środa, 1 lipca 2020

Od Cahira cd. Madeleine

Zsiadł z konia, rzucił dziewczynie beznamiętne spojrzenie, uśmiechnął się krzywo, nieznacznie, połową ust.
— Nieważny? Doskonale. Wreszcie się w czymś zgadzamy. Także nie uznaję tego wyniku. — Zmrużył gniewnie oczy, pochylił się, dodał: — Wygrałbym, gdybyś nie była na tyle bezczelna, by oszukiwać.
— Ja? Ja miałabym oszukiwać? — Madeleine położyła dłoń na piersi, jakby chciała się upewnić, że to na pewno o nią chodzi. Jej oczy miotały fioletowo-niebieskie błyskawice. — Naprawdę sądzisz, że uciekałabym się do podstępu, rywalizując z tobą?
— Najwyraźniej — skwitował Cahir. — Wydaje ci się, że jestem ślepy? Myślisz, że nie widziałem, jak wystartowałaś za wcześnie? Jak uderzyłaś mojego konia?
Usta dziewczyny rozciągnęły się w lekceważącym uśmiechu.
— Chyba coś ci się przywidziało — powiedziała wyzywającym tonem, uniósłszy hardo głowę. — A nawet gdyby coś takiego faktycznie miało miejsce: to co? Masz jakiś dowód? Ktoś widział to oprócz ciebie?
Cahir poczuł, jak jego dłoń mimowolnie się zaciska.
— Idź do diabła — syknął tylko, odwróciwszy się do Al-Fali. Usłyszał, jak Madeleine parsknęła za jego plecami cichym, dźwięcznym śmiechem.
Przywiązał wodze do belki, rozpiął klaczy popręg, przerzucił go przez siodło. Al-Fala nerwowo przestąpiła z nogi na nogę, zaczęła grzebać kopytem w ściółce, co rusz wzbijając w powietrze kilka wiechci słomy. Z jej kruczoczarnej sierści buchały w górę kłęby pary. Cahir szybko zsunął płaszcz z ramion, rzucił go w kąt. Był zgrzany po wyścigu.
Madeleine przywiązała swojego konia tuż obok, bez słowa zaczęła go rozsiodływać. Ogier nie wyglądał na zmęczonego, choć jego szyja błyszczała od potu. Niecierpliwie kręcił się w miejscu, strzygł uszami, ciekawie rozglądał się po stajni, potrząsał długą, jasną grzywą.
— Nie licz, że tak to zostawię — mruknęła Madeleine, mijając Cahira w drodze do siodlarni. Trzymała w ramionach ciemne, zdobione siodło, przez ramię przerzucone miała ogłowie. — Szykuj się na powtórkę.
Cahir od niechcenia obejrzał się za siebie. Jego wzrok zahaczył o ranę na ramieniu dziewczyny. Wciąż krwawiła, teraz na dodatek była lekko przybrudzona.
— Lepiej idź z tym do medyka. Niech czymś to przemyje.
Madeleine zatrzymała się tak gwałtownie, że poły płaszcza zawirowały wokół jej kolan. Posłała Cahirowi groźne spojrzenie spod opuszczonych brwi.
— Nie waż się mówić mi, co mam robić.
— Dobrze. — Uniósł dłonie w geście kapitulacji, uśmiechając się z cichym, źle skrywanym rozbawieniem. — Dobrze. Zrobisz, jak będziesz chciała. Ale nie miej do mnie potem pretensji, jeżeli w ranę wda się zakażenie.
— Dlaczego miałabym ich nie mieć? W końcu to ta twoja śmieszna mała kobyła mnie ugryzła.
Cahir nonszalancko wzruszył ramionami, wrócił do oporządzania Al-Fali.
— Było nie pchać rąk tam, gdzie nie trzeba.
— Jak śmiesz — warknęła Madeleine, poprawiając w rękach siodło, które wyraźnie zaczęło jej ciążyć. Wędzidło cicho zadzwoniło na jej ramieniu. — Nic nie zrobiłam! Twój koń ugryzł mnie sam, bez powodu!
— Mogłaś uważać — powiedział powoli. Starannie przeciągnął szczotką po aksamitnej sierści klaczy, która zarzuciła ogonem, smagnęła go nim w bok. — Nie wiesz, jaka jest Al-Fala? Nie słyszałaś, jak parę dni temu prawie odgryzła Theo palce?
Madeleine zdmuchnęła pasmo włosów z twarzy.
— Plotki na temat twojego durnego konia mnie nie interesują — zaperzyła się.
— A powinny. Wtedy nic by się nie stało, prawda? — posłał jej nieładny uśmiech.

Mad?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz