niedziela, 26 lipca 2020

Od Cahira cd. Mattii

— Tablice logarytmiczne? — Belmaro uniósł brew. — Pewnie gdzieś są... Poszukaj na dziale z matematyką. Znajduje się gdzieś tam, o ile mnie pamięć nie myli. — Wskazał kciukiem właściwy kierunek.
Zadarł głowę, przeszedł się wte i wewte, zrobił wielkopańską minę, przyjrzał się nowemu spod powiek.
— Poza tym jestem Taavetti Belmaro, tutejszy posłaniec. Tak, ten Belmaro — podkreślił starannie, by nie było wątpliwości, kim jest i z jakiego rodu pochodzi. — Ten tam — spojrzał na Cahira niechętnie — to Cahir O'Harrow, nasz gildyjski szpicel. Radziłbym trzymać się od niego z dala, nawiasem mówiąc.
Cahir skwitował to nonszalanckim wzruszeniem ramion, wyraz jego twarzy nie zmienił się, pozostał nieprzenikniony.
— Miło poznać — zapewnił Mattia, uśmiechając się nieprzekonująco. Belmaro uroczyście skinął głową, potwierdzając, że rozumie, iż musi być to dla nowego wielki zaszczyt.
Mattia pochylił się, zaczął zbierać kartki, upychać je do wnętrza woluminów, które je pogubiły. Cahir skorzystał z okazji, by mu się przyjrzeć. Przebiegł wzrokiem po spodniach zaprasowanych w kant, pasku z błyszczącą złotą klamerką, ozdobnej koszuli i czarnym żabocie. Bogowie, kolejny Szlachcic Wysokiego Rodu?
Wrócił wzrokiem do Belmaro, który przyglądał się sprzątającemu Mattii z pewną dumną wyższością, niczym Wielki Pan śledzący z ukrycia krzątaninę własnej służby. Cahir uśmiechnął się nieładnie, podszedł do niego na palcach, złożył dłonie w trąbkę:
— Misja — podpowiedział teatralnym szeptem.
Belmaro drgnął, spojrzał na niego jak człowiek wyrwany z głębokich rozmyślań. Szybko jednak doszedł do siebie.
— A-tak-jasna-cholera-idziemy!
Złapał Cahira za rękaw, powlókł ku drzwiom.
— Cześć — zdążył rzucić Cahir na odchodne, ostatni raz spoglądając na zasłaną książkami podłogę.

~~***~~

Na kolację oczywiście się spóźnili.
Wpadli na stołówkę pokryci pyłem, błotem i końską sierścią. Belmaro kroczył pierwszy, Cahir trzymał się z tyłu, trochę się ociągał. Był tak zmęczony, że nie czuł głodu; poza tym nabawił się kilku nowych odcisków podczas jazdy do Nylth. Belmaro i jego Dzianet Czystej Krwi narzucili im wariackie tempo, a Idalia miała wybijający galop, bardzo podrzucała zadem.
Gdy odebrali posiłek, każdy ruszył w swoją stronę. Cahir rozejrzał się po sali, szukając sobie miejsca. Ani jednego wolnego stolika. Zaklął. Przebiegł wzrokiem po twarzach zebranych, próbując odnaleźć Nicolasa, Fionę, Leonarda lub Xaviera, kogokolwiek, z kim pozostawał w dość dobrych stosunkach i do kogo ewentualnie mógłby się dosiąść. Nikogo takiego nie wypatrzył. Wszyscy albo siedzieli w komplecie, albo nie widział ich wcale. Zaklął jeszcze raz. Tym razem szpetniej. 
Ruszył w kierunku pierwszego stolika, przy którym stało wolne krzesło. Siedział przy nim Mattia w towarzystwie łudząco podobnego do niego mężczyzny. Brat? Kuzyn? 
— Mogę się dosiąść? — Cahir uśmiechnął się grzecznie.
Poczuł na sobie dwie pary oczu. Uśmiechnął się nieco szerzej, nadrabiając miną; doskonale wiedział, jak prezentuje się jego odzienie.
— Proszę — zgodził się Mattia uprzejmie, kątem oka niepewnie spoglądając na swojego towarzysza, jakby obawiał się, że w każdej chwili może powiedzieć lub zrobić coś niestosownego.
Cahir odsunął sobie krzesło, usiadł. Poczuł, że w zasadzie mógłby usnąć w tej pozycji.
— Jak poszło sprzątanie biblioteki? — zagadnął, bez przekonania spoglądając na zawartość swojego talerza. — Znalazłeś swoje tablice?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz