przez kratę, a potem też wsunęła dłoń do środka, zmierzwiła psie futerko. Lea stała kilka kroków dalej, obie ręce miała przełożone przez kraty i głaskała dwa łaciate psy - Bezę i Zołzę.
Na głaskaniu przez kraty można było spędzić długie godziny. Ale nie po to dziewczyny przyszły do schroniska - trzeba było porozmawiać z opiekunką. Dlatego też Michelle podjęła w końcu marsz, poprowadziła całą drużynę w kierunku tego niewielkiego budynku w środku schroniska.
I tak, jak całe schronisko przypominało coś na kształt odkrytego ogródka działkowego, tak zlokalizowany w środku budynek administracyjny przypominał nieco mały, letni domek wybudowany, by było gdzie spędzić czas w wakacje. Farba na ścianach spłowiała, dach gdzieniegdzie pokrywał mech. Psy miały czyste i zadbane kojce, a do tego ładnie pomalowane budy, ale miejscem, gdzie przebywali ludzie, jakoś nikt się specjalnie nie interesował. Hotaru uśmiechnęła się pod nosem.
Tymczasem zaś Michelle podeszła do drzwi, nacisnęła klamkę i weszła, jak do siebie. W środku – krótki przedpokój, a zaraz potem – biuro opiekunki. Uchylone drzwi prowadziły do pustego pokoju, gdzie zawalone papierami biurko i włączony, stary komputer stanowiły jedyne dowody na to, że ktoś dopiero co opuścił pokój.
— Sara? — zawołała Michelle, kierując słowa w głąb niewielkiego budynku.
— Tutaj! — odpowiedział jej glos, dziewczyna zaś podążyła za nim, prowadząc resztę w stronę jednego z pomieszczeń.
W środku – jakaś kobieta ubrana w zmęczony życiem, zasierściony polar. Akurat porządkowała jakieś bibeloty, na łokciu kołysał się jej kaganiec. Hotaru stwierdziła, że dokładnie tak wyobrażała sobie opiekunkę schroniska.
— Dobrze, że jesteście — powiedziała, uśmiechając się na widok Michelle.
Dopiero po chwili Hotaru zwróciła uwagę na drugą osobę w pomieszczeniu – wysoki mężczyzna, odziany od stóp do głów w niepokojącą czerń, chudy jak patyk i blady jak ściana, wybierał właśnie długą, czerwoną smycz.
— Poznajcie Tristiela — powiedziała Sara, wskazując na mężczyznę. — Nasz nowy wolontariusz. Ale ma doświadczenie, pomagał w innych schroniskach.
Chwila rozmowy, chwila przedstawiania wszystkich. Uśmiech Sary sięgał od ucha do ucha, gdy usłyszała, że Michelle udało się przeprowadzić cztery dodatkowe osoby do wyprowadzania psów, ale gdy dziewczyna powiedziała, że chciała zorganizować koncert i zbiórkę na schronisko, kobieta nie potrafiła powstrzymać łez. Hotaru sama poczuła, że się wzrusza, gdy Sara postanowiła przytulić każdą z dziewczyn zapewniając, że dowolna kwota pomoże i że są aniołami za to, że coś takiego w ogóle przyszło im do głowy. Tristiel jak na razie stał z boku, przysłuchiwał się rozmowie i nie mówił zbyt wiele.
— Wyprowadzicie pluszaki z Tristielem — zawyrokowała Sara.
— A ty? — spytała Michelle.
— Ja spróbuję się jeszcze zająć kwestią adopcji niektórych psów - ludzie się pozgłaszali, może chociaż Tajgę i Rubena uda się adoptować.
Wydarzenia potoczyły się szybko – Hotaru nawet nie zauważyła, gdy wraz z pozostałymy wychodziła poza teren schroniska, trzymając na smyczy niewielkiego kundelka.
— Nie powinnyśmy być chociaż pod opieką osoby pełnoletniej, czy coś? — spytała Sophie, kierując swoje słowa do Michelle i jako jedyna nie prowadząc żadnego psa – dziewczyna nie do końca komfortowo czuła się z psem na smyczy, ale chociaż dotrzymywała towarzystwa i głaskała podekscytowane spacerem psy.
Michelle zerknęła na Sophie.
— Teoretycznie to my powinnyśmy być pełnoletnie — przyznała cicho. — Ale wiele nam nie brakuje, a psy ktoś musi wyprowadzić.
Sophie uśmiechnęła się kątem ust - zasady były po to, żeby je zobojętniać, a lekkie nagięcie reguł jej nie przeszkadzało, jeśli można było dzięki temu pomóc zwierzętom. Hotaru też nie miała nic przeciwko, szczególnie gdy jej niewielki Nacho tak grzecznie szedł na smyczy. I poza tym - małomówny Tristiel roztaczał wokół siebie tę specyficzną aurę odpowiedzialnego, dorosłego człowieka, więc dziewczyna jakoś instynktownie czuła, że wszystko będzie dobrze.
Początek spaceru był najintensywniejszy - psy, rozemocjowane możliwością wyjścia poza teren schroniska, latały od krzaka do krzaka, czarne nosy szorowały przy ziemi, obwąchując każdą kępkę trawy, zaś czworonogi niespecjalnie przejmowały się tym, że na drugim końcu smyczy jest człowiek i może wypadałoby nie przeciągać go przez gęste chaszcze. Po pewnym czasie wszystko się uspokoiło – psy szły nieco spokojniej, więcej czasu poświęcały na swoje psie sprawy, nie ganiając od krawędzi do krawędzi ścieżki. Ten moment wybrał milczący do tej pory Tristiel, by zacząć rozmowę.
— Wydaje mi się, że słyszałem coś o koncercie charytatywnym, który miał dać schronisku nieco więcej czasu — odezwał się.
Brutus szedł grzecznie przy jego nodze, popatrując na mężczyznę, co jakiś czas trącając nosem jego udo. Tristiel mierzwił wtedy hebanową sierść, zaś pies, uspokojony ludzką obecnością i sympatią, wracał zaraz do obwąchiwania mijanych roślin.
— Tak – postanowiłyśmy z dziewczynami zorganizować takie wydarzenie… — zaczęła opowiadać Michelle, a pozostałe dziewczyny zaraz wsparły ją w tłumaczeniu, jaki był ich plan działania.
Tristiel słuchał w milczeniu, co jakiś czas kiwając głową i zadając pytania. Mężczyzna miał nieco zamyślone spojrzenie, błądził nim trochę po twarzach dziewcząt, a trochę wśród koron drzew.
— To doskonała inicjatywa — podsumował w końcu.
— Będziemy informować, jak się wszystko wyklaruje – ale wstęp będzie wolny, więc jeśli chciałbyś…
— Myślałem, że mógłbym was nieco bardziej wesprzeć. — Przelotny uśmiech zatańczył na ustach mężczyzny. — Mówiłyście, że potrzeba wam artystów.
— Umiesz na czymś grać? — Michelle uniosła brwi z nadzieją.
— Zdarza mi się na czymś zagrać, przy specjalnych okazjach nawet śpiewam — powiedział enigmatycznie.
— O, a na czym grasz? — spytała Lea, musząc niemal zadrzeć głowę, by spojrzeć na mężczyznę.
— Zależy, na czym trzeba.
Kolejna enigmatyczna, wymijająca odpowiedź. Podobnie Tristiel odpowiadał na inne pytania – Sophie próbowała zgadywać jego kierunek studiów, ale mężczyzna sprytnie wykręcił się od odpowiedzi, kierując temat rozmowy z powrotem na koncert, potem na zwierzęta. Hotaru nawet nie zauważyła, kiedy sama zaczęła opowiadać o tym, jakie zwierzęta przewinęły się przez jej życie.
— Przez pewien czas mieliśmy lisy — przyznała, wodząc wzrokiem za Kluską i patrząc, czy nie postanawia czasem przekąsić czegoś po drodze.
— Lisy to dzikie zwierzęta — wtrącił Tristiel, zerkając na nią spod oka.
— Te były bardzo małe, chyba matka je porzuciła. I czekaliśmy trochę, nim przyjechał patrol dla zwierząt, żeby je zabrać.
Aż dziwnym było, jak gładko popłynęła dalsza rozmowa. Zwierzęta były wdzięcznym tematem i bardzo szybko się okazało, że każdy ma coś o nich do powiedzenia. Nawet Sophie, która nigdy nie miała żadnego zwierzaka i jedyna jej styczność z jakimkolwiek zwierzęciem, to był żółw w pracowni biologicznej, miała coś do powiedzenia. Nie wiadomo kiedy temat przeszedł na to, gdzie kto planował potem iść na studia.
— Weterynaria — powiedziała z mocą Michelle, zaś Tristiel roześmiał się tym swoim pogodnym, pozbawionym negatywnych emocji śmiechem.
— Dlaczego mnie to nie dziwi?
Kawałek za schroniskiem znajdowała się niewielka ni to polanka, ni to działka. Kiedyś może ktoś miał tu kawałek ziemi, ale trudno było powiedzieć, czy działka była opuszczona, czy może kiedyś próbowano coś tu zbudować – Michelle, zapytana, nie wiedziała, zaś Hotaru nie potrafiła tego jednoznacznie wyjaśnić. Dość było powiedzieć, że oto w środku niezadbanego lasu znajdował się kawałek ziemi, którą ktoś ogrodził całkiem solidną siatką, a do tego wstawił jeszcze zakratowaną furtkę. Furtka co prawda nie miała zamka i mocniejsze szarpnięcie za klamkę było w stanie ją otworzyć, ale takie zabezpieczenie wystarczało.
Wszyscy weszli do środka, zaś psy - wiedząc, co je zaraz czeka - coraz radośniej merdały ogonami. Brutus zaczął nawet szczekać, szarpnął za trzymaną przez Tristiela smycz.
Gdy tylko zamknięto furtkę, kliknęły karabińczyki i psy czmychnęły w wybujałą trawę, to węsząc, to tarzając się, to biegając bez celu, starając się spożytkować nadmiar energii zgromadzony przez siedzenie w kojcach. Michelle zdjęła plecak, wyjęła trochę zabawek. Zaraz ogrodzona działka wypełniła się poszczekiwaniem i śmiechem, gdy Michelle przeciągała się z Brutusem, Kluska latała za gumową piłeczką, a Zygzak wyłożył się między Hotaru i Kukume, prezentując do głaskania cały swój włochaty brzuch. Tristiel przysiadł na kawałku skruszonego muru i skubał źdźbło trawy, omiatając uważnym spojrzeniem cały plac zabaw. Sophie przez pewien czas ganiała się razem z psami, ale wkrótce dała za wygraną i opadła na murku obok Tristiela, oddychając ciężko. Lea rzucała piłeczkami, te niknęły gdzieś w trawie, a potem czarne nosy błądziły za nimi w pośpiechu. Polanka rozbrzmiewała radosnym poszczekiwaniem, gdy piłkę udało się wreszcie znaleźć.
Czas zdawał się nie płynąć, gdy popołudniowe słońce kładło się miękkimi, ciepłymi promieniami, przeświecając zza koron starych drzew. W złotych pasmach tańczyły pyłki, w oddali śpiewał ptak, niebo straciło swój chłodny, niebieski odcień, podbarwiając się ciepłym oranżem. Michelle wyciągnęła z plecaka kilka misek i butelkę wody, rozlała ją dla psów. Te zaś wychłeptały część, a drugie tyle rozlały w trawę; zabawa wymęczyła wszystkich, szczekanie i gonitwy ustały, zastąpione wygodnym wylegiwaniem się na trawie i czochraniem futrzatych pach. Ogony merdały, dziewczyny się śmiały, zaś Tristiel czuwał nad zabawą. Zerknął w stronę wiszącego coraz niżej na niebie słońca.
— Chyba powoli czas już na nas — powiedział, wstając. Coś kliknęło, mężczyzna ukradkiem rozmasował kolano.
I tak czas beztroskiej zabawy dobiegł końca, trzeba było odprowadzić psy do schroniska. Hotaru z lekkim uśmiechem zobaczyła, jak Sophie bez skrępowania tuli wielki, czarny łeb Brutusa.
Nie wiadomo kiedy wszyscy stali znów na przystanku, czekając na autobus. Ten przyturlał się z wieczornej szarówki, drzwi otworzyły się, ale tylko piątka wsiadła. Tristiel został na zewnątrz – Hotaru widziała tylko, jak oddalał się w perspektywie, jak uśmiech rozciągnął usta, a blada dłoń odcięła się na tle ciemnego golfu, gdy mężczyzna im pomachał.
— Moment – ktoś brał od niego numer? — spytała Sophie, zerkając na pozostałe dziewczyny.
Autobus podskoczył na wertepach.
— Powiedziałam mu, gdzie się spotykamy następnym razem — odezwała się Hotaru. — Obiecał, że przyjdzie.
Zapadła chwila względnej ciszy. Hotaru uświadomiła sobie, że spędziły trochę czasu z nowym wolontariuszem, ale tak naprawdę to nie za wiele o nim wiedziały. Mimo to jednak…
— Wiecie, jakoś czuję, że przyjdzie — odezwała się Lea, a Michelle skinęła głową.
— Lubi zwierzaki, a one lubią jego. Jak dla mnie - to o czymś świadczy.


Tristiel faktycznie przyszedł. Tak, jak się umówili – o ustalonej godzinie pojawił się na progu domu, przyniósł nawet z sobą ciastka, czym od razu ujął mamę Hotaru. Reszta drużyny powoli się schodziła. Isidoro przechodził właśnie do kuchni, by pomóc przenieść kubki z herbatą.
— Tristiel? — Isidoro uniósł brwi, przystanął z tacką w ręku.
Mężczyzna zaśmiał się głucho, poprawiając pasek torby.
— Widzę, że świat jest mały.
Na dźwięk nieznanego głosu Mattia wynurzył się ze studia, otaksował nowego znajomego Isidoro nieco podejrzliwym spojrzeniem. Zwrócił się do brata.
— Gdzie się poznaliście?
— W ciemnym zaułku.
Proszę?
Reszta rozmowy braci utonęła w nowej fali rozgardiaszu, gdy dzwonek do drzwi znów zadzwonił, a w i tak zatłoczonym przedpokoju pojawiła się Inanna. Hotaru ledwo nadążała z przedstawieniem jej nowego nabytku drużynie, a następnie wysłała wszystkich do studia, gdy dzwonek zadzwonił ponownie i pojawiły się kolejne osoby. Jej cichy i spokojny dom dawno nie zaznał aż takiej liczby gości.
Wcześniej Hotaru wydawało się, że poświęcenie studia po to, by razem z dziewczynami miała więcej miejsca na spokojne siedzenie i planowanie całego przedsięwzięcia jest nieco na wyrost. Było ich tylko pięć, jeden niewielki pokój wystarczał - nawet, jeśli Sophie stwierdziła, że przydałaby im się tablica suchościeralna i jeszcze parę innych rzeczy, które miały ułatwić planowanie. Ale mama Hotaru musiała widać przewidzieć to, że projekt się rozrośnie i wkrótce obejmie o wiele więcej osób.
Torby wylądowały pod ścianą, wszyscy rozlokowali się po pokoju, zaś Hotaru przyklękła gdzieś z boku myśląc o tym, że ta cała narada wygląda niemalże jak z filmu albo sztuki: gdy grupa bohaterów zbiera się w swej siedzibie, by zaplanować to, jak uratować świat. Oni może nie byli bohaterami i nie zamierzali ratować świata. Ale chcieli ratować schronisko – a to już było coś.
— Dobrze, zacznijmy — powiedziała Sophie, wstając i podchodząc do tablicy. — Wiem, że wszyscy mniej więcej wiedzą, jaki jest cel tego spotkania, ale musimy uporządkować wszystkie informacje.
Dziewczyna przeszła do porządkowania informacji, zaś Hotaru zachodziła w głowę, jak to jest, że nagle całe to przedsięwzięcie, które jeszcze nie tak dawno temu zdawało się trudne do okiełznania i wyobrażenia, nagle nabiera realnych kształtów i wydaje się takie prawdopodobne i osiągalne.
Przeszły tematy organizacyjno-administracyjne. Mattia potwierdził, że rozmawiał z dyrektorem i udało mu się przekonać go do wsparcia całego przedsięwzięcia. Isidoro zobowiązał się do okiełznania części związanej ze zbiórką funduszy i szeroko pojętymi finansami. Kukume wraz z Leą i Reannon, a także wsparciem od Michelle, miały zająć się graficzną i artystyczną stroną wydarzenia, która miała zachęcić ludzi do wsparcia schroniska. Zespół złożony z Inanny, Kukume i Tristiela miał zawojować scenę, zaś Antares został oddelegowany do znalezienia wraz z Mattią osób, które wystawiłyby jakieś stoiska podczas koncertu. Wydawało się, że wszystko jest w miarę zaplanowane.
W tym momencie Hotaru uniosła dłoń. Sophie zwróciła na nią wzrok.
— Hm? Masz jakieś pytania?
— Mogę zatańczyć — powiedziała.
Sophie klasnęła z zadowoleniem w dłonie.
— No i doskonale, wszystko mamy dopięte. Wystarczy wykonać.


Hotaru zgłosiła swój taniec z potrzeby serca – chciała się przydać, zrobić coś więcej, niż tylko użyczyć wszystkim miejsca. Ale prawdę powiedziawszy, nie miała pomysłu na swój taniec, jak na razie nic nie przychodziło jej do głowy. Dziewczyna kartkowała jakieś stare albumy ze zdjęciami, na których przedstawiono tancerzy w ich popisowych rolach, ale choć zazwyczaj w takim przypadku pomysły same spływały jej do głowy, teraz nie była przekonana do żadnego. Dziewczyna odłożyła album, skupiła się na muzyce. Ale muzyka też nie przynosiła jej weny ani pomysłów – dźwięki przepływały, przynosły historie i obrazy, dotykały serca, by przywołać w nim uczucia, jednak to nie o to chodziło. Wciąż czegoś brakło, pomysł nie pojawiał się i Hotaru nie była pewna, co ma z tym zrobić.
Potem przyszedł czas na książki. Pokój Hotaru pełen był książek, przytłaczająca większość opowiadała niesamowite historie jeszcze z jej ojczystego kraju. Mnóstwo w nich było fantastycznych istot i dzielnych herosów, których dobre serce i odwaga rozwiązywały wszelkie problemy. Ale nie potrafiły rozwiązać problemu Hotaru, która wciąż nie wiedziała, co miałaby zatańczyć.
Nie porafiąc znaleźć sobie miejsca, czując rosnącą w duszy frustrację, Hotaru wyszła z pokoju i udała się na dół, do ogrodu.
Szósty zmysł mówił jej, że znajdzie tu swoje odpowiedzi i ów zmysł się nie mylił – mama siedziała na werandzie, tak jak to miała w zwyczaju. Jakby wyczuwając, że jej córka będzie potrzebowała pomocy, przygotowała dwa kubki czekające teraz przy imbryku z herbatą. Hotaru podeszła, usiadła na drugiej poduszce i wciągnęła na ramiona leżący obok koc.
— Nie wiem, co mam zatańczyć — przyznała, splatając dłonie. — Boję się, że za szybko się zgłosiłam. Może nie powinnam była tego robić. Ale z drugiej strony… — urwała, zawiesiła głos. — Chciałabym się przydać. I przecież tańczę, to nie jest tylko hobby. A mimo to nie jestem w stanie nic wymyślić – schronisko to nie powinien być taki trudny temat…
Mama nalała herbaty do jej kubka, przesunęła go w stronę Hotaru. Dziewczyna skinęła w podzięce głową, wzięła naczynie. Przez chwilę grzała nim dłonie, patrzyła w zamyśleniu na drżącą powierzchnię cieczy, nim upiła łyk.
— A co na razie próbowałaś robić?
Hotaru westchnęła.
— To, co zawsze. Słuchałam trochę muzyki, przejrzałam książki i albumy. Ale wena nie chce przyjść, żaden pomysł nie wpadł mi do głowy. Nie wiem już, co mam zrobić…
Starsza kobieta uśmiechnęła się ciepło, też upiła łyk z kubka.
— Nie zawsze można liczyć na wenę. Artysta czasem musi po prostu przemyśleć daną sprawę i wtedy wybrać temat, jaki będzie dla niego dobry. Wybrać rozumem, a nie czekać na poryw serca.
— Czy to wtedy nadal jest jeszcze sztuka? — spytała z powątpiewaniem Hotaru.
Jej matka uśmiechnęła się.
— Nikt nie mówi, że jeśli w dziele jest więcej umysłu niż artystycznej weny, to nagle nie jest to sztuka.
Hotaru westchnęła, przeniosła wzrok na tonący w mroku nocy ogród. Światło księżyca zmieniło go w pobladły, nierzeczywisty krajobraz, który mógł równie dobrze pochodzić z innej planety. Zielone krzewy przybrały ciemną barwę, okrywały się egzotycznym błękitem, srebrne błyski tańczyły na końcach kwiatów. Hotaru upiła łyk herbaty. Wciąż nie była przekonana. Jej matka znów się odezwała.
— Powiedz mi, w jakim celu chcesz zatańczyć?
— Żeby więcej osób wpłaciło pieniądze na schronisko. I żeby pomóc innym. To znaczy – dla Michelle to tyle znaczy, widziałaś przecież jej wzrok, kiedy mówiła o całej sprawie — Głos Hotaru nabrał mocy. — Nie chcę być bierna, chcę też coś zrobić. Widzisz, możemy wszyscy być u nas w domu, ale to nie jest pomoc ode mnie. To pomoc od ciebie, a ja… ja noszę herbatę, którą ty przygotowujesz, i ciastka, które dla nas pieczesz. Niczego nie wnoszę do tego projektu. — Dziewczyna zacisnęła usta. — Mówiłaś, że wisteria nie zakwitnie, jeśli nie da się jej podpory. Ja nie jestem nawet tą podporą.
Na pewien czas zapadła cisza. Mama pokiwała głową.
— Jesteś dla siebie bardzo surowa i coś mi mówi, że twoi przyjaciele zdecydowanie nie oceniają twojej pomocy aż tak źle.
— Ale to jest prawda.
— Czy na ich miejscu też wymagałabyś od przyjaciółki aż tyle?
Hotaru zamilkła, uciekła wzrokiem w stronę kubka z herbatą. Nie, dla niej to było jasne, że nie wymagałaby tyle – że jeśli ktoś jest w stanie dołożyć cegiełkę do projektu, niech ją dołoży wedle swoich umiejętności i możliwości.
— Wyrzuty sumienia tutaj nie pomogą. Jeśli będziesz czuła, że to one zmuszają cię do tańca, dobry pomysł nie przyjdzie — wyjaśniła mama. Dobywające się z wnętrza domu ciepłe, złociste światło, dodawało jej rysom tej specyficznej, dobrotliwej miękkości.
— Powiedz mi… — kontynuowała. — Wspominałaś wcześniej, że chciałabyś to zrobić dla Michelle. I dla tych piesków, tak?
Hotaru pokiwała głową.
— Chciałabym, żeby udało się zebrać dla nich pieniądze.
Jej mama zamyśliła się na chwilę.
— „Zebrać pieniądze" to nie jest dobry temat na taniec. To jest cel – realny i konkretny. A my potrzebujemy emocji. — Kobieta popatrzyła na córkę, smukłe palce zabębniły o krawędź czarki. — Kiedy poszłaś ze wszystkimi do schroniska, co czułaś? Jakie były te psy?
Dziewczyna przymknęła oczy, wróciła wspomnieniami do tamtego momentu. Przypomniała sobie wszystkie te zwierzaki, które szczekały i biegały w kojcach. Przypomniała sobie ich zadbaną, ładną sierść i te schludne budy. Widziała, że mają jedzenie i zabawki. Że powinny być szczęśliwe, bo schronisko o nie dbało i dawało im wszystko, co było im potrzebne. Ale mimo to na pierwszy dźwięk otwieranej furtki schroniska, niemal wszystkie psy przypadły do krat, szczekały jeden przez drugiego, skakały na ogrodzenia, pakowały pyski między kraty, ich łapy skrobały betonowy próg, usiłując zrobić podkop pod drzwiczkami kojca. Czarne oczy patrzyły z wyczekiwaniem, szukały spojrzenia człowieka.
Hotaru przypominała sobie, jak znaleziono niektóre z nich. Izzy, którą właściciel przywiązał gdzieś w lesie i zostawił. Barry, którego właścicielka wyrzuciła z samochodu przy ruchliwej drodze i odjechała w siną dal. Brutus, który był ze swoim właścicielem tak długo, aż ten nie był w stanie o własnych siłach wstać z łóżka. Teraz nikt nie chciał adoptować wielkiego, czarnego psiska – nawet, jeśli był taki przyjacielski i łagodny jak baranek. Michelle tłumaczyła też, przy którym z psów nie podnosić w górę ręki, który nie będzie bawił się patykiem, który panikował słysząc krzyk.
I mimo to…
— Wierne — powiedziała w końcu.
Jej matka posłała jej łagodny uśmiech.
— A więc przyjaźń i wierność. Naprawę nie przypomina ci się żadna historia…?
Hotaru zamyśliła się.
— Mamo, ale to jest na dwie osoby…
Starsza kobieta tylko się zaśmiała.
— Zatańczę z tobą. O nic nie musisz się martwić.
I w końcu również Hotaru się uśmiechnęła.


Prócz pomocy innym, dziewczyna utonęła w ferworze przygotowań do swojego występu. Historię, którą znało chyba każde dziecko z jej kraju, trzeba było teraz przenieść na deski sceny. Hotaru opracowywała kroki, razem z matką dyskutowała o choreografii, ćwiczyły i zmieniały coś do późna. Co jakiś czas obie robiły przerwę – oglądały fragmenty ekranizacji, doczytywały urywki artykułów, wywiady ze świadkami. Klasyczne ruchy tańca z dalekiego kraju należało teraz dopasować do nowej kanwy, toteż w przerwach od materiału źródłowego, Hotaru szukała referencji. I tak jej komputer wypełniły filimki z psami, pojawiły się jakieś nagrania tańców z odmiennych krajów i zdjęcia dziwnych strojów. Do tego jeszcze wykroje, jakieś materiały przydatne cosplayerom i parę notatek na temat tego, skąd wytrzasnąć to cudo robiące dym na scenie.
Hotaru starała się też wybrać jakąś muzykę, ale utwory nie chciały do końca współpracować. Z tych, które znała i których mogłaby użyć, większość nie miała tego czegoś, czego dziewczyna potrzebowała. Coś się nie zgadzało, czegoś było za mało. A muzyka była w tym momencie bardzo ważna.
Gdy pewnego popołudnia Hotaru siedziała przy komputerze, słuchawki kryły jej uszy, a z piersi wydobyło się kolejne ciężkie westchnienie, jej mama zerknęła na nią z niepokojem. Odłożyła na bok kimono, które właśnie przeszywała, a potem dotknęła barku córki. Hotaru drgnęła zaskoczona, zdjęła słuchawki, odwróciła się do matki.
— Coś się stało?
— Myślałaś o tym, żeby poprosić kogoś o pomoc?
— Inanna ma chyba wystarczająco dużo zajęcia z kołem muzycznym i samym występem. Nie chciałabym jej jeszcze dokładać.
— A ten nowy kolega?
Hotaru zawinęła kabelek od słuchawek wokół palca. Słabo się znali – przecież pierwszy raz zobaczyła go ledwie parę dni temu, a od tamtego czasu niewiele rozmawiali poza tematami dotyczącymi schroniska. Gdyby myśleć logicznie, mężczyzna był dla niej obcym człowiekiem.
— Nie wiem…
Ale serce mówiło co innego – w duchu czuła, że Tristiel naprawdę mógłby pomóc. Mimo aury tajemnicy, którą wokół siebie roztaczał, w mężczyźnie było coś takiego, że zwyczajnie wzbudzał zaufanie.
Kabelek zsunął się z palca, przez moment pozostał jeszcze serpentyną.
— … ale może warto spróbować.


Czuła, że tamtej nocy to przodkowie zesłali na nią ten sen. Nie mogło być mowy o pomyłce, Hotaru po prostu wiedziała, że to nie jest tylko kwestia jej własnego umysłu. Pokolenia tancerzy musiały ją mieć w opiece, wspierać ją na tej drodze, jaką sobie wybrała, nie było ku temu innego wytłumaczenia.
Bo tamtej nocy Hotaru śniła o tym, jak rodzice pierwszy raz zabrali ją do teatru – lata temu, kiedy jeszcze we trójkę mieszkali na ojczystej ziemi.
Dziewczyna jak przez mgłę pamiętała słowa rodziców – ojciec uważał, że to za wcześnie, że takie małe dziecko niczego nie doceni i nie ma sensu, żeby szła. Bo będzie się nudzić, nie rozumiejąc sztuki, a potem taniec będzie się jej kojarzył tylko z przykrym obowiązkiem. Według niego lepiej było zaczekać, aż umysł dziecka nabierze jakiegoś kształtu, aż zacznie być bardziej plastyczny, wypełniony jakimiś myślami, a nie tylko tym nieukształtowanym, dziecięcym chaosem. Dla odmiany mama uważała, że im wcześniej Hotaru będzie miała kontakt z tańcem, tym lepiej. Pragnęła, by jej córka jak najszybciej zaczęła oswajać się ze wszystkimi elementami tańca, również od strony widza. Uważała, że w ten sposób taniec stanie się dla Hotaru naturalny, że będzie nieodłącznym elementem życia i czymś bliskim, nie zaś zewnętrznym, często niezrozumiałym i odrębnym.
Mama zawsze była łagodną i ciepłą kobietą. Nigdy nie podnosiła głosu, nigdy nie marszczyła brwi, nie denerwowała się i nie używała ostrych słów. Ale paradoksalnie, właśnie w tym cieple i łagodności tkwiła jej największa siła – w czułych słowach, w brzmiącej w głosie trosce, w tym spokojnym i wyważonym podejściu. Nic dziwnego, że ojciec Hotaru w końcu uległ tak samo, jak ulegał przy każdej innej sprawie, gdy rodzice mieli różne zdanie. Ale tego mała Hotaru nie była świadoma, będąc wciąż święcie przekonaną, że w jej domu to tata nosi hakamę.
Sen, jak to sen, płynął niezbyt logicznym strumieniem wśród wydarzeń, wspomnień i wrażeń.
Oto pojawiły się dłonie biletera – Hotaru pamiętała aż nazbyt wyraźnie ten przypadkowy, ciemnoniebieski ślad na paznokciu mężczyzny, i jak z przestrachem dopytywała potem mamy, czy pan ma demoniczny palec. Wyjaśnienie mamy utonęło w odmęcie wspomnień, gdy pojawił się kolejny obraz.
Oto hanamichi – długi, drewniany trap, biegnący po lewej stronie widowni, po którym aktorzy wchodzili na scenę. Mama Hotaru postarała się, by mieli miejsca przy samym hanamichi, zaś mała Hotaru obserwowała każdą z wchodzących na scenę postaci, otwierając usta w zachwycie.
A potem była sama sztuka, jednak sen nie przyniósł takiej fabuły, jaką Hotaru widziała tamtego dnia. Przyniósł za to amalgamat barw i emocji, obrazy wymalowanych twarzy, wywracanych oczu, tnących powietrze wachlarzy. Pojawiła się postać księżniczki odzianej w charakterystyczne, czerwone kimono, tańczącej wśród burzy opadających płatków wiśni. A potem księżniczka zmieniła się w majestatycznego shishi, z niepokojem czekającego na szczycie urwiska, patrzącego w morderczą ciemność rozpadliny, z tym rozpaczliwym „Wróć do mnie!" malującym się w surowym spojrzeniu.
Niebiański lew zniknął, rozpadlina stała się ostrzem naginaty, dzierżonym w spracowanych dłoniach nawykłych do trzymania sieci. Sieć stała się przejrzystą zasłoną, za jej pastelową barwą skradał się cień. Zapachniało morską solą, nagle cień nie był cieniem, ale olbrzymim wodnym stworem, wynurzającym się z oceanicznej kipieli.
Nic już nie miało sensu, postaci zmieniły się w kształty, kształty zaś stopiły się z sobą w mieszaninę barw, świateł i wrażeń. Nie było już wspomnień ani odczuć, dźwięk instrumentów zlał się w jedną melodię, wygrywaną na pojedynczym bębnie. Melodię mocną, szybką, o niemożliwym do pomylenia z niczym innym rytmie, znaną każdemu człowiekowi jeszcze zanim przyszedł na świat.
I pozostały już tylko wypełniające serce uczucia, przelewające się w duszy niczym fala przyboju, porywające z sobą wszystkie myśli. A Hotaru popłynęła razem z nimi tak samo, jak wtedy, kiedy była dzieckiem, a każdy zobaczony na scenie taniec był czymś odmiennym, nowym, niespotykanym, był przygodą w innym świecie.
Gdy dziewczyna się obudziła, oczy miała spuchnięte, twarz wtulała w wilgotną poduszkę. Ale łzy, które same popłynęły, nie niosły w sobie smutku ani goryczy. Wręcz przeciwnie – płynęły, bo w sercu wybuchło zbyt wiele emocji i wrażeń, by wszystkie się tam zmieściły.
Hotaru wstała, przetarła twarz. A potem uśmiechnęła się czując, że ścieżka przed nią w końcu stała się jasna i wyraźna, że teraz może podążyć nią pewnym krokiem.


Przodkowie musieli mieć ją w opiece również i potem, w jej dalszym przedsięwzięciu.
Tristiel stawiał się na każdym wspólnym spotkaniu i zawsze coś ze sobą przynosił. Jego współpraca z Inanną i Kukume również dobrze się układały, do tego mężczyzna roztaczał wokół siebie ciepłą aurę przyjacielskiego spokoju. Mimo to jednak gdzieś w głębi serca Hotaru nadal było nieco trudnego do wytłumaczenia skrępowania. Wiedziała, że potrzebuje pomocy Tristiela, wiedziała też, że mężczyzna jej nie odmówi, ale ta jej nadto nieśmiała i nadmiernie roztrząsająca sprawy natura czyniły zadanie niepotrzebnie trudnym.
Hotaru nie spodziewała się zastać mężczyzny idącego spokojnie ulicą akurat wtedy, kiedy ona sama wracała z zakupami do domu. Na jej widok Tristiel uniósł brwi, uniósł też dłoń w pozdrowieniu i skręcił, by podejść bliżej. Odebrał od Hotaru część siatek, a jej słabe protesty, że poradzi sobie z zakupami, zbył śmiechem i wzruszeniem ramion.
Przez pewien czas szli wzdłuż ruchliwej ulicy, a wypełniający powietrze hałas jadących samochodów, prowadzonych rozmów, odległej muzyki wydobywającej się z wnętrz jakichś sklepów, nie nastrajał do poruszania jakichkolwiek głębszych tematów. Początek rozmowy kręcił się niepewnie wokół tematów równie zajmujących, co pogoda na weekend albo co tam w szkole.
Ale droga zaprowadziła ich wkrótce między bloki, ku mniej uczęszczanej uliczce prowadzącej w stronę domu Hotaru.
Dziewczyna zawsze lubiła miejsce, w którym ojciec postanowił zbudować dla nich dom. Co prawda nie było tak samo, jak w jej starym, historycznym domu rodzinnym, po drugiej stronie świata. Jednak posiadanie miejsca, otoczonego ciszą, spokojem i naturą, a jednocześnie znajdującego się w mieście, w pobliżu wszelkich jego udogodnień, było miłe i wygodne. Może jeśli minie wystarczająco dużo czasu, w końcu to miejsce stanie się dla niej tym jedynym, ulubionym…?
Tymczasem odgłosy z ulicy kompletnie ucichły, zastąpione śpiewem czających się w gałęziach drzew ptaków i odległym poszczekiwaniem psa wypuszczonego na czyjejś posesji.
— Jest… jest pewna sprawa, o którą chciałam cię poprosić — odezwała się w końcu Hotaru po chwili milczenia.
— Słucham.
Dziewczyna potarła w palcach ucho niesionej w dłoni siatki. Miękkie włókno bambusa wydawało się ciepłe w dotyku.
— Chodzi mi o mój taniec. Jest taki problem, że nie wiem, jaką muzykę do niego wybrać. Ja… — urwała, szukając przez chwilę słów. — Chodzi o to, że nie znam utworów, które by pasowały, w których wszystko byłoby odpowiednie i przekazywało to, co chcę przekazać.
Tristiel pokiwał w zamyśleniu głową, ścieżka rozwidliła się, oboje skręcili.
Hotaru czuła, że mówi nieco nieskładnie, a jej słowa nie przekazują tego, co chce. Martwiła się, że właściwie to nawet nie przekazuje mężczyźnie tego, o co go prosi i w czym potrzebuje pomocy. Jednak mimo to jej słowa musiały jakoś trafić – Tristiel uśmiechnął się, uniósł dzierżącą siatki dłoń, powstrzymując dalszy potok słów.
I zaczął roztaczać przed Hotaru plan tego, jak zamierza pomóc jej z tym przedsięwzięciem. Dziewczyna przystanęła.
— Ale to za dużo! — zaprotestowała. — Nie mogę prosić cię, żebyś tak od zera…
Mężczyzna roześmiał się.
— O nic mnie nie prosisz, jeśli sam to oferuję, prawda?
Niepewnie, Hotaru ruszyła ponownie, a ten niepokój, który przez moment zagościł w jej sercu, rozpłynął się w niebyt, zastąpiony coraz śmielszym uśmiechem.
— Skoro tak… To miałbyś nieco czasu w sobotę?


Hotaru pomagała mamie przenieść więcej przekąsek z kuchni. Stanęła właśnie w progu pomieszczenia i ogarnęła wzrokiem kreatywny chaos, który się w nim wytworzył.
Na środku siedziała Sophie - dziewczyna zajmowała się koordynowaniem projektu i chyba jako jedyna wiedziała, na jakim etapie realizacji była poszczególna część, a także co jeszcze zostało do zrobienia.
— Więc tak - jak już będziemy mieli potwierdzenie od dyrektora, że możemy też pożyczyć te stelaże… — mówiła do siedzącej obok Michelle. Dziewczyna pokiwała głową, wpatrując się w rozrysowane przez Sophie plany.
Kawałek dalej siedział Isidoro. Chłopak zdawał się pogrążony we własnym świecie, skupione spojrzenie wpatrywało się w ekran laptopa, zaś szczupłe dłonie nie odrywały się od klawiatury. Miał zorganizować zbiórkę pieniędzy online - dla tych, którzy nie mogliby przyjść na koncert, ale nadal chcieliby wesprzeć schronisko. Albo po prostu chcieli dołożyć więcej pieniędzy i tak byłoby im wygodniej. Isi odpowiadał jeszcze za jakieś technikalia, ale o co dokładnie chodziło - tego Hotaru nie była pewna.
Jego brat chodził w tę i z powrotem po werandzie, gestykulując. Podłączone do telefonu słuchawki dyndały z uszu, gdy Mattia w ożywieniu coś ustalał i negocjował. Po pewnym czasie pożegnał się, rozłączył. I niemal od razu wybrał kolejny numer z listy, znów zaczął z kimś mówić.
W kącie pomieszczenia siedziały Kukume i Reannon. Dziewczyny pochylały się nad fotografiami, próbując poukładać je w odpowiedniej kolejności.
— Możemy zrobić tak — powiedziała Reannon, biorąc do ręki dwa zdjęcia. — Zobacz, mamy zdjęcia psów w schronisku i mamy też zdjęcia po adopcji — Wskazała fotografie. Różnica wyrazów psich pyszczków była diametralna. — Zestawimy je razem. I niektóre zwierzaki będą miały tylko „przed adopcją".
— Damy pustą ramkę na „po adopcji" z podpisem „Miejsce na twoje zdjęcie".
Reannon się uśmiechnęła.
— Będzie idealnie.
Hotaru weszła w końcu do pokoju, stawiając ostrożnie kroki, starając się nie zaplątać nogi w przeciągnięty przez pokój kabel od kolejnego laptopa.
Inanna siedziała na tatami z nogami wyciągniętymi przed siebie, kiwając głową w takt wydobywającej się z pojedynczej słuchawki muzyki. Druga słuchawka tkwiła w uchu Tristiela - ze swoimi długimi, chudymi nogami podciągniętymi pod samą brodę, mężczyzna wyglądał jak źle poskładane krzesło.
— „Jak rozmawiać trzeba z psem" to klasyk - ma wpadającą w ucho melodię i na pewno trąci nieco tych nostalgicznych strun w sercach…
Inanna przebiegła palcami po klawiaturze, przez pewien czas wraz z Tristielem słuchali jakiegoś nagrania. Głowa Inanny kiwała się w takt muzyki, kiwała się też i stopa, a palce przebiegały po obudowie laptopa
— Ta będzie pasowała na sam początek — zawyrokowała w końcu. — Ale potrzebujemy jeszcze czegoś innego na sam koniec.
Hotaru podeszła z tacką z łakociami do Lei i Antaresa. Oboje siedzieli skrzyżnie na podłodze, wokół nich plątało się nieco ścinków papieru. Lea coś mówiła, Hotaru poznała po tym pogodnym uśmiechu, że chyba była to jedna z historii z Brittlebury, gdy razem z Miśką były jeszcze małymi dziewczynkami. Jakimś cudem Antares nie uciął sobie jeszcze palca - chociaż jego wzrok częściej podążał w kierunku Lei, niż w kierunku trzymanych w dłoni nożyczek.
Hotaru zostawiła im jeden z talerzyków z przekąskami, potem przeszła się po reszcie grupek i w końcu usiadła przy swoim stanowisku. Upiła nieco herbaty z czarki, podwinęła rękawy i wróciła do szycia. Jej strój był niemalże gotowy - mama zrobiła wcześniej większość na maszynie, ale detale wciąż trzeba było doszyć ręcznie. Hotaru przesunęła w palcach błyszczący, pomarańczowy materiał i zabrała się do pracy. Igła migała szybko w dłoniach, dziewczyna od czasu do czasu podnosiła szyty strój, oglądała go krytycznym spojrzeniem.
Zazwyczaj, kiedy pracowała, preferowała ciszę i spokój. Wtedy jej myśli mogły się skupić, nic jej nie rozpraszało i czuła, że była w stanie poświęcić całą swoją uwagę jednemu celowi. I gdy zaczęła pracę nad całym projektem razem z dziewczynami, martwiła się nieco, że obecność innych osób i ciągłe rozmowy, hałasy i poruszenie sprawią, że nie będzie w stanie się tak właśnie skupić. I przez to - jej praca ucierpi.
Ale ku własnemu zdziwieniu odkryła, że rozmowy wokół niej wcale nie przeszkadzają. Hotaru uśmiechnęła się, jej oczy same lekko się zmrużyły. Otaczały ją głosy przyjaciół, te zaś nigdy nie były dla niej czymś, co mogłoby jej przeszkadzać.


Kolejne dni mijały, kolejne spotkania przybliżały datę koncertu. Coraz więcej rzeczy było zrobionych, a ten nierealny niemal moment, gdy koncert stawał się rzeczywistością w końcu nadszedł.
— To się naprawdę udało — powiedziała Michelle, obejmując wzrokiem błonia za szkołą.
Centralną część zajmowała oczywiście scena, błyszcząca w porannym słońcu metalowymi przęsłami, strasząca czernią kurtyn, reflektorów, głośników i plątaniną kabli. Przed samą sceną – morze ławek ustawionych dzielnie przez Antaresa. Dalej nieco różnych stoisk – trochę takich z jedzeniem, trochę z jakimiś akcesoriami dla zwierzaków – cały dochód ze sprzedaży czegokolwiek, co tam było, miał pójść na schronisko. I oczywiście największe stoisko zajmowała Sara z ulotkami i informacjami na temat schroniska. Do rozpoczęcia całego wydarzenia pozostało jeszcze kilka godzin, jednak przechodzący w okolicy ludzie już zerkali z zaciekawieniem, ktoś przystanął z boku drogi, wyciągnął telefon, zrobił zdjęcie.
— Oczywiście, że się udało — odparła z mocą Sophie, opierając dłonie na biodrach. — Udało się do tego momentu. Zobaczymy, jak wyjdzie w praniu, ale jestem dobrej myśli.
— Do oficjalnego rozpoczęcia zostało jeszcze trochę czasu — wtrąciła Kukume. — Może… może po prostu posiedzimy i zbierzemy siły przed tym wszystkim.
Hotaru skinęła głową, zerknęła na Leę. Michelle ostatni raz ogarnęła teren gospodarskim okiem.
— Tak. Będziemy potrzebowały dużo sił na dzisiaj.


Nie wiadomo kiedy zrobiło się popołudnie. Hotaru nawet nie zauważyła, kiedy minął cały ten czas – ludzie wlewali się i wylewali z terenów za szkołą, wokół stoisk kłębiły się grupki osób. Hotaru łatwo wyławiała z tłumu osoby, które znała ze szkoły, przyszło też trochę grona pedagogicznego, niektóre inne twarze dziewczyna znała tak po prostu, z widzenia. Ale większości osób nigdy wcześniej nie widziała, przez cały teren przepływał zbyt wielki i gęsty tłum. Widać cała reklama, którą wydarzeniu zrobił Mattia, okazała się naprawdę skuteczna.
Dziewczyna skierowała swoje kroki w stronę sceny. Już niedługo miała się rozpocząć część artystyczna całego wydarzenia i choć Hotaru brała w niej udział na samym końcu, więc miała trochę czasu do swego występu, to jednak chciała wspierać wszystkich – nawet jeśli miało to być tylko poklepanie po ramieniu, nim trzeba było wyjść na scenę.
Dziewczyna weszła za kulisy, przez chwilę mrużyła oczy, starając się dostrzec szczegóły w panującym tam półmroku.
Michelle stała tuż przy jednej z kulis, pocierając otwartą dłonią spodnie. Dostrzegła Hotaru kątem oka, odwróciła się do niej.
— Pierwszy raz z mikrofonem na scenie — przyznała, przenosząc ciężar ciała na drugą nogę.
— Jestem pewna, że będzie dobrze — odpowiedziała jej Hotaru. — Ćwiczyłaś już wiele razy to, co chcesz powiedzieć. I tyle razy opowiadałaś nam o schronisku, o psach i o wszystkim.
— To jest inaczej – opowiedzieć wam, a wszystkim innym. — I znów potarła dłonią o materiał spodni.
— Wiem — Hotaru podeszła bliżej, dotknęła jej ramienia. — Ale spójrz, ile już udało się zrobić. Jak daleko ze wszystkim zaszłaś.
— Nie byłam sama…
— Teraz też nie jesteś. — Dziewczyna uśmiechnęła się do niej. — Poradziliśmy sobie ze wszystkim, nawet z tymi rzeczami, które wydawały się najtrudniejsze.
Michelle przełożyła mikrofon w dłoni, jej twarz nieco pojaśniała. Uśmiech Hotaru się poszerzył, dziewczyna kontynuowała.
— Martwiłaś się, że szkoła nam nie pomoże i że dyrektor na nic się nie zgodzi, a zgodził się na wszystko, i jeszcze dostaliśmy tyle wsparcia. Martwiłaś się też, że nikt nie przyjdzie, a błonia pękają w szwach, jest pełno ludzi i jeszcze przychodzą kolejni. Pamiętam, jak trudno ci było uwierzyć, że znajdziemy wystarczająco dużo osób, które chciałyby wystawić stoiska i przekazać cały zysk na schronisko, a potem się okazało, że na szybko trzeba było szukać jakichś namiotów, bo chętnych było za dużo.
— Gdyby Sophie tego wszystkiego nie zaplanowała…
— Gdybyś ty nie miała tyle pasji i energii, to byśmy nawet nie zaczęli — dodała Hotaru. — Teraz tę samą pasję i energię wystarczy przelać na widzów. To już ostatnie zadanie.
Michelle westchnęła, pokręciła głową. Ale na jej twarzy kwitł uśmiech.
— Masz rację, niepotrzebnie panikuję — powiedziała w końcu, a w jej oczach znów zatańczy ten zadziorny błysk. Zerknęła na zegarek, ostatni raz przetarła lekko przepoconą dłoń o spodnie. — Idę.
Michelle ruszyła w stronę sceny, Hotaru stanęła nieco z boku, starając się dostrzec, jak jej idzie, ale jednocześnie nie pokazać się zebranej na błoniach widowni. Nawet nie zauważyła, gdy z półmroku kulis wychynęła Lea. Dziewczyna stanęła u jej boku, zerknęła na siostrę, zacisnęła dłonie na kciukach.
— Oby tylko pamiętała, żeby włączyć mikrofon — mruknęła cicho.
— Nawet, jeśli nie włączy, jej głos sięgnie tam, gdzie potrzeba — odparła Hotaru.
Tymczasem zaś Michelle powitała wszystkich, przekazała mikrofon dyrektorowi. Mężczyzna na szczęście nie zanudził zbyt długim przemówieniem, w kilku słowach podsumowując tylko to, jak dobrze poszło szkole edukowanie młodzieży, skoro wpada na tak świetne i odważne pomysły. A potem mikrofon wrócił do Michelle, dziewczyna nakreśliła sytuację schroniska, zaś Hotaru poczuła, jak znów w jej sercu budzi się współczucie wobec trudnej sytuacji znajdujących się tam zwierzaków. W końcu przyszedł czas na przedstawienie muzyków i rozpoczęcie części artystycznej.
Michelle wróciła za kulisy, minęła się z Inanną, Kukume i Tristielem.
— Udało się — powiedziała, odetchnąwszy głębiej.
— Mówiłam, że sobie poradzisz i że będzie dobrze — odparła Hotaru, a Lea podeszła, poklepała siostrę po ramieniu.
Hotaru nie widziała zbyt wiele zza kulis – scena była tylko nieregularnym wycinkiem obrazu, dziewczyna dostrzegała głównie to, czego nie widziała widownia. Trochę kabli biegnących na drugą stronę, niknących w ciemności bliźniaczej kulisy. Jasne wnętrze fortepianu, bark i łokieć siedzącego przy nim Tristiela, trochę dalej – postać Kukume, zasłanianą od czasu do czasu przez stojak mikrofonu Inanny.
Dziewczyna odezwała się, momentalnie złapała kontakt z widownią. Pierwsze akordy gitary zabrzmiały, ktoś zawołał tytuł piosenki. A potem dołączyło pianino, Kukume przytknęła flet do ust, popłynęły pierwsze słowa piosenki. Widownia dołączała się do refrenu, zaś Hotaru zauważyła, że sama zaczyna kołysać się w takt melodii, porwana dobrze znanym tekstem i skocznymi dźwiękami. Czas wydawał się nie istnieć – choć dziewczyna ledwo widziała muzyków, ich gra niosła z sobą emocje i sięgała serca. Zdawało się, jakby wcale nie trzeba było niczego widzieć, by poczuć więź z tymi, którzy byli na scenie.
Trudno było powiedzieć, ile utworów już minęło, gdy dziewczyna poczuła na swoim ramieniu czyjś dotyk. Odwróciła się, spojrzałą w oczy Sophie.
— Nie powinnaś zacząć się przebierać? — spytała dziewczyna, unosząc brew. Hotaru zerknęła na zegarek.
— Powinnam, dzięki — skinęła głową i szybkim krokiem udała się głębiej w trzewia kulis, gdzie czekało na nią własnoręcznie szyte kimono i cała ciężka walizka farb do twarzy.


Hotaru stała za kulisami ubrana już w swoje kimono, z twarzą skrytą za grubym makijażem. Zamknięte oczy odgradzały ją od zewnętrznego świata, ale część wciąż wpływała do jej świadomości, tworząc drobne zmarszczki na gładkiej powierzchni jej żelaznej koncentracji. Gdzieś tam, w oddali, słychać było widzów – ich rozmowy, śmiechy, jakieś szelesty, ktoś gdzieś krzyknął. Nieco bliżej – dyskusje ekipy od nagłośnienia, czyjeś kroki, coś zaszurało, przestawiane zapewne przez Antaresa. Hotaru czuła obecność mamy – po drugiej stronie sceny, również schowanej w kulisach, gotowej na przedstawienie tak samo, jak ona.
I znów kroki, ale tym razem nie po prostu kogoś. Hotaru uśmiechnęła się, moment później poczuła na ramieniu dłoń Michelle.
— Jak się czujesz? Gotowa?
Hotaru otworzyła oczy, spojrzała na dziewczynę i przywołała na twarz uśmiech.
— Jak nigdy.
Michelle odpowiedziała szerokim, pogodnym uśmiechem, a potem ruszyła w stronę sceny. Hotaru znów zamknęła oczy, zapadając się głębiej w swoje wnętrze, porzucając swoje podekscytowanie koncertem, swoje obawy o jego rezultat, wszystkie swoje odczucia i emocje. Jej umysł i dusza stały się puste i przejrzyste, pozbawione formy, czekające tylko na to, by jakąś przyjąć, by czymś się wypełnić. Hotaru skierowała myśli ku historii, którą miała przestawić i postaci, w którą miała się wcielić – niczym szybki prąd rzeki, przez jej wspomnienia przebiegły wszystkie kolejne wydarzenia, wszystkie emocje, które im towarzyszyły. Ich barwa wypełniła ją słonecznym ogniem, którego blask był fundamentem historii, trwał w niej do samego końca.
Michelle stała na scenie, zapowiadała występ Hotaru i jej matki. Słowa dziewczyny docierały do tancerki tylko odległym, charakterystycznym brzmieniem głosu zniekształconego przez dudnienie głośników i mikrofonu. Potem odezwały się brawa. Potem ucichły. I przyszła muzyka.
Popłynęły pojedyncze, ciche dźwięki koto, gdzieś w tle zaśpiewał flet. Hotaru niespiesznie otworzyła oczy. I gdy rozbrzmiały pierwsze, nieśmiałe jeszcze dźwięki bębna, wygrywające jednostajne tu-tum, tu-tum, wkroczyła na scenę.
Pomarańczowe kimono mieniło się ni to złotą, ni to rudą barwą miękkiej sierści, a płowy wachlarz merdał wesoło w takt skocznej muzyki. Mały szczeniak dreptał u boku swego pana, popatrując przez moment w jego stronę, szukając przyzwalającego spojrzenia i łagodnego uśmiechu, nim odbiegł te kilka kroków, zainteresował się czymś w trawie. Krok Hotaru, miękki i skoczny, miał w sobie tą uroczą niezdarność ledwie poznającego świat szczenięcia.
Starszy mężczyzna poprawił hakamę, zapiął mocniej płaszcz, strzepnął niewidzialny pyłek z zupełnie zachodniej koszuli. Zieleń parku odbiła się w tle, rzucona z rzutnika na olbrzymi, biały ekran; część światła mieszała się z resztkami dymu pełzającymi niemrawo po zakończonym koncercie. Początkowo scena wciąż była sceną, mama Hotaru była tancerką w hakamie i kapeluszu, zaś strój Hotaru był tylko pomarańczowym kimonem. Ale każdy ruch, każdy dźwięk ułożonej przez Tristiela melodii, wciągał widownię głębiej i głębiej do wnętrza historii. Bez słów, bez imion, bez żadnych wypowiedzi – ciepło opowieści zapraszało w swe objęcia.
Oto stateczny profesor śmiał się, turlając piłeczkę swemu pupilowi. Oto obaj przechadzali się po parku, oglądając pływające po jeziorze kaczki. Oto uciekali przed nagłym deszczem, oto biedny profesor biegł za swoim psem, gdy ten zaczepiał zbłąkanego kota. Była jednak jedna scena, która powtarzała się po wielokroć, za każdym razem tak samo.
Wstawał ranek, ciepły i różany, a profesor szedł na pociąg – krokiem sprężystym, z pogodną twarzą. Ale pies nie mógł pójść wraz z nim do pracy, więc gdy obaj dotarli do budynku stacji, mężczyzna pochylał się, kładł dłoń na rudym łebku i uśmiechał się.
— Czekaj na mnie, wrócę — mówiło jego spojrzenie, a potem profesor odwracał się i znikał w tłumie spieszących na pociąg ludzi. Jego pies – czekał. Melodia płynęła spokojnym, leniwym rytmem, wybijanym tym charakterystycznym tętnem bębna. Tu-tum, tu-tum. Brzmiała bogactwem dźwięków i tonów, harmonią splecionych razem nut, nadawała całej scenie barwę niespiesznego, wiernego oczekiwania. Słońce przebiegało po nieboskłonie, róż poranka zmieniał się w jasny błękit południa. Kolejny pociąg wjeżdżał na stację, wylewając z siebie potok bezimiennych ludzi spieszących gdzieś ze swoimi sprawami.
Ale pies nie poruszał się, melodia biegła swoim rytmem, leniwe tu-tum, tu-tum wciąż czekało, wiernie i wytrwale. Czas płynął. Błękit gasł zastąpiony oranżem późnego popołudnia.
Po raz kolejny zabrzmiał odległy gwizdek i stukot kół po szynach. Lecz choć zdawał się taki sam, jak wszystkie poprzednie, to był ten – jedyny, inny, wyczekiwany. Sprawiający, że leniwe tu-tum, tu-tum zmieniało się nagle w szybki, pogodny rytm. Osnuta na nim melodia rozbrzmiała wesołą barwą, gdy wśród bezimiennych ludzi pojawiła się ta charakterystyczna sylwetka odziana w swą hakamę i kapelusz. Pies zerwał się, pomknął do swojego pana, a ten śmiał się, pochylając i głaszcząc rudy łebek.
— Wróciłem — mówił ten uśmiech, a potem obaj ruszali w stronę domu. Promienie zachodzącego słońca kładły się złotym blaskiem na miękkiej sierści.
Nie wiedzieć kiedy taniec Hotaru się zmienił. Szczenięca niezdarność zniknęła, również postać Hotaru zdawała się większa, dostojniejsza, bardziej wyważona. Jej melodia spokojniejsza, płynniejsza. Czas mijał na wspólnych zabawach i codziennym odprowadzaniu profesora na stację, nie wiedzieć kiedy pies dorósł.
Widownia całkowicie pogrążyła się już w sielskiej atmosferze tańca. Zdawało się, że beztroska może trwać bez końca, że nic się nie zmieni, a każdy dzień będzie dokładnie taki sam – idealny, spokojny, pełen niczym niezachwianej harmonii.
— Czekaj na mnie, wrócę — powiedział uśmiech, profesor oddalił się w stronę stacji.
Czas mijał, pies czekał.
Róż przeszedł w błękit. Błękit stał się oranżem.
Rozbrzmiał gwizdek, ten wyczekiwany pociąg zajechał na stację.
Pies zerwał się, wachlarz zamerdał z przejęciem, tu-tum, tu-tum przyspieszyło, stało się znów skoczne, pełne radości. Czarne oczy wypatrywały wśród tłumu tej jednej, charakterystycznej sylwetki, uszy już kładły się na boki, wyczekując dotknięcia ciepłej dłoni. Ludzie przepływali, ich ciemne sylwetki były niczym mgła, nie przyciągały w ogóle psiej uwagi. Przepływali i przepływali, ostatnie osoby wysiadły z pociągu, pociąg zaś ruszył, zniknął daleko w perspektywie.
Właściciel się spóźniał.
Nie przyjechał o swojej ustalonej porze.
Niepokój wkradł się w melodię serca, a przyspieszone tu-tum, tu-tum nie brzmiało już radością.
Właściciel się spóźniał.
Ale obiecał, że wróci.
Więc pies zastygł przed stacją.
I czekał.
Oranż przeszedł w głęboką ciemność, ostatni pociąg zajechał na stację. Ale spóźniony właściciel nie pojawił się wśród tych ostatnich, nielicznych pasażerów. Noc minęła, przyszedł świt, przyjechał kolejny pociąg. Ale i on nie przywiózł z sobą tego, na którego czekał pies.
Właściciel nie wrócił następnego dnia. Ani kolejnego.
Pies czekał.
Dni zmieniły się w tygodnie, tygodnie w miesiące. Przemijały pory roku. Rozkwitły róż wiśni odszedł zastąpiony głośnym śpiewem cykad, te zaś zasnęły pod czerwienią opadłych liści. Biel zakryła cały świat tylko po to, by znów ustąpić powodzi ulotnych kwiatów. I znów cykady. Znów czerwone liście. Potem śnieg.
Dzieci zaczynały szkoły, kończyły je, wybierały studia. To drzewo na skraju drogi ocieniało teraz mały sklep, właściciel mógł pozbyć się starego daszku. W końcu poszerzono drogę, odnowiono front budynku.
Czas płynął. I nie był dobry dla czekającego psa.
Złotoruda sierść straciła swój blask, z dumnej postawy zniknął ten charakterystyczny majestat. Melodia wciąż płynęła, ale oto ucichły nuty koto, rozsypały się i zamilkły. Bez nich dźwięk zdawał się płytszy, słabszy, jakby niepełny.
I umilkł kolejny instrument – łagodny flet rozmył się w postępującej ciszy, pozostawił po sobie bolesną pustkę. Melodia rozpadała się, potykała, już nie biegła. Szła z coraz większym trudem, powłóczając rytmem, gdy słabło to charakterystyczne tu-tum, tu-tum, na którym ją osnuto. Drzewa znów zakwitły, znów odezwały się cykady, znów opadły purpurowe liście. W szarości marznącego deszczu ledwie widać było zmęczoną, zastygłą sylwetkę.
Pierwsze płatki śniegu opadały, stopniowo zatapiając scenerię w nierzeczywistej, pogrzebowej bieli. Zdawało się, jakby mgła zasnuwała przestrzeń, otulając samotną postać, stojącą nieruchomo na przeciwko stacji. Resztki jej ciepłej barwy odpływały, nikły w postępującym chłodzie, zlewały z mroźnym oddechem zaświatów. Ze wszystkich instrumentów pozostał tylko bęben, tu-tum, tu-tum zwalniało, cichło, zamierało. Aż w końcu nadeszło nieuniknione.
Bęben umilkł.
Plac przed stacją został pusty.
Świat zamarł w lodowatej ciszy.
A potem w oddali rozległ się gwizdek, zaterkotały koła pociągu. Blade niebo roześmiało się popołudniowym oranżem, śnieg nie był już śniegiem – to płatki kwiatów tańczyły z wiosennym wiatrem. Ze stacji wylał się tłum pasażerów, ich sylwetki przepływały jednostajnym strumieniem, rozpraszały się wśród zaułków miasta.
Wśród nich – ta jedna charakterystyczna. Wyczekiwana i wyjątkowa.
Cisza pękła, strzaskana dźwiękiem bębna, spłynęła wraz z porywem melodii. Radość rozbrzmiała miriadami instrumentów, rozkwitała pełnią harmonii, ożyła głębią tonów. Złotorude futro lśniło w ciepłym blasku słońca, płowy wachlarz merdał, gdy ciepła dłoń spoczęła w końcu na rudym łebku. Profesor uśmiechał się, wzrok spoczął na ukochanym psie, który tak wiernie na niego czekał.
Wróciłem.


Hotaru wkroczyła z powrotem w ciemność kulis, na zewnątrz szalała burza oklasków. Dziewczyna nie pamiętała, czy wyszła jeszcze raz na scenę, by się ukłonić; czy zrobiła to jeden raz, czy może więcej. Resztki tańca powoli wykruszały się z jej serca, pozwalały duszy przybrać znów swą zwyczajową formę, a Hotaru – być znów Hotaru, a nie Hachiko. Historia o rudym psie, który całe życie czekał na swego właściciela, nie była baśnią, ale prawdą – symbolem wierności, który w kraju Hotaru doczekał się swego pomnika.
Oczy powoli przyzwyczajały się do panującego za kulisami mroku, dziewczyna dostrzegła wysoką sylwetkę zbliżającą się do niej szybkim krokiem. Hotaru w okamgnieniu została zamknięta w mocnym uścisku, burza loków opadła jej na twarz, łaskocząc nos.
— Ten tanie-ec… — Głos Michelle załamał się, dziewczyna pociągnęła nosem. — I H-Hachiko…
Hotaru uśmiechnęła się, też przytuliła Michelle. Początkowo myślała o tym, by powiedzieć jej, by nie płakała, ale żadne słowa nie wydawały się odpowiednie. Może też nie były potrzebne. Jej taniec dotknął czyjegoś serca, wlał w nie emocje, które starała się przekazać. Dla Hotaru nie było większej nagrody.
W końcu Michelle ją puściła, popatrzyła na nią, przecierając zapłakaną twarz.
— I jak ja teraz wyjdę na scenę? Muszę jeszcze zakończyć całe wydarzenie…
— Wszyscy się spłakali, nie będziesz jedyna.
Hotaru odwróciła się, dostrzegła stojącą obok Sophie. Głos dziewczyny brzmiał inaczej, może nieco ochryple, niebieskie oczy wydawały się trochę zaszklone.
Hotaru zacisnęła dłonie na swoim wachlarzu, lekki uśmiech błąkał się po jej twarzy. Jej taniec naprawdę dotknął serc, przekazał te emocje, o które dziewczynie chodziło. To nie był pierwszy raz, gdy występowała na scenie – Hotaru wiązała swoją przyszłość z tańcem, występowała już dobre wiele razy. Jednak za każdym razem ta emocjonalna odpowiedź widowni była dla niej swego rodzaju zaskoczeniem, dziewczyna nie potrafiła się do tego przyzwyczaić.
Całe wydarzenie wciąż trwało, obowiązki wzywały każdą z dziewczyn, ale mimo to znalazły chwilę, by przyjść do Hotaru, powiedzieć jej kilka słów, przekazać swoje myśli. Nawet, jeśli tych słów nie było wiele i nie były bardzo spójne.
Dalsza część dnia upłynęła szybko. Dopiero co Hotaru siedziała wraz z Kukume i obie „zbierały siły" przed całym wydarzeniem, a już ostatni widzowie szli do domów, już zwijano stoiska i scenę, a błonia za szkołą zmieniły się w pole wygniecionej trawy. Słońce schowało się za linią horyzontu, pomarańczowy błysk zaigrał w oknach szkoły i już. Ten długi dzień dobiegł końca.


Wydawało się, że umysł Michelle rozumie, że musi minąć nieco czasu, nim będzie można podsumować, jak dużo pieniędzy wpłynęło z różnych źródeł. Ale serce chciało znać wynik już-teraz-natychmiast, po dziewczynie aż za dobrze było widać, jak bardzo chce już zobaczyć te finalne cyfry.
Isidoro pozostał dość tajemniczy w kwestii tego, ile środków wpłynęło ze zbiórki online, nie chciał dzielić się informacjami, aż cała zbiórka się nie zamknie. Jedyne, co jak na razie było wiadomo, to tyle, ile ludzie powrzucali do puszek podczas koncertu, no i ile zysku przyszło ze stoisk.
— Niewiele brakuje, jeszcze tylko trochę — mruczała pod nosem Michelle, obserwując wyniki.
Spotkali się ponownie, znów w domu Hotaru. Cała ekipa siedziała na tatami, a pokój zdawał się dziwnie pusty, gdy zniknęły z niego wszystkie plansze, papiery, kable od laptopów, wybebeszone torby, turlające się wszędzie pisaki i pozostałe rzeczy, których używali wcześniej przy pracy.
Do zamknięcia zbiórki zostało pięć minut.
— Szkoda, że Tristiel nie mógł przyjść. Wspominał, że gdzieś wyjeżdża, nie? — Sophie przeniosła wzrok na Isidoro. — Nie masz do niego jakiegoś kontaktu?
Chłopak tylko pokręcił głową, nie odrywając wzroku od ekranu swojego laptopa.
— Zastanawiam się, jak nam się to w ogóle udało – nie mieć do niego żadnego kontaktu — Kukume zamyśliła się. — Ale mimo to zawsze przychodził.
— Wiecie co — podjęła Sophie, wyciągając swój telefon. — On ma dosyć dziwne imię, no nie wierzę, żeby nie dało się go znaleźć w Internecie. Może jak nie na fejsie, to gdzie indziej będzie…
Trzy minuty.
Lea przesunęła się bliżej do Sophie, zapuściła żurawia przez jej ramię i zerknęła w ekran telefonu.
— I jak?
— Mam go — mruknęła Sophie. — Nie zgadniesz, gdzie.
Hotaru przysunęła się z drugiej strony, też spojrzała w ekran.
— Wikipedia?
— Mhm, popatrz. Nie dość, że jest stary, to jeszcze sławny — Sophie westchnęła. — A ja mu kazałam krzesełka nosić…
Lea parsknęła śmiechem, poklepała dziewczynę po plecach.
— Nie martw się, chyba się nie pogniewał.
Tymczasem Hotaru próbowała odczytać fragmenty artykułu. Faktycznie, Tristiel przelotnie wspominał, że zdarza mu się śpiewać przy specjalnych okazjach. Ale dziewczyna nie przypuszczała, że te specjalne okazje będą wtedy, gdy na deskach opery pojawi się Wagner.
— Koniec — powiedział nagle Isidoro, zaś temat tajemniczego pomocnika momentalnie zatonął. Chłopak przeniósł wzrok na Michelle. — Tylko postaraj się nie płakać.
— Postaraj się nie płakać? — powtórzyła za nim Michelle, unosząc się nieco na tatami. — Żartujesz sobie? Przecież nie może być aż tak…
Isidoro odwrócił w jej stronę ekran komputera.
Michelle urwała.
A potem się rozpłakała.


Hotaru siedziała na nowej ławce z jasnego drewna, u jej stóp leżał Brutus. Lea przycupnęła kawałek dalej, leniwie głaskała wielki, czarny łeb. Ta ogrodzona rozlatującym się płotkiem ziemia niczyja należała teraz do schroniska, zaś Sara bardzo szybko zagospodarowała nowy teren. Wybujałą trawę przystrzyżono, pojawiły się też drewniane rampy i tunele, tworzące wesoły, psi plac zabaw.
Pod nogi Michelle poturlała się zaśliniona tenisówka. Dziewczyna złapała zabawkę, rzuciła, roześmiała się widząc, jak radośnie pobiegł za nią jeden z psów. Dwa kroki dalej Sophie próbowała swoich sił, przeciągając jutowy sznur z kolejnym podopiecznym schroniska – piesek był co prawda niewielkich gabarytów, ale za to bardzo uparty. Drobna dziewczyna miała z nim niewielkie szanse, Sophie jechała na butach po krótkiej, wilgotnej nieco trawie.
Kukume przysiadła na ławce, schowała aparat.
— Żegnacie się z Brutusem?
Hotaru skinęła głową.
— Cieszę się, że znalazł dom.
— Właściwie to nie znalazł dom, tylko do niego wraca — zauważyła Lea, drapiąc psa za uchem. Wielkie psisko zamknęło oczy z ukontentowaniem.
Po tym, jak starszy właściciel nie był w stanie się już nim opiekować, Brutus trafił do schroniska. Sara była przekonana, że zostanie w nim do końca, jednak oto zgłosił się wnuczek starszego mężczyzny – mówił, że wrócił do kraju po studiach, że chętnie weźmie do siebie psa. Biorąc pod uwagę to, że Brutusa mało nie rozniosło ze szczęścia na widok młodego mężczyzny, przyszłość czarnego psiska rysowała się w jasnych barwach.
Po chwili dołączyły do nich też Michelle i Sophie – ta ostatnia klapnęła całym ciężarem, oddychając ciężko.
— Po co mi wuef, jak mogę się bawić z pieskami — powiedziała, a Michelle roześmiała się, poklepała ją po plecach.
Brutus merdał ogonem, ciepłe słońce znów zniżyło się nad linię drzew. Łagodny wiatr tańczył wśród liści, niosąc z sobą świeży zapach ledwo skoszonej trawy. W leśnej ciszy słychać było tylko radosne, psie poszczekiwanie i odgłos psich łapek biegających po trawie i drewnianych trapach.
Hotaru ogarnęła to wszystko wzrokiem, na moment oderwała myśli od biegu rozmowy, pozwalając sobie po prostu zanurzyć się w tym leniwym, przepełnionym spokojem uczuciu.
Ich wisteria pięknie zakwitła.
A ona była dla niej dobrą podporą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz