środa, 9 listopada 2022

Od Cahira — Ad futuram rei memoriam II

To samo miejsce. Rok później.
W karczmie Pod dębowym stołem wszystko wyglądało identycznie. Podłoga, zasłony, kurz w kącie izby, wyskrobane na blatach rysunki. Rośliny w doniczkach nadal konały, służba się leniła, obsługiwała gości z bierną pretensją w tonie i ruchach. Klientelą ciągle byli wieśniacy i przejezdni. Właściciel się nie postarzał, wciąż chodził sztywno wyprostowany, wymachiwał rękami, często podnosił głos. Jedna rzecz się zmieniła. Cahir zauważył, że zamiast podłogi, tym razem wyszorowanej przyzwoicie, klei się stół. 
Nawet Xavier wyglądał podobnie, jak rok temu przyszedł w czerwonym płaszczu na ramionach. Siedział noga na nogę, szeroko opierał się o tył krzesła, rozglądał bez zainteresowania, uśmiechał z chłodną obojętnością.
— Też masz wrażenie, że ten wieczór już kiedyś się wydarzył? — zapytał, patrząc za siebie.
Cahir nalał sobie wina. Dużo, więcej niż chciał, lekko drżała mu ręka. Nie wiedział od czego, był spokojny. To ze zmęczenia?
— Mam.

*

Blondwłosa służąca przyniosła im dwa kolejne półmiski. Położyła je na stole, nie odezwała się słowem, nie spojrzała na Xaviera i Cahira, dumnie wydęła wargi. Xavier chyba odebrał to personalnie, bo przymknął powieki, uniósł brodę, uśmiechnął się z wyższością. Blondynka nie pozostała dłużna, odchodząc z pustym talerzem, absurdalnie zadarła nos. Xavier niedbale obrócił się przez ramię, spojrzał za nią, parsknął. Głośno i otwarcie. Służąca, nie zatrzymując się, prychnęła. Po dziewczęcemu, jak rozeźlona kotka. Cahir oglądał przedstawienie w milczeniu, na koniec uśmiechnął się tylko. 
Xavier spojrzał na talerze, miski, kubki. Przesunął trochę butelkę, zrobił więcej miejsca dla przyniesionych przez dziewczynę dań.
— Nie poniosło cię trochę? 
— Dlaczego?
— Zjemy to wszystko?
— Przejmujesz się, że coś się zmarnuje?
— Jeżeli już przejmuję się czymś, to rachunkiem.
— Śmieszne — mruknął Cahir. — Jakbyś nosił przy sobie pieniądze i pokrył któryś kiedykolwiek. — Uniósł szklankę, wino dziwnie mu tego wieczora smakowało. — Skoro zaprosiłem, zapłacę.
Xavier pierwszą część jego wypowiedzi pominął, z drugą się nie kłócił, od pomysłu z trzeciej nie próbował go odwieść.
— No proszę — powiedział głosem jedwabistym, choć podszytym drwiną, uśmiechnął się ładnie, ale niemiło. Przesunął ręką nad stołem w geście szerokim, teatralnym. — Aż tak dobrze ci się ostatnio wiedzie, że stać cię na taką rozrzutność? 
Cahir powstrzymał się od riposty. Był trochę rozdrażniony, humor mu nie dopisywał, ale rano zdecydował, że tego dnia nie dojdzie między nimi do poważniejszej sprzeczki.
— Nie wiedzie mi się lepiej niż dotychczas — odpowiedział spokojnie, prawie beznamiętnie. Ponownie zainteresował się talerzem, był głodny jak wilk. Podczas dni spędzonych Pod srebrnym dzwonkiem nie dojadał, a po powrocie do Tirie nie miał apetytu. — Nie narzekaj. Jedz, stygnie.
Bard nie ruszył widelca. Cahir miał wrażenie, że spojrzał na niego uważniej niż dotychczas. Zastanawiał się, czy doszedł już do siebie? Na ile myśli racjonalnie?
— Jak rozliczysz się z właścicielem? — zapytał Xavier.
— Mam pewien pomysł.
— Tak?
— Mhm.
— Jaki?
— Taki.
Cahir sięgnął do kieszeni, położył na stole złoty kolczyk. Xavier nie zareagował jak wtedy, gdy zwędził mu coś po raz pierwszy. Nie zmrużył podejrzliwie oczu, nie dotknął ucha, nie upewnił się, że to na pewno jego rzecz, nie zapytał, gdzie ją stracił, kiedy, w jaki sposób. Zacmokał tylko, pokręcił głową.
— Ciągle ta sama sztuczka, zawsze jedna i ta sama. Nie wiesz, że dowcip opowiedziany po raz piąty przestaje bawić?
— Mnie bawi nadal. — Cahir przesunął ręką nad kolczykiem. Obok pojawił się drugi, identyczny. — Cholernie.
— Więc co? — powiedział bard tonem trochę znudzonym. — Zapłacisz kolczykami, które mi ukradłeś?
— Ukradłem? — zdziwił się Cahir. — Gdy weszliśmy do karczmy, same pojawiły się w mojej kieszeni. Ciekawe, nie sądzisz?
— Nie sądzę. Sądzę, że powinieneś zmienić repertuar. Choć zapewne nie masz już nic do pokazania, skoro wciąż nużysz mnie jednym i tym samym.
Cahir zamknął dłoń, otworzył, obrócił w palcach okrągłą bransoletę. 
— Mówisz?
— Pospolite. Prymitywne. Uliczne.
— Och?
— Potrafisz coś lepszego? Zademonstruj. — Xavier przyjął pełną oczekiwania pozę, usiadł, o ile było to możliwe, w sposób jeszcze bardziej pokazowy. — Zapraszam.
— Poproś, zastanowię się.
Xavier skrzywił się tak, jakby spróbował sobie zwizualizować to, o czym Cahir mówił, a sytuacja, którą ujrzał oczami wyobraźni, wydała mu się jakąś jedną wielką niemożliwością.
— Och, nie — zaśmiał się, usiadł po staremu — więc nie czekam jednak.
Cahir bawił się bransoletami. Bo z jednej nagle zrobiły się dwie.
— Twoja strata.

*

Rozmowa im nie szła. Xavier rzucił paroma uwagami na temat lokalu, wyraził się niepochlebnie o wystroju, obsłudze, karczmarzu, jakości wina, podał w wątpliwość artystyczny talent autora wyrytych na blacie rysunków, otwarcie skrytykował grających w kącie izby muzyków. Gdy skończyły się rzeczy do opiniowania, zajął się zaczepianiem Cahira. Cahir odpowiadał mu krótko, trochę zbywająco, nie wdawał się w dyskusję. Błądził myślami, odruchowo spoglądał w kierunku drzwi, nie do końca będąc świadomy, jak taki gest może zostać zinterpretowany. Próbował od czasu do czasu z grzeczności poudawać, że jest zainteresowany tym, co dzieje się w karczmie, ale wiedział, że idzie mu tak sobie.
Xavierowi cała ta sytuacja szybko zbrzydła. Zamilkł, demonstracyjnie unikał kontaktu wzrokowego, patrzył w bok, siedział w takiej pozie i z taką miną, że Cahir miał wrażenie, że trochę go parodiuje. Cahir nic jednak z tym nie zrobił, zachowywał się, jakby nie zauważył.
Bard w pewnym momencie uniósł dłoń, zawiesił ją na wysokości twarzy, spojrzał na pierścienie. Trzymał rękę w taki sposób, że blask ogarka załamywał się na krawędziach kamieni, pełgał po powierzchni obrączek. Cahir nie patrzył na nie. Zwykle sobie nie odmawiał, lubił rzeczy ładne, drogie i świecące, ale uparł się, że tym razem nie da Xavierowi satysfakcji, że nie spojrzy i kropka. Wytrwał i nie spojrzał.
Xavier opuścił rękę, odpiął broszkę, płaszcz zsunął mu się z ramion. Okazało się, że miał pod nim koszulę jasną, ozdobną, rozpiętą pod szyją i na piersi w taki sposób, że było widać mu obojczyki.
A więc tak? Świetnie. Cahir położył łokieć na stole, oparł policzek na dłoni, zamknął oczy. Trochę wypił, zjadł dobrze, ostatnio ciągle chodził rozdrażniony i zmęczony, szybko zrobił się senny. Karczemny gwar zlał się w przyjemny ciąg dźwięków i głosów, krzesło zrobiło się wygodne, barki, w ciągu ostatnich dni ciągle spięte, trochę się rozluźniły.
Nie wytrwał w tej pozycji długo. Oprzytomniał momentalnie, gdy coś przewróciło się na stole ze szklanym brzdękiem. Zobaczył ciemną, rosnącą w oczach plamę, poczuł wsiąkające w rękaw koszuli wino.
Spojrzał na Xaviera. Bard odwrócił wzrok od widelca, którym właśnie się bawił, złożył wargi w imitacji przepraszającego uśmiechu.
— Przypadkiem.
Cahir podniósł się, strzepnął mokrą ręką, zawołał kogoś z obsługi. Przyszła ta sama dziewczyna, co wcześniej, harda, młoda blondynka. Rzuciła im szmatę, powiedziała, że jak pić nie umieją, to niech sami sprzątają. Cahir, nie mając wyjścia, osuszył naczynia od spodu, wytarł stół. Gdy skończył, Xavier dalej ignorował go ostentacyjnie, tym razem, dla odmiany, patrzył przez okno. Cahir miał dość jego fochów, skorzystał ze sposobności, rzucił w niego szmatą.
— Ja też przypadkiem.
Xavier zdjął ją z siebie dwoma palcam jak coś śliskiego, żywego i ohydnego, spojrzał na Cahira z jakimś wielkim oburzeniem. Wycelował w twarz, nie trafił, Cahir miał dobry refleks. Bard rozejrzał się, chwycił szklankę, bryznął winem przez stół.
— Masz przejebane, O'Harrow, jesteś świadomy?

*

— Piąta — ziewnął Xavier.
— Hm?
— Tragiczna mina tego dnia.
Cisza.
— Uraczyłeś mnie dzisiaj pięcioma różnymi nieszczęśliwymi wyrazami twarzy — wyjaśnił Xavier, gdy stało się jasne, że Cahir nie odpowie. — Z nudy zacząłem liczyć. Jak rozumiem, zaprosiłeś mnie tutaj, żeby wszystkie mi je zaprezentować? 
Cahir miał ochotę się odciąć, ale powstrzymał się po raz kolejny. Po epizodzie w sali wspólnej zdecydował, że będzie obchodził się z Xavierem odrobinę lepiej niż dotychczas. Przynajmniej przez najbliższy czas.
— Przejrzałeś mnie. Która podoba ci się najbardziej?
— Hmm... — Bard, leniwie opierając się ramieniem o stół, przybrał zamyśloną minę, chwilę milczał. Kontynuował bez zawahania, jakby od razu miał przygotowaną odpowiedź: — Aktualna. Dramatycznie nieszczęśliwa. Żałuję, że sam się nie widzisz, gdy tak siedzisz, wzdychasz smętnie, rozglądasz się po karczmie, a to, co dostrzegasz, sprawia, że musisz lekceważąco wykrzywić wargi. Zapewne wydaje ci się, że to jakaś pełna dystansu, melancholijnie-tajemnicza poza, ale wyglądasz w sposób tak godny litości, że nie da się tej gry traktować poważnie. — Przesunął palcem po krawędzi szklanki, uśmiechnął się pod nosem. — Wyglądasz raczej pociesznie. Jak smutne, nastroszone pisklę.
— Bzdury — oświadczył Cahir.
— Czyżby?
— Jesteś podpity, nie masz co robić, teraz to wymyśliłeś.
— Ależ skąd.
— Nie robię tak — uparł się.
— Robisz nieustannie — powiedział Xavier tonem pełnym świętej powagi. — I wiesz, jak się wówczas prezentujesz?
Zademonstrował. Cahir parsknął.

*

— Czwarta — mruknął Cahir.
— Hm? 
— Znudzona mina tego dnia.
— No proszę. Zacząłeś liczyć w ramach rewanżu?
— Mam nawet ulubioną.
— Słucham. — Xavier, wciąż niedbale półleżący na stole, usiadł przyzwoicie, przyjął wyczekującą pozę. Bardzo reprezentacyjną. — Która?
— Aktualna. Nieusatysfakcjonowana. Nie masz co robić, jesteś znużony, rozmowa się nie klei, nikt nie okazuje ci zainteresowania. Potrzeba ci atencji, więc świecisz mi pierścionkami po oczach, zaczepiasz, oblewasz winem. Zupełnie jak kot domagający się uwagi. — Usta Cahira wykrzywiły się w uśmiechu jawnie złośliwym. — Ujmujące.
Bard, podczas wypowiedzi Cahira patrzący w głąb karczmy, śledzący coś z wielkim zaangażowaniem, po dłuższej chwili odwrócił głowę, zrobił minę, jakby dopiero teraz spostrzegł, że ktoś się do niego zwraca.
— Coś mówiłeś? 
— Zademonstrować, jak wtedy wyglądasz?
Uśmiechnął się ostrzegawczo.
— Spróbuj.

*

— Cholernie niewygodne to krzesło — poskarżył się Xavier.
— Tak? — powiedział Cahir tonem raczej nieprzejętym.
— Krzywe, twarde, nie da się na nim siedzieć.
— Och.
— Plecy mi zesztywniały, prawie nie czuję ramion.
— Niedobrze.
— Karczmarz, skoro przyoszczędził na tych rupieciach, powinien przynajmniej zainwestować w poduszki. 
— Mówisz?
— I kto wymyślał te oparcia? Partacz, wariat albo pijak. Sądząc po ich wykonaniu, wszystko naraz.
Cahir obrócił w dłoni pustą szklankę, obejrzał jej dno najpierw od środka, potem od spodu.
— No ciekawe — powiedział w taki sposób, że nie było wiadomo, do czego się to odnosi.
— Wszystko mnie boli od tego krzesła — narzekał dalej bard, wiercąc się, robiąc miny skądinąd dramatyczne. — Coś mi strzeliło, kręg mi się przesunął, nie wstanę chyba. Możesz tu podejść?
Cahir westchnął, odstawił szklankę, której poświęcał dotychczas większość uwagi. Obszedł stół. Xavier spojrzał na dłoń wyciągniętą w pomocnym geście, uniósł kącik ust w uśmiechu. Niemiłym. I pełnym satysfakcji. 
— Prosisz? — Podał mu rękę od niechcenia, podniósł się ruchem właściwym dla znudzonego arystokraty, wolno, ale bez trudu, z opieszałością biorącą się bardziej z lenistwa niż z kontuzji. — Skoro nalegasz, zależy ci bardzo, przymierzałeś się cały wieczór, żeby to zrobić, a dopiero teraz zebrałeś się na odwagę, niech będzie, znaj moją wspaniałomyślność, ten raz uczynię ci łaskę.
Cahir popatrzył na niego niedowierzająco.
— Że co?
Xavier złapał go za ramię, tyłem pociągnął na parkiet.
— Że tańce.
Pośrodku izby było tłoczno, brakowało miejsca. Muzycy nie żałowali instrumentów, bawiący się nie żałowali butów i parkietu. Cahir na wstępie wykonać musiał szybki manewr, żeby uniknąć zderzenia z jedną z par.
— Co to w ogóle za podstęp? — mruknął, gdy udało mu się znaleźć trochę wolnej przestrzeni.
Xavier uśmiechnął się niewinnie.
— Jaki podstęp?
— Wiesz, że tak nie można?
Nie prowadził, ale w niczym mu to nie przeszkadzało, żeby potraktować Cahira półobrotem. 
— Wszystko można.

*
 
Robiło się późno, nowi goście do karczmy nie przychodzili, starych ubywało. Cahir czuł się trochę pijany, wypił więcej niż powinien. Zaproponował, by wyszli na zewnątrz, chciał się przewietrzyć. Xavier nie miał nic przeciwko.
Wrześniowa noc była ciepła, jasna. Sierp księżyca wisiał nad ścianą lasu, karczma puszczała snopy światła szczelinami w ścianach, oknach, drzwiach, rozświetlała okolicę.
Przeszli kawałek, nim wyjął z kieszeni bransolety i kolczyki.
— Zwracam.
— Świetnie. — Xavier, na znak aprobaty, przymknął powieki. — Trzymałeś je tyle, że zacząłem podejrzewać, że z formą płacenia mówiłeś poważnie.
— Ależ nie, oczywiście — powiedział Cahir z pewnym roztargnieniem, umiarkowanie przekonująco. Obrócił jeden z kolczyków w palcach, skierował go pod światło. — Ładny. Jaka próba?
— Wysoka — zbył go Xavier, ponaglająco wyciągając dłoń. — Już?
Cahir udał, że nie dostrzegł gestu.
— Z Naalessi?
— Z Defros. — Bard uniósł rękę wyżej. — Mogę?
— Och. — Cahir oderwał wzrok od kolczyka, spojrzał w dół, przykrył palce barda swoimi. — Skoro prosisz.
Xavier się uśmiechnął. Złośliwie jak zawsze.
— Nigdy nie puszczasz niczego płazem?
— Rzadko. Ale działa to w dwie strony.
— Co to znaczy?
— Dobre rzeczy też długo pamiętam.
Xavier nic nie powiedział, do sytuacji z sali wspólnej nie nawiązał. Cahir czuł, że żaden z nich otwarcie o niej nie wspomni, że tamten dzień zostanie przez nich potraktowany tak, jakby nigdy się nie wydarzył, jakby bezgłośnie umówili się, że nie chcą do niego wracać, że łatwiej będzie im zapomnieć niż o nim rozmawiać. 
Gdy tańczyli, myślał o wielu rzeczach. O tym, że to zdumiewające, że Xavier zawsze jest dość śmiały, żeby patrzeć mu prosto w oczy, choć to zimne oczy człowieka, który robił w życiu rzeczy straszne, o czym Pod srebrnym dzwonkiem przypomniał sobie z całą mocą. Że to okropne, że sam nie wie, co tańczy i do czego, a bard, jak zwykle, nie ma dla niego litości, co jakiś czas go koryguje. Że za rok już go tu nie będzie, może to ich ostatnie takie wyjście, ostatni taki taniec, kto wie, czy jeszcze kiedykolwiek będą mieli podobny wieczór.
— Jak spędziłeś miniony tydzień? — zapytał Cahir w końcu, licząc, że nadszedł moment, w którym uda im się po prostu porozmawiać. Bez słownych potyczek, dąsów, teatrzyków, demonstracji.
— Zwyczajnie — odpowiedział Xavier po chwili milczenia. — A ty? 
— Zwyczajnie.
— Podróż się udała? — zapytał tonem niezdradzającym zbytniego zainteresowania.
— Załatwiłem, co powinienem.
— Interesy?
— Można to tak nazwać.
— Legalne?
Cahir się uśmiechnął.
— Jak możesz.
— O nic cię nie posądzam.
— Świetnie.
— Wierzę głęboko, że wszystkie dziewięć pierścieni na twoich palcach przyszło do ciebie samych. Bez niczyjej ingerencji. Jak moje bransolety, kolczyki. 
Cahir puścił kpinę mimo uszu.
— Osiem — poprawił.
— No proszę. Dziewiąty już ci uciekł?
— Jakoś tak wyszło. — Dodał po krótkiej pauzie: — Prawa ręka, sprawdź.
Sądził, że skończą taniec, że Xavier go puści, żeby obejrzeć pierścień, ale bard nie odsunął się, przełożył mu rękę pod ramieniem, uniósł ją na wysokość oczu.
— Onyks?
— I srebro — potwierdził Cahir.
— Jakaś forma wymiany?
— Spóźniony prezent urodzinowy — sprostował. — Kolczyki i bransolety masz w kieszeni. Wszystkie.
Ręka Xaviera wróciła na poprzednie miejsce.
— Ładny — powiedział bard tonem do bólu obojętnym. — Nie trzeba było. 
Tańczyli. Cahir wciąż myślał. O tym, czy powinien powiedzieć Xavierowi, jaki pierścień mu dał, dlaczego akurat ten. Może lepiej, jeżeli bard nigdy się nie dowie? Jeżeli będzie myślał, że Cahir dał mu najskromniejszy, najstarszy, najmniej warty ze wszystkich, które nosił, bo na nim oszczędza, bo innych było mu szkoda. Jeżeli nie będzie wiedział, że mały onyks w srebrnej oprawie to tradycyjne ovenorskie rzemiosło, że jest podniszczony, bo to pierwsza błyskotka, której Cahir kiedykolwiek był właścicielem, którą kiedykolwiek miał na palcu, bo to pierścień Marii, jedyna rzecz, jaka po niej została. Że nie chce, by wrócił z nim do stolicy, by w niej przepadł, został z niego zdarty przez więziennego strażnika, innego złodzieja, grabarza lub żandarma na czarnym koniu. Że najchętniej oddałby Xavierowi wszystkie, łącznie z Hic sunt leones Ksandra, Angius in herba Rhiannon i Tibi magno cum amore Marche, ale wie, że bard ich nie przyjmie. Że sam nie wie, co z nimi zrobić, musi je gdzieś w Tirie zostawić, komuś oddać, gdzieś schować. Cahir obiecał sobie, że wróci do Ovenore z nagimi dłońmi. Kamienie nigdy już nie będą rdzawe i lepkie. 
Nie słyszał muzyki, w karczmie już dawno przestano grać. Zatrzymał się, chciał coś powiedzieć, powstrzymał się, wiedział, że lepiej nie przerywać ciszy, milczenie wychodziło im lepiej niż rozmawianie. Stali chwilę w bezruchu, Xavier z ręką na jego ramieniu, Cahir obejmując go w pasie. Wiedział, że z pozycji, w której stali, będzie mógł to zrobić tak łatwo, wystarczy ruch. Puścił rękę Xavier. I objął go drugim ramieniem. 
Tirie to sen, Gildia to sen, Xavier to sen, pomyślał, czując, że mógłby realnie przywiązać się do tego miejsca, tej pracy, tych osób, takiego życia. Sen, powtórzył, przymykając powieki, opierając Xavierowi brodę na ramieniu. Bard delikatnie pogładził go kciukiem po barku. Cahir uznał ten gest za pozwolenie, by stanąć trochę bliżej, objąć go trochę pełniej. Ale, wobec Ovenore, cudowny sen.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz