środa, 16 listopada 2022

Od Antaresa - Sir Roderyk (II)

Nad ranem dzieciak nadal żył.
Zakonnik, który się nim opiekował, kręcił ze smutkiem głową. Sprawa była przesądzona, na tym etapie biedak już tylko się męczył, a ten upór i rozpaczliwe trzymanie się życia jedynie przedłużały jego cierpienie. Sir Roderyk siedział z Antaresem do rana, trzymając go za rękę i kiwając się sennie na skraju łóżka, gdy chłopiec zapadał w płytki sen. Dzieciak czasem otwierał oczy, gdy kaszel niemalże go dusił, ale rycerz nie był pewien, czy jest w ogóle świadom jego obecności. To wszystko miało trwać do południa, gorączka była przecież zbyt wysoka, zabiłaby każdego.
W południe dzieciak nadal żył.
Zakonnicy byli na tyle uprzejmi, by zaoferować pochówek na terenie klasztoru. Te drobne kości miały znaleźć w końcu swoje miejsce, zaś sir Roderyk podziękował, skinął wtedy głową. Gdzieś w głębi duszy wciąż wydawało mu się to nierealne, ale może była to kwestia niewyspania i zmęczenia, bo przecież zamiast iść i wypocząć wraz ze swoimi żołnierzami, chodził wciąż wokół łóżka Antaresa. Koniec tego wszystkiego miał nadejść wraz z zachodem słońca – zakonnicy byli tego pewni, nie było innej możliwości.
Wieczorem dzieciak nadal żył.
Nad ranem ustąpiła gorączka.
Cud – to było jedyne wyjaśnienie.
Wzniesiono modły dziękczynne do Nathoriego, zakonnicy kręcili głowami i wysławiali łaskawość swego patrona. Cudowne uzdrowienie na pewien czas odwróciło myśli od wojny i tego, co miała przynieść przyszłość, zaś sir Roderyk był jakoś tak niespecjalnie zaskoczony obrotem sprawy. I nawet nie wiedział, dlaczego. Przecież wszyscy czekali na koniec, byli tego pewni, zaś gdy ten nie nastąpił, rycerz przyłapał się na tym, że niemalże powiedział „A nie mówiłem?”. I nie potrafił stwierdzić, skąd brała się w nim ta absolutna pewność, że Antares się nie podda.


Gdy przesilenie minęło, choroba wycofała się pospiesznie, niemalże w panice. Antares odzyskał apetyt, a zakonnicy, choć sami jedli skromnie, nie szczędzili zabiedzonemu dziecku dodatkowych porcji.
— Jak będzie tyle jadł, to zaraz zacznie wyglądać jak chłopak, nie jak szkielet — rzucił jeden z żołnierzy i zaraz zamilkł, zgromiony wzrokiem przez opata. W refektarzu nie można było rozmawiać.
Antares odzyskał siły na tyle, że wygramolił się z łóżka, zszedł na posiłek razem z innymi, i – rzecz jasna – wpakował się na ławę zaraz obok sir Roderyka. Nie do końca dosięgał do blatu stołu, ale dzielnie zamiatał łyżką zupę, nie zwracając uwagi na przyklejoną do nosa łodyżkę koperku. Łyżka zaskrobała o dno, ostatni kartofelek zniknął, sir Roderyk położył dłoń na głowie dzieciaka.
— Nie wylizuj miski — upomniał go cicho, na co Antares westchnął, ale posłusznie odłożył naczynie. Dostał dokładkę zupy, którą zjadł z takim samym zapałem, a potem jeszcze grubą pajdę chleba z masłem i przykazanie, żeby posiedział trochę po posiłku. Wydawało się, że wszystko ma się ku dobremu.


Rozkazy, na które przecież czekali, odnalazły ich niespodziewanie. Sir Roderyk przerwał trening, wbił miecz w wybujałą trawę ogrodu i odebrał niewielki świstek od jednego z braci. Przebiegł wzrokiem treść i westchnął, spojrzał na Cassiusa – jego adiutant opuścił tarczę, odgarnął przepocone włosy, na jego twarzy zagościł wyraz skupienia maskujący napięcie.
Znali się z Cassiusem długo, choć to był pierwszy raz, gdy razem służyli. Sam Cassius, bladoskóry bez względu na porę roku i ciemnowłosy bez względu na wiek, miał twarz człowieka nienawykłego do uśmiechu i posturę kogoś zdolnego w każdej chwili złamać czyjś nos. Logiczny i opanowany, sprawiał wrażenie niedostępnego, jednak sir Roderyk wysoko go cenił. Cassius mówił co myślał, szczerze i bez agresji, a przy tym miał serce po właściwej stronie i mnóstwo cierpliwości.
I wtedy padły te wyczekiwane słowa.
— Ruszamy o świcie.
A potem sir Roderyk zerknął w bok, w stronę krużganków, i napotkał spojrzeniem wzrok Antaresa.
Dzieciak dreptał za nim niczym kaczątko za matką, wlepiał w niego oczy (zawsze były takie jasne?), zgarnął sobie nawet jakąś zbłąkaną gałązkę i udawał, że to miecz. Teraz zaś jego chuda buzia rozjarzyła się podekscytowaniem, bo oto w końcu wyruszali robić jakieś rycerskie rzeczy, takie jak w opowieściach.
Nie minęło wiele czasu, a chudy, zabiedzony i nieporadny Antares stał się maskotką oddziału, zaś żołnierze, jeśli mieli dobry humor, opowiadali mu jakieś wyssane z palca historie o wyprawach na górskie trolle i ziejące ogniem smoki. O tym, co ledwie parę dni temu stało się z jego własną wioską i rodziną, dzieciak zdawał się w ogóle nie pamiętać.
Rzeczywistość postanowiła szybko wszystko zweryfikować i położyć kres marzeniom dzieciaka. Jasnym było, że Antares nigdzie nie pojedzie i że zostanie w klasztorze – to podpowiadała logika i zdrowy rozsądek. Problem był tylko taki, że sir Roderyk coś mu obiecał, dał mu swe rycerskie słowo, i jeśli chłopak po dobroci nie postanowi zostać w klasztorze… Rycerz westchnął. Musiał z nim pomówić i jakoś go przekonać.
Tylko dlaczego czuł, że to absolutnie bezcelowe?


Drugi dzień podróży. Stanęli na popas.
Sir Roderyk zeskoczył z siodła, następnie sięgnął, złapał Antaresa pod pachy i ściągnął z grzbietu Szarogrzywego. Dzieciak bez zająknięcia znosił podróż na przednim łęku – nie, nie dał się posadzić na wozie, upierał się, że rycerz musi jechać w siodle – a starszy mężczyzna każdego dnia modlił się, by nic nie zaatakowało ich w podróży.
— Pomóż Arnoldowi — polecił mu sir Roderyk, zaś Antares posłusznie pobiegł w stronę ich zaopatrzeniowca, gmerającego już przy wozie.
Rycerz popuszczał właśnie popręg Szagorzywemu, gdy Cassius zbliżył się, cicho podzwaniając kolczugą.
— Wieczorem będziemy w Torres — powiedział, odprowadzając wzrokiem ich „maskotkę”. Antares wyciągnął chude ręce do Arnolda, ten wcisnął mu w rękę woreczek z suszoną wołowiną, krótkim gestem polecił rozdać wśród żołnierzy.
Można go tam zostawić — dopowiedziało spojrzenie Cassiusa, przeniesione właśnie na oblicze dowódcy. Sir Roderyk westchnął.
— Wiem.
Zapadła cisza, zaś Antares niestrudzenie kursował między resztą kompanii, obdzielając każdego z mężczyzn przydziałową przekąską.
Chłopak nie był w stanie zawlec nigdzie worka kartofli, poskładał się pod ciężarem wiadra z wodą i utopił im jeden garnek, usiłując go pozmywać. Co było urocze w klasztorze, w trasie stało się irytujące, a gdy przyjdzie im walczyć, będzie niebezpieczne. Sir Roderyk bardzo dobrze o tym wiedział i nie napawało go to optymizmem.
— To tylko dziecko — kontynuował Cassius, nie spuszczając wzroku z rycerza, a gdy nie doczekał się odpowiedzi, naciskał dalej. — Sir. Wiem, że obiecałeś mu, że zostanie rycerzem, ale to tylko dziecko. Połowa chłopców w jego wieku koniecznie chce zostać rycerzem, takie obiecanki nic nie znaczą.
Rycerz ponownie westchnął, spojrzał na swego adiutanta.
— Nie obiecanka, a przysięga. I nie ma znaczenia, komu jest składana, a kto ją składa — odparł poważnym tonem. — Moje słowo waży tyle samo, czy daję je królowi, czy chudemu dzieciakowi.
Cassius skrzywił się, odwrócił wzrok.
— Wszyscy będziemy tego żałować.
— Moja w tym głowa, by się to nie wydarzyło.
Antares przydreptał w końcu do nich, wydzielił obojgu po pasku wołowiny. Szarogrzywy pochylił się, parsknął dzieciakowi w twarz, potargał krzywo ściętą grzywkę. Antares uśmiechnął się, pogłaskał miękkie chrapy, na moment przytulił policzek do końskiego pyska. A potem wrócił do Arnolda, meldując wykonanie swego wielce ważnego, rycerskiego zadania.
— To się źle skończy.


Sir Roderyk jechał zaraz obok powozu, a jego purpurowy płaszcz dostojnie spływał ciężką kaskadą daleko na koński zad. Rycerz jechał wyprostowany, poważny, a jego surowe, uważne spojrzenie, omiatało otaczające drogę skały i skarlałe chaszcze. Sam powóz, wzmocniony metalem i otoczony żołnierzami, turlał się wartko po kamienistej drodze. Ciasny kordon składał się z samych konnych, w wypolerowanych zbrojach i z długimi mieczami wiszącymi przy pasie. Do tego włócznie, nasunięte szyszaki i grube płaszcze – ochrona wyglądała poważnie i pewnie, sir Roderyk liczył na to, że przeciwnik nie doliczy się, że brakuje małej garstki zbrojnych.
Owa brakująca garstka, pod wodzą Cassiusa, dwa dni temu zniknęła wśród zdradliwych skał i gór, wtopiła się w gęsty las skarlałych sosen, by z oddali chronić powóz i wesprzeć kolumnę w srebrnych zbrojach, gdyby przeciwnik postanowił ich zaatakować. Sir Roderyk wiedział, że to nastąpi – prędzej czy później – rozmawiał o tym z Antaresem, dzieciak zdawał się rozumieć. Chyba.
Starszy rycerz zerknął w stronę powozu, kolor mignął w oknie.
— Pani, czy wszystko w porządku?
Westchnienie wydobyło się z wnętrza powozu, utonęło w miarowym stukocie kopyt i trzeszczeniu drewnianych osi.
— Wybacz, sir. Rzadko… rzadko kiedy podróż, w którą się wybieram, okazuje się aż tak niebezpieczna.
— Pani, dołożymy wszelkich starań…
— Nie wątpię — Twarz kobiety przelotnie pojawiła się w częściowo przysłoniętym oknie. — Pierwszy raz ścigają mnie moi właśni ludzie.
Antares siedział grzecznie w powozie, będąc miernym towarzystwem dla lady Gianny Montcroix – niewiasty o sercu dość silnym, by wybrać właściwą drogę, nienawykłej jednak do niebezpieczeństw i przemocy. Żona jednego z władców, siostra innego, ulubiona kuzynka trzeciego – miała silne powiązania po każdej ze stron konfliktu.
— Skoro mój mąż nie widzi, jaką drogę powinien obrać jako władca, a moje słowa do niego nie docierają, widać trzeba użyć bardziej dosadnych środków — powiedziała do sir Roderyka wtedy, gdy noc już zapadła, zaś ona sama drżała w leśnej ciemności, otulona grubą opończą, ledwie co uciekłszy z własnego zamku.
Starszy rycerz spytał wtedy oględnie, cóż takiego pchnęło ją ku tak drastycznym krokom – swoją drogą, całe przedsięwzięcie było dość skomplikowane, wiele mogło się nie powieść – i wcale się nie zdziwił, gdy lady Montcroix napomknęła o długiej rozmowie z dobrym przyjacielem. Że powiedział jej, że mądre słowa muszą paść z właściwych ust, by zostały wysłuchane, a kiedy już padną, mogą znaczyć więcej niż zastępy wojska. A następnie lady Montcroix uśmiechnęła się wymownie, gdy sir Roderyk spytał, czy ów złotousty przyjaciel często zwraca wzrok ku gwiazdom.
Powóz turlał się spokojnie, jednak sir Roderyk czuł w powietrzu napięcie i narastające zagrożenie. Każda godzina przybliżała ich do celu podróży, każda godzina czyniła powodzenie planu bardziej prawdopodobnym. Gdyby wszystko się udało, konflikt rozsypałby się w drzazgi, rycerz mógłby oddać dowództwo nad kompanią, a następnie wyruszyć do Château de Courteaux, by przedstawić swego pazia markizowi Florentinowi Rochefortowi. Starszy mężczyzna zastanawiał się, na ile jego patron będzie zaskoczony, a na ile zadowolony z tego, że sir Roderyk wybrał sobie przybłędę na pazia. Właściwie to sir Bernard też wybrał sobie przybłędę, by uczynić z niej rycerza, więc widać taka była już wśród nich tradycja.
Myśli mężczyzny po raz kolejny zogniskowały się bardziej wokół Antaresa, niż wokół samej ich misji. Dzieciak był chudy jak patyk, ale miał apetyt, więc rycerz sądził, że nie minie wiele czasu, aż nabierze nieco ciała i zyska więcej siły. I może też zrobi się rozmowniejszy, bo jak na razie na większość pytań odpowiadał kiwaniem głową albo oderwanymi od siebie półsłówkami. Dzieci w jego wieku… hm, właściwie to sir Roderyk nie był pewien, ile chłopiec mógł mieć lat, a na oko ciężko było mu to ocenić. W sumie to…
Szarogrzywy rzucił łbem, parsknął głośno, przywołując sir Roderyka do rzeczywistości. Rycerz spojrzał przed siebie, zmarszczył brwi. Dojeżdżali do jednego z punktów, który potencjalnie mógłby być problematyczny.
Wcześniej, nim podjęli się całej operacji, długo siedział z Cassiusem nad mapą – zgarnęli nawet jakiegoś górala, lokalnego przewodnika, by opowiedział im o czekającej ich drodze. I o wszelkich niespodziankach, jakie mogła im przyszykować. Starszy mężczyzna, o osmaganej wiatrem i pociętej zmarszczkami twarzy, opowiadał im rozwlekle o wszelkich ukrytych szlakach, charakterystycznych drzewach, dobrych miejscach na postój czy zasadzkę, o wąskich strumieniach, gdzie można było zaczerpnąć wody i o szczelinach w skałach, za małych by przecisnął się tam ciężkozbrojny wojownik. Cassius przygryzał wtedy wargi, marszczył czoło, mruczał coś do siebie, ale sir Roderyk wiedział, że żadna z tych reakcji nie była oznaką rozczarowania albo niezadowolenia. Mężczyzna zastanawiał się, jak użyć wszystkich tych elementów by lepiej wtopić się w górską przyrodę. I jak przeciwnik może ich użyć, by im przeszkodzić.
Droga wyjeżdżała spomiędzy łagodniejszych wzniesień, skręcała tuż przy rwącym strumieniu. Dźwięk płynącej wartko wody dobiegł uszu rycerza, wezbrał, zagłuszył wszystko inne. Utonął w nim stukot podków i skrzypienie powozu, utonął i łopot chorągwi, podrywanej od czasu do czasu kaprysem wiatru. Cień drzew cofnął się, odsłaniając częściowo kolumnę, pozwalając zbrojnym wtulić się jednym bokiem w strome zbocze, z drugiej strony mając urwisko kończące się w spienionej toni.
Skręcili.
Sir Roderyk pochylił się w siodle, przelotnie zajrzał do powozu. Oczywiście, że Antares siedział przewieszony przez framugę okna, obserwując nowe widoki, zaciekawiony płynącą wodą i błyskającym w oddali kamienistym dnem. Dzieciak mrużył oczy, pewnie od słońca – w klasztorze robił dokładnie to samo, ale wnętrza klasztoru były ciemne, ogród zaś pełen światła. Sir Roderyk też wtedy mrużył oczy. To nie było nic dziwnego.
Niemniej jednak, rycerz wolał, by Antares nie wychylał się z powozu i nie narażał niepotrzebnie. Mężczyzna westchnął, już otwierał usta, by zacząć strofować swego pazia, gdy…
Stuk.
Lotka wciąż wibrowała, grot niemal przebił się przez tarczę.
— Do środka! — huknął sir Roderyk, dobywając miecza.
Nie zdążył zobaczyć, czy Antares go posłuchał, wiedział jednak, że lady Montcroix na pewno. Kobieta miała pod płaszczem skrytą zbroję – bo choć rycerz wątpił, by przeciwnikom zależało na jej śmierci (wręcz przeciwnie), to jednak przebieg walki bywał nieprzewidywalny, wypadek zawsze mógł się zdarzyć. Rycerz omawiał z lady Montcroix możliwości i to, jak powinna się zachować, gdyby któraś z nich wystąpiła, zaś szlachcianka kiwała w skupieniu głową. W jej spojrzeniu błyszczała stal, choć zaciśnięte na rąbku materiału dłonie drżały, a wypielęgnowane palce nerwowo skubały materiał.
Właśnie jeden z wypadków się zdarzył. Sir Roderyk wiedział, co ma robić.
Woźnica gwizdnął, powóz ruszył gwałtownie, otaczający go żołnierze zwarli szyki. Skądś pomknęła kolejna strzała, trafiła czyjegoś wierzchowca, koń kwiknął z bólu. Rycerz bardziej czuł niż widział, że gdzieś tam, wśród skał i gałęzi, Cassius i jego ludzie próbują dopaść łuczników przeciwnika.
Droga zbiegła w dół, wóz jeszcze przyspieszył, zarzucił na zakręcie. Woźnica pogonił konie – tam, daleko z przodu, zadrżało drzewo. A potem znów. I zaczęło się chwiać.
Tętent kopyt, gwizd strzał, parskanie koni. Musieli zdążyć. Zdążyć, zanim drzewo runie, odcinając dalszą drogę.
Znikąd wypadli zbrojni, powóz nie zwolnił, część straży została związać przeciwnika walką, nie dać mu dotrzeć do powozu. Sir Roderyk zmienił formację, teraz jechał z tyłu. Obrócił się. Ludzie walczyli, wzniesione miecze lśniły w słońcu, gdzieś mignął mokry błysk czerwieni.
Kolejna grupa, rycerz zmarszczył brwi, został wraz z resztą obstawy, a powóz pomknął samotnie. Szarogrzywy zadrobił kopytami, poniósł w stronę przeciwnika. Jedno cięcie, mężczyzna zwalił się ciężko na ziemię, sir Roderyk nie zobaczył nawet jego twarzy. Kolejna strzała pomknęła w jego stronę, dźwięknęła głucho o napierśnik.
Rycerz spiął rumaka, ten pomknął w ślad za powozem. Jeszcze jedno cięcie w przelocie, czyjś krzyk, kolejny przeciwnik został w tyle. Nawet, jeśli wóz minie drzewo, tam musiała być kolejna grupa. Nie było czasu. Trzeba było gonić.
Szarogrzywy leciał jak wicher. Był szybszy od wozu, dystans wciąż się zmniejszał, ale za wolno. Drzewo zachwiało się po raz ostatni. I w końcu runęło.
Sir Roderyk mógł tylko patrzeć, jak gruby pień leci w dół, niczym katowski topór, jak rozpędzony powóz wjeżdża wprost pod mordercze ostrze… Gruchnęło, widok zniknął w obłoku potarganych liści.
Powóz przejechał, pojawił się po drugiej stronie. Tyle tylko zdążył dostrzec sir Roderyk, nim Szarogrzywy szarpnął łbem, omijając coś na drodze.
A potem powozu już nie było. Zniknął. Tak po prostu.
Szarogrzywy przefrunął nad zwalonym drzewem, z ciężkim łomotem opadł z drugiej strony. Rycerz dostrzegł powóz – przewrócony, strzaskany, dogorywający z boku drogi, niczym ranne zwierzę. Zaprzężone konie zniknęły w perspektywie, wlokąc za sobą resztki pasów i drewna. Po woźnicy nie było śladu. Za to wokół pełno było wrogich żołnierzy.
Trzech przyskoczyło, próbując zatrzymać rycerza i trzech legło w pyle drogi, spowalniając go ledwie na parę sekund. Ale w walce parę sekund wystarczało, potrafiło zadecydować o czyimś życiu albo śmierci. I to się właśnie działo.
Sir Roderyk spojrzał – lady Montcroix cofała się w stronę lasu. Tak, jak miała to zrobić w przypadku, gdyby wóz się przewrócił. Antares nie odstępował jej na krok. Tak, jak miał to zrobić w każdym przypadku. A potem między ścianą lasu i uciekającymi pojawił się wrogi jeździec.
Lady Montcroix krzyknęła, przystanęła, złapała dzieciaka za ramię, przyciągnęła bliżej siebie. Instynktownie próbowała chronić Antaresa, chłopak miał jednak inny pomysł. Wyrwał się jej, pobiegł parę kroków, prosto w stronę jeźdźca. Sir Roderyk był za daleko. Krzyknął, ale na próżno. Mógł tylko obserwować, jak dzieciak rozkłada chude ramiona, stając między lady Montcroix i jeźdźcem, próbując chronić kobietę, jak na pełnoprawnego rycerza przystało. Ale pełnoprawny rycerz miałby na sobie lśniącą zbroję, dosiadałby białego rumaka, miałby jakieś szanse. Wrogi jeździec pewnie nawet go nie zauważy – stratuje go, próbując złapać lady Montcroix, jakby Antares był ledwie przypadkowym krzakiem lub niewyrośniętym drzewkiem.
W dłoni lady Montcroix błysnął sztylet. Kobieta wzniosła go – był tak żałośnie krótki i cienki w porównaniu do miecza – i przystawiła do własnego gardła.
Panika, krzyki, twardy rozkaz, a potem wszystko ustało. Zapadła cisza, gdy wojownicy zamarli, żaden nie odważył zbliżyć się do kobiety.
— Jesz-szcze k-krok, a… a targnę się na swoje życie! — Krzyknęła głosem przeczącym każdemu słowu.
— Pani, racz się opamiętać. Musisz wrócić…
— Nic nie muszę!
— Rozkazy pana Montcroix…
— Rozkazy pani Montcroix… są takie… — Pauza, głębszy oddech. — Żebyście złożyli broń. I mnie zostawili.
Promień słońca zalśnił w dygoczącym ostrzu. Rumak zatańczył pod jeźdźcem, parsknął, zagryzł wędzidło.
— Natychmiast!
Jeździec wciąż obserwował kobietę, oceniał szanse, oceniał zagrożenie, ale...
— Pani wydała ci rozkaz, żołnierzu.
Sir Roderyk westchnął z ulgą. Z lasu wychynął Cassius – ranny i obszarpany, ale wciąż idący o własnych siłach. Zaraz za nim pojawiła się reszta ludzi. Ściągali maskujące ich kaptury sprawiając, że wydawało się, jakby wprost z leśnej kniei wypłynął oddział duchów.
Jeździec skrzywił się, w końcu spuścił wzrok. Wyciągnął rękę, miecz brzęknął w pyle drogi. To był koniec starcia.


Nie odważyli się obozować zbyt blisko. Sir Roderyk wydał rozkaz, a jego oddział, choć ranny i niepełny, ruszył dalej, próbując nabrać dystansu od pościgu. Bo co prawda ludzie pana Montcroix zostali rozbrojeni i sami nie obyli się bez strat, ale starszy rycerz nie wątpił, że nie poddadzą się tak łatwo. Sam na ich miejscu zrobiłby tak samo. Pchnął posła do pana, by prosić o posiłki, zaś główny oddział spróbowałby posłać na przód, wyprzedzić ściganych, tym razem zorganizować lepsze sidła…
Strzaskany powóz zostawiono, zaś lady Montcroix spędziła resztę dnia w siodle Szarogrzywego, z Antaresem siedzącym spokojnie na przednim łęku. Pobladła i roztrzęsiona, miała w spojrzeniu ten rodzaj przerażenia, jaki dopadał człowieka muszącego nagle być bardzo dzielnym, kiedy nie miał tego w planach. Dłoń kobiety z roztargnieniem przesuwała się po włosach Antaresa – lady Montcroix głaskała dzieciaka, jakby ten był małym kotkiem lub szczenięciem. Ale wydawało się, że jej to pomagało, bo w końcu sztywność zniknęła z jej ramion, a usta przestały zaciskać w boleśnie wąską kreskę.
Nadszedł wieczór, cichy i ciemny. Ogniska, które zdecydowali się rozpalić, kryły się w głębokich dołach, nie dając im ciepła ani światła, ale za to wystarczając do tego, by sparzyć bandaże i narzędzia. Ich medyk, osłoniwszy swój „stół operacyjny” prowizorycznym namiotem z grubych płaszczy, starannie zaszywał i bandażował naprędce przewiązane rany. Ostry zapach ziołowego alkoholu dominował żywiczną woń starych sosen, dolatywał nawet tam, gdzie siedział sir Roderyk. Antares próbował się przydać, podając bandaże i przytrzymując tam, gdzie medyk mówił, by przytrzymać. Chłopak nie zemdlał na widok krwi i ran, a proceder ich zszywania zdawał się mu obojętny – gdyby zmienił zdanie i porzucił marzenie o zostaniu rycerzem, może sprawdziłby się jako medyk? Miał drobne dłonie, skalpel dobrze by w nich leżał.
Lady Montcroix udała się już na spoczynek – żołnierze znaleźli jej bardziej osłonięte miejsce w zagajniku młodszych drzewek nieopodal. Trochę koców i płaszczy, trochę powiązanych gałęzi, przyniesiony skądś chrust, i można było powiedzieć, że kobieta dostała nieco prywatności. Jak na warunki polowe, rycerz nie był w stanie zaoferować jej nic lepszego.
— Jeżeli będziesz czegoś potrzebowała, pani, nie wahaj się mnie obudzić — powiedział jej wtedy, kiedy lady Montcroix poprawiała płaszcz wiszący przy wejściu do jej „komnaty”, szykując się do snu. Kobieta odpowiedziała mu zmęczonym uśmiechem, ledwie widocznym w nocnej ciemności.
— Jedyne, czego potrzebuję, to byśmy dotarli do włości mego brata.
— Dołożymy ku temu wszelkich starań — odparł rycerz, lady Montcroix pokiwała uspokajająco głową. Nie miała nic złego na myśli, po prostu opadła z sił. — Twoja odwaga dzisiaj bardzo nam pomogła.
Kobieta zmięła w dłoni koniec zwisającego z gałęzi materiału.
— To nie była moja odwaga — powiedziała cicho, uciekła wzrokiem w stronę głównej części obozowiska. Z tej odległości nie było widać prowizorycznego namiotu medyka. — Kiedy Antares tak po prostu rzucił się, by mnie bronić… Nie, po prostu nie mogłam nie zareagować. Zrobiłam pierwsze, co przyszło mi do głowy.
— Porozmawiam z nim potem. By nim coś postanowi, brał pod uwagę swoje możliwości…
Lady Montcroix puściła w końcu materiał, odwróciła się do rycerza.
— Wiesz, sir, co mi obiecał? Że włos mi z głowy nie spadnie i że będzie mnie bronił własnym życiem.
— O składaniu obietnic bez pokrycia też z nim porozmawiam.
— Ale słowa dotrzymał, czyż nie?
Uśmiech, który pojawił się na twarzy lady Montcroix, w końcu sięgnął oczu, nie miał też już w sobie tego smutku i zmęczenia. Sir Roderyk w milczeniu skłonił się kobiecie i tak się rozstali – lady Montcroix zagłębiła się w ciszy i prywatności swej „komnaty”, zaś rycerz wrócił w stronę obozowiska. Było już tak późno, ale jego dzień jeszcze się nie skończył.
Sir Roderyk przysiadł na jakimś samotnym pniaku; obracał w myślach plany na dalszą drogę, przywołując w pamięci słowa przewodnika, a także rozmowy z Cassiusem. Musiał wziąć pod uwagę wiele czynników – kondycję swoich ludzi, zapasy, poniesione straty – starał się też myśleć nad tym, co jeszcze mógłby zrobić ich przeciwnik, jak ich dopaść i zaskoczyć…
Ale najbardziej zaskoczył go Antares.
Rycerz znów zerknął w stronę dzieciaka, ledwie widocznego w ciemnościach. Sir Roderyk nie zdziwiłby się, gdyby Antares popłakał się na widok zbrojnych, cała sytuacja by go przytłoczyła i, cóż, zareagowałby jak każde dziecko. Mężczyzna pamiętał te puste, wytrzeszczone oczy wtedy, kiedy znalazł go nie tak dawno temu w rozpadającej się szopie. Nieporadny, przestraszony, kulił mu się w ramionach i kurczowo trzymał płaszcza, a tego dnia, zamiast trzymać się kobiecej spódnicy, na dobrą sprawę wyszedł na spotkanie śmierci.
— Nie zdawał sobie sprawy — mruknął pod nosem rycerz.
Dzieci wielu rzeczy nie rozumiały, ich umysły były zbyt młode, by pojąć skalę zagrożenia. To dlatego. Nie było innego wytłumaczenia. Mężczyzna westchnął ciężko.
Spodziewał się, że może początkowo do Antaresa nie dotarła groza sytuacji. I że potem, gdy umysł dostanie nieco czasu na zrozumienie wydarzeń, wtedy emocje wezmą górę, dzieciak zacznie panikować, płakać, albo zrobi coś podobnego. Ale nie – chłopak siedział grzecznie w siodle i zdawał się o wiele bardziej opanowany, niż towarzysząca mu kobieta. Mrużył oczy, prześlizgując się wzrokiem po mijanym krajobrazie, nie udzielało mu się napięcie towarzyszące oddziałowi.
Wieczór był czasem rozmyślań, a posępne myśli tym chętniej opadały umysł. Gdy zmęczenie gnało do snu, strachy dnia zaczynały szczerzyć zęby i wyciągać pazury, sięgając po spokój ducha. Rycerz myślał, że może wtedy coś się wydarzy – cokolwiek. Ale nie. Antares poszedł napatrzeć się na przesiąknięte krwią bandaże i asystować przy zszywaniu zranionego ciała zupełnie tak naturalnie, jakby po dniu pełnym zabaw z rówieśnikami poszedł pomóc mamie upiec ciasto. Sir Roderyk zaczął zastanawiać się, jaki on był, kiedy był dzieckiem i jak reagował na różne sprawy, ale choć niespecjalnie cokolwiek pamiętał (jego dzieciństwo skończyło się dobre parę dekad temu), mógł z całą stanowczością powiedzieć, że na pewno nie podszedłby do tego wszystkiego tak spokojnie.
Te rozważania przerwał sam Antares. Pojawił się u boku sir Roderyka, klapnął na kawałku pnia. Zapachniało gorącymi warzywami i wywarem. Dzieciak wyciągnął miskę w stronę rycerza.
Blade światło księżyca odbiło się w powierzchni zupy, zatańczyło w oleistych okach, wydobyło z nich jakiś dziwny, czerwonawy błysk. To był zwykły barszcz, nic groźnego, ale sir Roderyk jakoś stracił apetyt. Te białe fragmenty krzywo skrojonych ziemniaków przywodziły na myśl kości.
— Możesz zjeść obie porcje — powiedział, zaś Antares pokiwał głową ochoczo.
Jedną miskę ostrożnie postawił na mchu, zajął się zawartością tej drugiej. Siorbał wywar, zagarniał łyżką rozgotowane warzywa, potem znowu siorbał. Jakiś zabłąkany kartofelek uciekł z miski, pacnął w mech. Antares przez chwilę macał dłonią ziemię, w końcu znalazł uciekiniera, wpakował go do ust. Sir Roderyk obiecał sobie w duchu, że gdy tylko dotrą do Château, zaczną od nauki manier.
— Jak się czujesz? — spytał, zaś Antares podniósł na niego wzrok.
— Dobrze — odparł niezbyt wyraźnie, mlaszcząc kawałkiem marchewki.
Ostatnio, kiedy Antares twierdził, że czuł się dobrze, wypluwał płuca w klasztornym łóżku, a opiekujący się nim zakonnik jedynie załamywał ręce.
— To dobrze.
Rycerz westchnął, wzniósł oczy ku niebu. Księżyc nieśmiało pojawiał się wśród gałęzi – może Asaim oświeciłby go jakoś, jak rozmawiać z dziećmi o przerażających doświadczeniach? Z dorosłymi było zupełnie inaczej, było mu po prostu łatwiej, miał większe doświadczenie.
— Zachowałeś się dzisiaj bardzo ryzykownie — zaczął oględnie. Antares popatrzył na niego, ale nie przerwał jedzenia. — Mówiłem ci, że jeśli zrobi się niebezpiecznie, musisz zostać z lady Montcroix.
— Zostałem z lady Montcroix, sir.
— Rzuciłeś się między nią i przeciwnika.
Chłopak tylko pokiwał głową, zupełnie tak, jakby sir Roderyk spytał go, czy spakował zapasowe onuce albo zamknął drzwi na skobel.
— Mogłeś zginąć.
— Trudno.
Uczucie było podobne do tego, gdy przeciwnik wytrąci miecz z ręki. Szarpnięcie nadgarstka, obolałe palce, nagle pusta ręka. Tylko teraz to samo uczucie pojawiło się gdzieś w środku i było dużo gorsze.
— Jakie „trudno”? — Rycerz westchnął, już nie liczył nawet, który raz tego wieczoru. — Jak umrzesz, nie zostaniesz rycerzem.
— Och.
Łyżka zamarła na moment nad resztką warzyw, ale Antares zaraz wrócił do pałaszowania swojej zupy. Odłożył pustą miskę, wziął się za następną, znowu zaczął siorbać.
— Poza tym mi będzie przykro. Stracę swojego pazia. Stracę ciebie.
Siorbanie ustało, a gdy sir Roderyk zerknął na dzieciaka, jego wzrok napotkał wlepione w niego oczy. Jednak były jaśniejsze, niż je zapamiętał. Chociaż może to była kwestia panującej wokół ciemności?
— Naprawdę, sir?
— Naprawdę.
Cisza się przedłużała, zupa stygła. Kroki żołnierzy, szelesty, okazjonalny szczęk metalu, pojedyncze rozmowy – dźwięki kładącego się do snu obozowiska zdawały się dobiegać z daleka.
— Przysięgam, że nie zginę przed tobą, sir. Nie będzie ci przykro.
Sir Roderyk znów westchnął, poklepał Antaresa po ramieniu.
— Trzymam za słowo — mruknął, gestem wskazał w połowie pustą miskę. — Jedz. Żebyś miał siłę go dotrzymać.


Znaleźli ich nad ranem.
Świt ledwie się budził, mgła wypełniała las miękką, lejącą się watą. Obóz naprędce zwijano, gdy od strony wystawionych czujek dobiegł dźwięk pohukiwania. Sir Roderyk momentalnie był na nogach, jego ludzie już gotowi. Szybkie „Zostań z lady Montcroix” rzucone Antaresowi, rycerz nie miał czasu spojrzeć, czy jego paź wykonał polecenie. Las wybrzmiał pospiesznymi ruchami, gorączkowym zasypywaniem ognisk, zbieraniem resztek ekwipunku. Żołnierze zebrali się w okamgnieniu, już mieli podążyć upatrzoną wcześniej ścieżką, wtopić się w puszczę i zniknąć kompletnie, gdy czujki znów się odezwały. Tym razem innym głosem – wyższym, drżącym, bardziej ostatecznym. Pogoń była zbyt blisko, trzeba było walczyć.
Sir Roderyk wymienił spojrzenie z Cassiusem, skinęli sobie głowami, słowa były niepotrzebne. Mężczyzna ruszył w stronę lady Montcroix, by zabrać ją w głąb lasu, gdy rycerz, wraz z resztą oddziału, zwiąże pościg walką.
Cienie przepływały w porannej mgle, panująca wśród sosen cisza ciążyła napięciem, niepokojem. Dzwoniła w uszach, jakby już zaraz miał się podnieść klangor broni, jakby walka była nieunikniona. Sir Roderyk odetchnął głębiej, trzymając dłoń na rękojeści miecza, kryjąc swą masywną sylwetkę za kłębem jałowców. W innych miejscach – reszta jego oddziału. Mężczyźni byli już zmęczeni, obowiązek kazał im wlec się bezdrożami, krótki odpoczynek nie zregenerował sił. Ale w oczach błyszczała stal i ogień, żołnierze mieli zamiar walczyć do upadłego.
A potem od strony przeciwników rozległ się dźwięk – melodia wygrywana na trąbce. Prosta, głośna i wesoła, nie brzmiała w ogóle jak wojskowy sygnał. Rozdarła ciszę, przemknęła we mgle, odbiła się od odległych skał.
— Co do kroćset — mruknął pod nosem sir Roderyk, marszcząc brwi. Odważył się zerknąć zza swej osłony, jednak niewiele mu to dało.
Znów cisza, znów oczekiwanie, a potem nowy sygnał od niewidocznych we mgle i poszyciu czujek. Przeciwnik stanął, czekał, bezruch się przedłużał. Sir Roderyk zastanawiał się, co to miała być za obłąkana taktyka, co takiego chciał osiągnąć pościg.
Odpowiedź pojawiła się w umyśle, rycerz zdjął dłoń z rękojeści. Odwrócił się w stronę, w którą wysłał Cassiusa z lady Montcroix.
Kobieta już ku niemu biegła, Cassius ledwo za nią nadążał, zaraz za nimi leciał Antares.
— Sir, to mój brat! Poznaję tę melodię!
Próbowała go wyminąć, pobiec w stronę skrytych we mgle żołnierzy. Sir Roderyk złapał ją za ramię, w ostatniej chwili zatrzymał.
— Pani, to może być pułapka!
Ale to nie była pułapka.
Nowi żołnierze nie nosili barw pana Montcroix, a ten, który im przewodził, miał identyczne oczy, jak stojąca u boku sir Roderyka kobieta. Na widok siostry jeździec uśmiechnął się, zeskoczył z grzbietu rumaka, rodzeństwo padło sobie w objęcia. Rycerz odetchnął z ulgą.


W końcu dotarli do celu. Mury kasztelu zapewniły im bezpieczeństwo i schronienie, zaś sir Roderyk szybko dowiedział się też nowych wieści z frontu.
Działania lady Montcroix zatrzymały marsze armii. Oddziały przyczaiły się, niczym gotowe do skoku drapieżniki, ale nie było rozkazów wymarszu. Gdy pełen napięcia bezruch zapanował na ziemiach, w drogę ruszyli posłowie – rycerz mógł tylko mieć nadzieję, że czego nie zwojowały miecze, osiągną w końcu listy i kwieciste zdania.
Sir Roderyk nie spędzał wiele czasu w wygodniejszej, bardziej oficjalnej części kasztelu – nawykły do siodła, ciągłych podróży i warunków polowych szybko nudził się zbyt długimi rozmowami, a ledwie trochę wygód wystarczyło, by bolał go ich nadmiar. Rycerza najczęściej można było spotkać w pobliżu dziedzińca, gdzie miał oko na swych ludzi, oni zaś czuli, że dowódca wciąż jest blisko, razem z nimi.
Mężczyzna stał częściowo skryty w podcieniach, jego masywna sylwetka konkurowała z kamienną kolumną wspierającą całe piętro. Sir Roderyk parsknął śmiechem na żart żołnierza – mężczyźni trochę trenowali na dziedzińcu, trochę żartowali, trochę się wygłupiali. Rycerz pozwalał ich duszom nieco się rozluźnić i odpocząć, jednocześnie oceniając, jak trzymają się ich ciała. Cassius dalej nie stawiał pełnego ciężaru na lewej nodze, ale było lepiej niż jeszcze poprzedniego dnia, wszystko miało się ku dobremu.
W tym miejscu znalazł go jeden z zakonników opiekujący się tutejszą kaplicą.
Starszy mężczyzna, przygarbiony wiekiem i służbą przy ołtarzu, przydreptał do niego, szurając prostymi butami i grubym habitem. Przystanął, popatrzył na żołnierzy, potem na sir Roderyka.
— Mogę w czymś pomóc, wielebny? — spytał rycerz.
Zakonnik poprawił wsunięte w rękawy dłonie, przestąpił z nogi na nogę.
— Nie, nie trzeba. Raczej… chciałem przekazać wiadomość, ale chyba jej adresat poległ. Miał należeć do tego oddziału, tak mi powiedziano… Pytałem trochę, nikt nic nie wie.
Sir Roderyk wyprostował się, zwrócił bardziej w stronę zakonnika.
— Wielebny, jeśli tak się stało, przekażę tę wiadomość rodzinie poległego. Możesz być pewien, że w końcu dotrze do właściwych uszu.
Mężczyzna zakołysał głową, znów poprawił wsunięte w rękawy dłonie.
— Poproszono mnie, bym przekazał sir Antaresowi, by…
Sir Roderyk uniósł brwi, wysłuchując wiadomości, w ostatniej chwili powstrzymał się, by nie parsknąć śmiechem.
— Niech zgadnę – wiadomość pochodzi od białowłosego, bardzo uprzejmego pielgrzyma, który niedawno odwiedził kasztel?
Zakonnik zamarł na krótką chwilę.
— Tak, było dokładnie tak, jak mówisz, sir. Czy znasz tego człowieka?
— Można tak powiedzieć.
— A sir Antares? Faktycznie poległ?
Sir Roderyk podążył spojrzeniem ku dziedzińcowi. „Sir Antares” brykał właśnie między żołnierzami, wymachując wytarganym skądś patykiem.
— Wręcz przeciwnie. — Rycerz z powrotem zwrócił się do zakonnika. — Jeszcze się nie narodził.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz