sobota, 25 lipca 2020

Od Cahira cd. Xaviera

Cahir milczał przez chwilę na wypadek, gdyby Xavier chciał coś dodać.
— To chyba nie najgorszy pomysł — wymruczał w końcu.
— Prawda? — Xavier leniwie zakołysał zawartością kieliszka. Blask świecy odbił się od krawędzi szkła, błysnął w półmroku bladą iskrą. — Tu może nas przydybać każdy. Siedzimy zupełnie na widoku.
Mówił spokojnie i cicho, ale wyraźnie; jego głos gładko rozchodził się w nocnej ciszy. Cahir upił łyk wina, zerknął na swój kieliszek. Był prawie pusty.
— Zakładam, że znasz jakieś miejsce, w które moglibyśmy się przenieść?
Xavier uśmiechnął się tak, jakby został zapytany, czy niebo jest niebieskie.
— Nawet niejedno.
Dolał im wina. Cahir uprzejmie skinął głową, gdy dno butelki głucho uderzyło o blat.
— Co mamy do wyboru?
— Na przykład bibliotekę. O tej porze nikogo tam nie zastaniemy.
— Szczerze mówiąc, wolałbym nie. — Cahir uśmiechnął się krzywo. — Relegują mnie stąd w trybie natychmiastowym, jeżeli jeszcze raz coś tam zniszczę.
Xavier parsknął. Cahir domyślił się, że historia o tym, jak przypadkiem puścił z dymem kilka regałów z woluminami, jest mu znana.
— Więc może zaszyjemy się w czyimś gabinecie? — zaproponował Xavier. — Nikt nie powinien zorientować się, że tam wchodziliśmy, jeżeli zostawimy wszystko dokładnie tak, jak było.
— To może być trudne, jeżeli utrzymamy tempo picia.
Xavier cicho się zaśmiał. Wymuszony czy nie: był to przyjemny śmiech.
— To co, błonia?
Cahir chwycił skraj miękkiej, aksamitnej zasłony, wyjrzał przez okno.
— Nie jest za zimno?
— W takim razie pozostają nam tylko stajnie. Cóż, przynajmniej będziemy mieli miłe towarzystwo.
— Mogą być — uśmiechnął się nieznacznie, przymknął powieki. — I tak miałem sprawdzić, czy Fala nie próbuje znów wysadzić z zawiasów drzwiczek od boksu.
— Świetnie — skwitował Xavier, spoglądając na własne pierścienie z lekkim namysłem, spod półprzymkniętych powiek, jakby oceniając ich estetyczną wartość. Wcześniej na zmianę przypatrywał się płomieniowi świecy i sygnetom Cahira. Cahir stłumił uśmiech. Poradziłby sobie jako uliczny złodziej, skoro przedmioty błyszczące się i piękne przykuwały jego uwagę z taką łatwością.
— Mam przeczucie, że nie wyniknie z tego nic dobrego.
— Och, bardzo możliwe — uznał beztrosko Xavier. — Ale dzisiaj nie powinno nas to obchodzić. Później się tym pomartwimy.
Gdy skończyli butelkę, Cahir ukrył kieliszki za zasłoną. Podnieśli się niespiesznie, z pewnym ociąganiem, niedbale zasuwając za sobą fotele. Przemknęli przez Salę Wspólną w milczeniu, chowając wino w wewnętrznych kieszeniach płaszczy. Jak się okazało: niepotrzebnie. Nie natknęli się na nikogo ani w budynku Gildii, ani na zewnątrz.
Cahir uniósł głowę, spojrzał w niebo, a wiew zimnego powietrza omiótł mu twarz, zdmuchnął włosy z czoła. Jarzący się blado sierp księżyca spowiły teraz postrzępione, pędzone wiatrem chmury o fantastycznych kształtach. Liście krzewów zadygotały, korony drzew wzdęły się, gdy zaszumiał w nich gwałtowny, lodowaty podmuch nocy. Kiedy na moment przestało wiać, cisza stała się głucha, głęboka. Do uszu Cahira doleciało odległe dzwonienie polnych świerszczy. Zamknął na chwilę oczy, odetchnął rześkim, czystym powietrzem, potarł skroń. Robiło mu się gorąco. Wino zaczynało uderzać mu do głowy? Już?
Gdy Xavier z chrobotem przesunął żelazny rygiel, przeszli przez dwuskrzydłowe drzwi.
— Który jest twój? — zagadnął Cahir, rozglądając się po stajni.
Zatknięte na ścianach pochodnie rzucały mdłe, chwiejne światło na dwa równolegle ustawione szeregi boksów. Niektóre były próżne, w innych kręciły się konie. Cahir uśmiechnął się na widok kasztanka Fiony, który przyjaźnie zaparskał na ich widok.
— Tamten. — Xavier wskazał ruchem brody jeden z boksów. — Chodź, pokażę ci.
Cahir szedł, nasłuchując. Jedynym, co doleciało do jego uszu, było skrzypienie klepiska pod ich butami. Wyglądało na to, że Al-Fala spała.
— To jest Bębenek — oznajmił Xavier, wskazując nieco teatralnym gestem właściwego konia.
Cahir zastygł w bezruchu, otworzył szerzej oczy, pobladł na widok karego, zimnokrwistego wałacha. Znał tę rasę, wcześniej widywał podobne wierzchowce wielokrotnie, ich obraz dobrze wyrył mu się w pamięci. To było... To było...
To było w Ovenore; to były konie żandarmerii Roderyka Odważnego. Nie, uśmiechnął się pod nosem. To nie były konie, a wielkie czarne diabły. Chodziły w miejskim patrolu, głównie po zmroku. Pamiętał, jak ich podkute żelazem kopyta krzesały iskry na ulicznym bruku, jak z ich nozdrzy buchały kłęby pary. Wtedy bał się tych koni. Tak... Czuł trwogę, gdy miał piętnaście lat, ściskał w ręce kradzioną sakiewkę i kulił się pod ścianą, starając się, by było go jak najmniej. Pamiętał, że w patrolu jechało dokładnie dwóch żandarmów, że konie zawsze szły łeb w łeb, bok w bok, a echo ich miarowego stępa niosło się złowróżbnie po ciasnych, opustoszałych uliczkach. I pamiętał, że czasem uprząż tych koni podzwaniała cicho, że niekiedy metalowe elementy połyskiwały blado w rozedrganym świetle pochodni. Pierwsza zasada, myślał jak w transie, jakby znów był sobą sprzed kilku lat, chudym chłopcem mającym kłopoty z prawem. Pierwsza zasada: nie wpaść w ręce żołnierzy Roderyka. Pierwsza zasada, trzymać się z daleka od szafotu. Pierwsza zasada. Pod żadnym pozorem nie dać się złapać. Pierwsza...
— Wszystko w porządku?
Drgnął jakby wybudzony ze snu.
— Tak, wybacz —  uśmiechnął się, ale uśmiech szybko zsunął mu się z twarzy, która ponownie przybrała opanowany, beznamiętny wyraz. Dodał, siląc się na zdawkowy ton: — Skąd go masz?
Xavier podszedł do konia, czule pogładził go po szyi, zamigotał upierścienioną dłonią.
— Stał się moją własnością niedługo po tym, gdy dołączyłem. — Wyjął mu z grzywy źdźbło słomy, zakręcił nim w palcach, upuścił na klepisko. — Kiedyś był gildyjskim koniem. Cervan pozwolił mi przejąć go na własność.
Wałach zarżał cicho, wyciągnął kształtną szyję, uderzył kopytem. Cahir zmrużył oczy, przyjrzał mu się uważniej, odpędzając od siebie echa reminiscencji. Nie, nie stoi przed nim jeden z koni Roderyka. Skonstatował ze zdumieniem, że Bębenek nawet nie był do nich podobny. Zastanawiał się, jak mógł się tak pomylić. Wałach, z wyjątkiem maści, nie posiadał z nimi wspólnych cech. Był smuklejszy, nieco niższy, miał głowę o szlachetnym profilu, długie, nachylone ku sobie uszy. Przyglądał im się zaciekawionym spojrzeniem bystrych, życzliwych oczu. Nie. To nie ten koń, nie spogląda na niego widmo Ovenore. Cahir odetchnął zapachem stajni, spróbował oczyścić umysł. Wszystko jest w porządku, wszystko jest w porządku. To już było, to wszystko było, te dnie zamieniły się w pył, który porwał wiatr, nie ma po nich śladu.
Zdobył się na kolejny uśmiech, tym razem nieco bardziej szczery. Wyciągnął dłoń w stronę konia.
— Mogę?
— Śmiało. — Xavier przestąpił o krok, zrobił mu miejsce.
Cahir pogładził wałacha po nosie.
Xavier? c;

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz