wtorek, 8 listopada 2022

Od Kukume – Dla tłumacza (I)

Ostatni pieróg zniknął z talerza, a Kukume po raz dziesiąty obróciła kubek z już wystygłą herbatą w dłoniach. Moment po zakończeniu misji zawsze był dla niej trochę dziwny; chwila spokoju po intensywnym czasie, kiedy zawsze było coś do zrobienia, sprawdzenia. Teraz jednak, w dobrze znanym jej towarzystwie alchemiczki, nawet jeśli miejsce było nowe, mogła odetchnąć i nigdzie się nie spieszyć.
 — Nie przypuszczałam, że alchemia może mieć coś wspólnego z lalkarzami — stwierdziła.
— A jednak — Sophie pokręciła głową, ziewnęła.
Został im jeszcze wprawdzie do napisania raport, mogły jednak zrobić to równie dobrze w przeciągu najbliższych dni. Dzisiaj mogły choć zjeść spokojnie obiad, odpocząć od pośpiechu ostatnich dni.
Pokój w gospodzie był schludny, do środka wpadało jasne, mocne światło dnia. Można by pomyśleć, że jest środek lata, ale gdyby wyjrzeć przez okno, późna jesień by zaraz o sobie przypomniała czerwienią liści tańczących to na drzewach, to pod stopami ludzi.
— Niedługo wracamy.
— Ale zanim — przypomniała Sophie — mamy coś jeszcze do załatwienia.
Kukume oparła łokieć o przetarty materiał poduszki, pióra zaskrzypiały cichutko, ugięły się pod naciskiem.
— Oczywiście.
 
 
Każdy targ był inny. I każdy był taki sam.
Zapachy różniły się w zależności od regionu, pory roku i mnóstwa innych czynników, niezmiennie jednak nieskończona liczba woni przeplatała się w rozgardiaszu rzeszy kupców, ich towarów i klientów. Gdzieś rozległo się szczekanie, trochę na prawo brzdękło szkło, zaraz podniósł się krzyk sprzedawcy, któremu najwyraźniej nieuważny przechodzień wyrządził szkodę.
— Dość tłoczno — zauważyła alchemiczka.
— Tak — Kukume ogarnęłam spojrzeniem harmider, chusta ciasno oplotła ramiona. — Musimy mieć na siebie oko, w takim tłumie łatwo się zgubić.
Kolczyki zakołysały się miękko na uszach, kobieta upewniła się, że pieniądze i wszelkie drogocenne rzeczy są schowane poza zasięgiem kieszonkowców. O których przecież w takich miejscach nietrudno. Miasteczko handlowe witało całą gamą przeróżnych towarów, przy tym jednak należało uważać, by nie dać się zgubić w tym natłoku.
— Jest tu jakiś porządek tych wszystkich stoisk?
— Żadnego. Może znajdziemy kawę, może jajo smoka — wzruszyła ramionami. — Tutaj nigdy nic nie wiadomo.
Przedzierały się dzielnie przez kolejne stoiska. Większość tych najbardziej obleganych, z jedzeniem, ulokowana była na głównej ulicy, więc, całe szczęście, tłum stopniowo rzedniał. Wybrały się zresztą w zmierzch pory, kiedy ludzi było najwięcej. Co poniektóre staruszki negocjowały zawzięcie nawet ceny jabłek i innych drobnych rzeczy; część sprzedawców się obruszała, inni tylko wzruszali ramionami i dzielnie stawali w szranki.
W pewnym momencie Sophie zwolniła krok, czujny wzrok zatrzymał się na jednym ze stoisk.
— Chodźmy tutaj. 
— Coś zauważyłaś?
— A owszem.
Wskazała w upatrzone miejsce, Kukume uśmiechnęła się lekko, gdy zrozumiała, o który przedmiot chodzi. Tak, był idealny.
Głos sprzedawcy był donośniejszy niż jego sąsiadów; raźno pokrzykiwał i zachwalał swoje towary, ostro targował się z klientem, który w końcu burknął coś pod nosem, uśmiechnął się blado i wręczył stos monet w zamian za miedzianą, zgrabną figurkę kota z uniesioną łapką. Przyjazny uśmiech, pociągła twarz; na pierwszy rzut oka zdawał się sympatyczny, acz w głosie dźwięczała nie tylko życzliwość, ale i zaciętość.
Kobiety odczekały chwilę, lekkim krokiem podeszły do stoiska. Nie od razu zainteresowały się upatrzonym przedmiotem, wyćwiczone oko mężczyzny z całą pewnością by to przecież dostrzegło, a to całe negocjacje (które przecież musiały nastąpić) uczyniłoby znacznie trudniejszymi.
— Witam panie! — uśmiechnął się, biel zębów odznaczyła się na śniadej karnacji. — W czym mogę pomóc? Mam tu coś w sam raz — płynnym, szerokim gestem wskazał na gamę biżuterii — by ucieszyć oko.
— Piękne naszyjniki — Kukume skinęła głową. — Są z Tiedal?
— Od kopani po jubilera, dopiero co przyjechały. Stąd pani pochodzi?
— Tak.
Była to prawda, choć niecała. Ale jeśli była szansa, że z miastem w jakiś sposób powiązany był sprzedawca, mogłoby im to pomóc w dalszych rozmowach.
— Och, podobnie jak ja — wyprostował się. — Rodzice wprawdzie z dalekich krain, ale wychowałem się w Ovenore. Polecałbym zatem ten wisior z ametystem, pięknie podkreśli oczy. Z kolei dla pani — zwrócił się do Sophie — może szafir?
Zachwalał przez chwilę naszyjniki, zaraz przeszedł do pierścieni. Obok jednego z nich, ciężkiego i pozłacanego, leżał przedmiot zgoła inny, na który mogły wreszcie zwrócić uwagę.
— A ta papierośnica... — napomknęła Sophie.
— Och, moja ulubienica! — mężczyzna rozłożył szeroko ręce. — Piękna, srebrna, rzeźbiona przez mojego drogiego przyjaciela, mistrza w swoim fachu. 
Kukume zmrużyła oczy. Mogła zaryzykować? Jeśli pochodził z Ovenore i był kupcem, zapewne w południowej części miasta, bardzo możliwe, że wiedziała, do kogo się odwoływał. Zapewne niedawno tam był, skoro miał tyle przedmiotów z Tiedal. Styl też całkiem przypominał jego rękę.
— Pana Ebenezera?
— Właśnie, właśnie — klasnął w dłonie. — Miło tak daleko od domu usłyszeć znajome imię.
— Miło spotkać jego znajomego. Jak się miewa?
— Dorobił się artretyzmu, ale szykuje się, by przekazać warsztat synowi.
Rozmowa przez chwilę popłynęła ku jubilerowi, zaraz jednak wróciła na właściwe tory. W srebrze odbił się promień światła, błysnął wesoło.
— Ile by kosztowała?
— Pięćset koron.
Sophie i Kukume popatrzyły po sobie. Żadna z nich nie dotknęła jeszcze przedmiotu, to zbytnio zbliżałoby je do pokazania, że są już niemal zdecydowane, by go kupić.
Ale przecież obrazą na targu byłoby nie negocjować ceny.
— Możemy zapłacić dwieście — stwierdziła Sophie, błękitne oczy błysnęły hardo.
— Miła pani, musiałbym zamknąć interes, gdybym sprzedawał tak tanio.
Kukume pokręciła z rozbawieniem głową. Obruszył się wprawdzie dość mocno, ale daleko mu było do gniewu. Nie było zresztą czegoś takiego jak zbyt niska cena pierwszej oferty klienta. Przedstawienie się rozpoczęło.
— Och, to panu z pewnością nie grozi.
— Widzą panie te misterne zdobienia? — ujął papierośnicę. — Tutaj, o proszę, paproć, bardzo trudne liście do wykonania, a z jaką precyzją oddane. Łączą się z lilią, dalej przechodzą w — przekręcił głowę, przymknął prawe oko — ptasie skrzydła. Przepiękna robota. Mogę sprzedać za czterysta osiemdziesiąt.
— Dwieście dziesięć.
— Czterysta sześćdziesiąt pięć. Po znajomości ze starym Ebenezerem, ale przecież pani dobrze wie, że dzieło takiego mistrza należy cenić.
Podróżniczka wzruszyła lekko ramionami.
— Rodacy przecież sobie pomagają — rzuciła. — Dwieście trzydzieści.
— Ha, dwie na jednego — wysunął papierośnicę nieco bliżej nich. — Ale, widzą panie, doprawdy, nie mogę. Czterysta sześćdziesiąt.
— Zdaje się, że niedaleko widziałyśmy całkiem podobną — stwierdziła Sophie, zerknęła pytająco na towarzyszkę.
— Tak, tak — Kukume odchyliła się w prawo, wzrok zlokalizował się na kobiecinie z całą plejadą przeróżnych bibelotów. — Była dużo tańsza.
— Ale na pewno nie tak piękna, jak ta tutaj. Rzemieślnicze cudo.
— Była bardzo podobna — alchemiczka nie dała zbić się z tropu. — Dwieście czterdzieści.
Negocjacje trwały dobrą chwilę. Kobiety raz zamarkowały w pewnym momencie odejście, po ich stronie stanęło wreszcie trzysta koron, podczas gdy Avrik, jak w międzyczasie zdążyły się dowiedzieć, zaklinał, że zejście poniżej trzystu sześćdziesięciu byłoby czynem straszliwym. Wciąż żywo gestykulował, wymachiwał rękami, stopniowo jednak zbliżali się do porozumienia. Kukume jednocześnie jednak stopniowo opuszczała cenę, Sophie doświadczonym okiem oglądała materiał i samo wykonanie.
— Zaraz sprzedam to taniej, niż kupiłem — kupiec wziął się pod boki. — Ostatnie słowo, trzysta pięćdziesiąt pięć.
— Trzysta piętnaście i ani korony więcej.
— Chociaż dziesięć więcej.
Zapadła na chwilę cisza, kobiety zastanawiały się, odwrócone ni to w stronę sprzedawcy, ni to ku pozostałym stoiskom, wciąż jakby rozważając rezygnację.
— Trzysta dwadzieścia pięć — ponowił, sięgnął ręką ku innym towarom — i dorzucę to w cenie.
Pokazał porcję tabaki.
— Dobrze.
Zapłaciły, sprzedawca pomachał na pożegnanie. Papierośnica  i tabaka zostały spakowane, bezpiecznie włożone do torby, kobiety ruszyły dalej.
Kupiły po pączku, ciepłe ciasto szybko stygło w jesiennych, coraz chłodniejszych powiewach wiatru. Tarcza słońca muskała już dachy co wyższych budynków, zapowiadała rychłe nadejście zmierzchu.
— Dałabym słowo, że to niedaleko. Chyba że zmienił miejsce — mruknęła Kukume, rozejrzała się po uliczkach. Plątaniny wąskich przejść nie były dla niej nowością, lubiła nurzać się po przejściach mniej lub bardziej znanych, ale lada chwila będzie już za późno. Co poniektórzy sprzedawcy zwijali już swoje stragany, rzeczy ginęły w przepastnych jukach, by dopiero rano powitać nowych przechodniów, podobnie sprawa miała się ze sklepami.
— Pan Gerwazy chyba mówił, że to na prawo od fontanny — Sophie przypomniała słowa życzliwego karczmarza, który podczas wczorajszej krótkiej pogawędki polecił im jednego ze swoich znajomych.
Kukume parsknęła krótkim śmiechem, w ostatniej chwili obróciła się przez ramię. Faktycznie, mało co nie skręciła w lewo.
Krótko później znalazły cel. Niewielka księgarnia, wtulona w szare kamienice, łatwo mogła umknąć nieuważnemu przechodniowi. W środku jednak powitał je starszy, spokojny mężczyzna; rozsypane srebrem włosy na karku, czająca się mądrość w błękitnych oczach i głębokie bruzdy na twarzy. Kukume poczuła się dziwnie odprężona, gdy weszła do środka.
— Szukają panie czegoś konkretnego?
— Prezentu — wyjaśniła Sophie. — Dla historyka, zajmuje się tłumaczeniami.
Pokiwał ze zrozumieniem głową.
— Może encyklopedia?
Postawił przed nimi opasły tom. Cienkie strony, wypełnione po brzegi hasłami ciągnęły się w nieskończoność, cichy szelest na dłuższą chwilę wypełnił pomieszczenie.
— Opracowana przez zespół badaczy w Uniwersytetu w Sorii — wyjaśnił. — Zdecydowali się na układ gniazdowo-alfabetyczny, dobry wybór dla tłumacza.
— Tak, ale myślałyśmy o czymś... — Kukume przez chwilę szukała odpowiedniego słowa — mniej naukowym.
— Rozumiem, rozumiem.
Staruszek wziął wdech, skubnął między palcami wąs. W końcu jednak z innej półki wyciągnął książeczkę: dużo cieńszą, oprawioną w brązową skórę. Tytuł był tłoczony małymi, złotymi literami, w półmroku Kukume miała problem, by go odcyfrować.
W imię znaczenia (1) — odczytała głośno Sophie, przekrzywiła lekko głowę.
— To tomik wierszy — wyjaśnił księgarz. — Zbiór tekstów autorów, którzy bawią się możliwościami języka. Większość z nich nie ufa mu, że tak powiem, za grosz i sobie z nim bardzo swobodnie poczyna. A przy tym — musnął palcami grzbiet, otworzył na losowej stronie — robi dla niego coś nadzwyczajnego i pięknego.
— Nie ufają językowi? — powtórzyła niepewnie Kukume.
Nie wiedziała, czy Reginald lubi poezję. Ale był przecież blisko słowa, więc postanowiła zaufać sprzedawcy.
— Pokazują, ile w nim zesztywnienia — wyjaśnił. — Ile pustych zwrotów, które kiedyś może miały znaczenie, a dzisiaj są już po prostu wytartymi zwrotami. A oni próbują wniknąć w słowo, choćby o choćby... "ojciec starą prawdę zamilcza na ucho" (2). Od "powiedzieć coś na ucho", jakiś sekret. A tutaj jednak panuje milczenie. I to bardzo rozprasza czytelnika, bo to z jednej strony coś, co zna, może czego używa, ale co jednak jest w jakiś sposób inne.
— Rozumiem...
— Albo jeden z moich ulubieńców: Drzewo, które obsiadły ptaki. Drzewo, które powinno być nieruchome, tutaj "długo i okrągło/ w ptasiej klatce wewnątrz sobie lata" (3).
Podróżniczka przechyliła głowę, posłuchała mężczyzny, który opowiadał o wierszach. Głoś miał miły i spokojny, często ledwo co zerkał na strony; wersy płynęły z pamięci wartkim strumieniem, wyryte w pamięci. Objaśniał i tłumaczył, kobiety zaś nie śmiały wejść mu w słowo.
— I jeszcze tutaj ostatni — wskazał — Tutaj proszę tylko spojrzeć na to rozbicie. "na­treść/ mi/ ości/ i/ uzo". "Muzo/ Na­tchniu­zo" (4), chciałbym doprawdy znać Muzę, która mu to wszystko powiedziała...
Sophie przejęła tomik, kobiety spojrzały po sobie, podjęły bezgłośnie decyzję.
— A ten? — zapytała jeszcze Kukume, gdy alchemiczka miała już zamknąć książkę. Specyficzny kształt rzucił jej się w oczy, zaciekawił.
— Ach, o Południu (5), droga pani, to ja musiałbym zacząć mówić w południe, żeby zdążyć opowiedzieć.
Za oknem już rozlewał się pomarańczowy blask zachodu. Lada chwila należało iść do karczmy, miały przecież wracać skoro świt do Tirie.
Zbliżał się wszak ważny dzień.


(1) Tytuł zbioru: z wiersza T. Karpowicza, W imię znaczenia.
(2) J. Przyboś, Powrót na wieś.
(3) T. Karpowicz, Drzewo, które obsiadły ptaki.
(4) M. Białoszewski, Namuzowywanie.
(5) S. Barańczak, Południe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz