poniedziałek, 28 listopada 2022

Od Hugona cd. Antaresa

Zapewne gdyby pomyślał choć przez chwilę trzeźwo, miałby szansę przewidzieć, że to się nie skończy dobrze. Gliophorus viridis nie rosną sobie beztrosko w zupełnie nieodpowiadającym im, zbyt zimnym klimacie, mykolodzy z Toirie byliby w stanie oddać całe swoje jesienne zbiory i wszystkich studentów, byleby móc otrzymać próbkę. Na tej samej zasadzie nie znajduje się tysiąca koron na trakcie. Nie wierzy się, kiedy aishwaryjska księżniczka wysyła list, w którym zapewnia o swojej dozgonnej miłości i pragnie uczynić cię księciem, ale potrzebuje pieniędzy na podróż. Albo że odkryto zupełnie nowatorski sposób pozyskiwania bimbru z muchomora. Nie, kiedy szczęście w zbyt dużym stężeniu i zdaje się na wyciągnięcie ręki, należy być ostrożnym, bo to zapewne wierutna bzdura.
Gdyby pomyślał trzeźwo i logicznie, wiele rzeczy mogłoby pójść inaczej.
Ale Gliophorus viridi był dosłownie na wyciągnięcie ręki. Nie mógł go tak minąć. Zielony to kolor nadziei, nowego początku. Wystarczyło zaledwie kilka sekund, by mykolog ułożył już sobie plan najbliższych miesięcy: szczegółowe opisanie gatunku (ostatnio natknął się na bardzo nowatorskie podejście do tegoż, chętnie by je wypróbował), próba dotarcia do innych stanowisk (bo przecież się nie teleportowały, chyba że miał do czynienia z jakimś dowcipnym magiem-przyrodnikiem), badania, badania i jeszcze raz badania, może odezwałby się do kilku starych przyjaciół, a nuż nie dla wszystkich jest martwy. Wszystko zwieńczone wyprawą do ojczyzny Gliophorus viridis. Ha, plany rozrosły się już nawet nie tyle do miesięcy, ile do lat. 
Ale najpierw – próbki. Ulotna chwila, choć jakże decydująca. Nie miał w planach ukończenia doktoratu, ale kto wie? Antares z jakiegoś powodu zdawał się nie podzielać jego entuzjazmu, jednak chwilowo mykolog nie przykładał do tego wagi. Potem mu wszystko wyjaśni.
Minuta absolutnego szczęścia, nie wiadomo kiedy, skończyła się. Jeszcze bardziej niespodziewanie, niż się zaczęła. Krzew ożył.
Hugo cofnął się, kozik zatoczył szeroki łuk, ześlizgnął się tylko po gąbczastej powierzchni, nie czyniąc jej żadnej krzywdy.
Krzywdę zamierzały jednak wyrządzić gildyjczykom grzyby, którym to ośmielili się zakłócić ich spokój. Gałązki zwinęły się, ulokowany na nich Gliophorus viridi wystrzelił jak z procy, jeden z kapeluszy nich smagnął mykologa po ramieniu. Nie rozpędził się, jak należy, ale uderzenie dziwnie stwardniałym obuchem zabolało.
— Co do... —
Odruchowo machnął dłonią, by odegnać napastnika, palce jednak skurczyły się, dusza biologa szarpnęła rozpaczliwie, wzdrygnęła się przed uszkodzeniem cennych okazów. Tylko na ułamek sekundy, bo zdroworozsądkowo pewnie by sobie uświadomił, że zaraz nie będzie ich miał kto zbierać. Jakby wystraszone gwałtownym ruchem grzyby cofnęły się, zwinęły na moment. Wystarczający, by umknąć poza zasięg krótkiego ostrza. Przystąpiły do kontrataku.
Grzybnie synchronicznie plunęły zarodnikami, zielony pył zatańczył na wietrze. Drobinki uniosły się, by sięgnąć twarzy mężczyzn.
Oczy gwałtownie zapiekły, świat stał się nagle rozmazany, niewyraźny, las zniknął gdzieś między szarym a brunatnym kleksem. Zielarz kaszlnął raz, potem drugi, próbując wyrzucić z organizmu toksyczną substancję. Plamy nagle przyspieszyły, znalazły się tuż przed załzawionymi oczami. Gdy poczuł, jak coś zaciska się na gardle i odbiera mu dech, myślał, że to już koniec. Coś nim szarpnęło, grawitacja przestała na moment istnieć. Tracił przytomność? Miał halucynacje?
Zabity przez grzyby. To nie brzmiało nawet tak źle, może to będzie nawet materiał na wcale porządną balladę. Dzikie bestie się przejadły, pora na mroczne opowieści o kapeluszowych potworkach.
Nagle poczuł, że jest lepiej. Po omacku wyciągnął ręką przed siebie, rękawem osłonił twarz, nawet jeśli wiedział, że teraz może to już nie być zbyt pomocne. Może grzyby już i tak wiedziały, że go mają, więc dały mu spokój, może trucizna nie zabija od razu. Ale wciąż...
— Antaresie — gardło było suche jak wiór, spieczone i dziwnie ciepłe. Nie był nawet pewien, czy cokolwiek z jego bełkotu można zrozumieć. Nie wiedział, gdzie jest rycerz, musiał zamknąć oczy, ale wciąż przecież nie był tu sam — te zarodniki... z dala od oczu. Nie oddychaj.
— Wiem.
Głos rozległ się przed nim. Ale jeszcze przed chwilą jego właściciel był przecież za nim; Hugo wziął głęboki wdech, śluzówki miały się już nieco lepiej, powoli spróbował podnieść powieki. Siedział nagle dalej od krzewu, jego miejsce zajął Antares. Zbyt pochłonięty walką, by dalej odpowiadać.
Miecz błyskał hardo, oddzielał kapelusze od trzonków. Śmignął raz drugi, gałęzie krzewu z trzaskiem opadły, wturlały się między zbutwiałe liście i stopy ich pogromcy.
Musiał zostać rzucony przez rycerza, to właśnie był moment dziwnego ucisku na gardle. Hugo przetarł szybkim ruchem twarz, gdy zorientował się, że jest już poza zasięgiem ataku. Nogi nieco się plątały, gardło było cholernie suche, piekła go cała skóra, ale zdołał wstać, kaszlnął jeszcze kilka razy. Ballady z tego nie będzie, ale chujnia już jak najbardziej.
Kapelusze złowieszczo nachyliły się, wycelowały. Trzonki wiły się, dziwnie wydłużały, byleby tylko sięgnąć rycerza, zranić go; skoro same zarodniki nie wystarczyły, by go ogłuszyć, sięgnęły najwyraźniej po mocniejsze środki.
Mykolog był tak zszokowany, że przez chwilę zapomniał, że powinien interweniować. Kozik zgubił się gdzieś w rozmiękłej glebie, nieco zbyt zamaszystym ruchem, w którym brakowało precyzji, zgarnął w końcu ostrze, wstrzymał oddech i doskoczył do napastnika zajętego w tym momencie Antaresem, spróbował odciąć któryś z bocznych osobników. Zraniony okaz znieruchomiał na moment, fragment kapelusza zniknął gdzieś w gęstwinie. Zielarz ruchem nadgarstka wycelował już w dwa kolejne, zaraz jednak przekonał się, że najwyraźniej nie były obdarzone wspólną świadomością; wybrane odwróciły się przeciwko kolejnemu zagrożeniu.
Zarodniki znów buchnęły zielonym pyłem. Boleśnie zapiekło, ale skoro tym razem cofnął się i zamknął oczy, mógł działać.
Albo raczej – zobaczyć, jak Antares doskakuje i zadaje decydujący cios mieczem. Błysnął szkarłat na ramieniu, rana nie zawadziła jednak śmiertelnej skuteczności: ostrze oddzieliło zdecydowanym ruchem kapelusze od trzonków, połączenie zostało trwale naruszone. Organizm został pozbawiony broni, resztki zarodników prychnęły tylko, jakby z pretensją.
Grzyby – znieruchomiały.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz