sobota, 5 listopada 2022

Od Echa – Ahanā (I)

CW: Lekka erotyka.

Pastuch przychodzi po niego wieczorem, lekko nieporadnie, kołysząc się na miękkich i niepewnych nogach. Skrada się, przystaje przy jednym boksie, klepie konia w szyję. Idzie ku drugiemu, stwardniałymi od roboty opuszkami muska chrapy drugiego. Przygląda się uważnie, jak dwa boksy dalej zęby Kharquy zaczepnie podszczypują ramię stojącego tuż przy niej łucznika. Ten podnosi jej nogę, ciągnie za nią lekko, sprawdzając stawy, kości, ścięgna. Puszcza, a koń powoli odkłada ją na miejsce i trzepie ogonem, jakby zniecierpliwionym będąc tym całym zupełnie niezrozumiałym dla niego badaniem, marnym teatrzykiem, z którego nikt nic nie wyciągnie.
Echo wcale jej się nie dziwi, samemu powoli się niecierpliwiąc.
— Echo — pastuszek zaczyna niemrawo, czając się przy drzwiach boksu. Nie wchodzi, ale też nie jest do końca poza nim; kręci kółka piętą w ściółce, co irytuje, denerwuje, bo łucznik należy do osób, które lubią wypowiedzi krótkie i konkretne. Do celu i czym prędzej do brzegu, byle przekazać informacje, byle bez męczących epitetów.
Ta rozmowa na taką się nie zapowiada.
— Hm? — mruczy, gdy dłonią zjeżdża ku pęcinie konia, pod palcami szukając ewentualnych stłuczeń, zgrubień i wszystkich elementów, których nie powinno tam być. — Aaron czegoś ode mnie chce? — dopytuje, pragnąc usłyszeć odpowiedź twierdzącą, bo tak byłoby im wszystkim zdecydowanie łatwiej.
Pastuszek kręci głową, a Echo wie, że w tym momencie należy poklepać siwą klacz po łopatce i stanąć twarzą w twarz z problemem, który obaj z nich odczuwają w powietrzu, o którym świadczy postura Chryzanta, lekko zgarbionego, z ciężkimi barkami i rękoma splecionymi na piersi. Nie wspominając nawet o głębokim oddechu, który bierze w płuca, gdy szykuje się do podjęcia tematu.

Siedzą niczym posągi o surowych twarzach, mocno zaciskając dłonie na brudnych kuflach wypełnionych chujowym piwem i wiercąc się na niewygodnych ławach. Siedzą w czwórkę, reszta bandy zajęła miejsca dalej, pozostawiając im przestrzeń na rozmowy o tematach poważnych.
— Nie żyje — mruczy, wypuszczając spomiędzy warg dym.
Ten okala nos, sunie gładko po kości policzkowej, bo robił już to tysięcy razy – zna cały schemat. Pastuszek, ten sam, który na każdej kolacji sypie z rękawa dosyć prostackimi, ale jednak przywołującymi na twarze uśmiechy kawałami, a całe dnie spędza na siedzeniu pod sosną, wypuszczając okręgi z dymu ku niebu i podziwiając swe ukochanych owieczki, wzdycha ciężko. Zbyt ciężko, zbyt topornie, zbyt poważnie. Powietrze, w niepewnym akcie opuszczając płuca, niesie za sobą opowieść o wysokich kosztach, prawdopodobnie kilku traumach, drżących dłoniach i niezbyt czystym zamachnięciu mieczem. Oraz krwi, która położyła się szkarłatem na czubkach skórzanych butów.
— Skończył bez głowy. Urżnąłem mu osobiście. Ciało spaliliśmy. — Stuka opuszkami w klejący się blat stołu. — Szczątki, tyle po nim zostało. — Kręci głową, masuje palcami skroń. — No sam przecież, kurwa, widziałeś. — Spogląda na zasępionego łowcę głów, którego nie powinno tu być, a jednak jest.
Jednak jest, w dodatku wraz ze swoją pieprzoną bandą, zajmującą każdy zakamarek karczmy, nie pozostawiając przestrzeni dla ludzi porządnych i godnych, by po dniu wypełnionym ciężką pracą napić się czegoś dobrego, pograć ze znajomymi w karty. Siedzą, zagarniając pomieszczenie dla siebie, sącząc powoli to kwaśne piwo i spoglądając na każdego nieproszonego gościa spod byka. Spojrzeniami ciemnymi, wygłodniałymi za pękającymi ścięgnami, spragnionymi ludzkiej juchy. Przypominają krwiożercze biesy, ale nie są i nigdy nie będą potworami, co nie oznacza, że nie mogą sprawiać takiego wrażenia.
Echo krztusi się piwem, słysząc rewelacje Chryzanta, bo nie do końca spodziewał się takiego obrotu spraw. Myszkin uśmiecha się pod nosem.
 Pierwszy raz rzadko kiedy jest płynny, jeszcze się nauczysz.
Zamiast więc dziwić się, podnosić brwi i powieki, że oto i ten pozornie pokojowy, złotowłosy pastuszek, rycerzyk na rzadko kiedy zdarzającej się w tym zawodzie emeryturze, zdolny był do urżnięcia komuś łba, Myszkin pochyla się nad łucznikiem. Mocno klepie go w plecy w obawie, że za trupa, który zadławił się słabym piwem, a wcześniej nie został nawet na wskroś przeszyty Myszkinową siekierą, od Ismaela wynagrodzenia raczej nie dostanie.
Nie żeby w ogóle na nie liczył i nie żeby nadal go pragnął. Jak zawsze przywiązał się do kolejnego dzieciaka, do którego przywiązywać się nigdy nie powinien.
— No już, już — szepcze, trochę w ojcowskim, czułym geście, gdy Echo nadal próbuje złapać oddech. Palce mierzwią włosy, a łucznik krzywi się, ma wrażenie, że piwo poszło mu nosem i że jego resztki wyżerają właśnie tkanki delikatnych nozdrzy.
— Antoni z domu Welsh — parska w tym samym czasie Ruda, zasłaniając swym kuflem całkiem ładny grymas pałętający się po całkiem ładnej twarzyczce, nie wliczając w to szramy, która jest pozostałością po utracie równie całkiem ładnego oka. — To niezłe gówno wam wcisnął.
Nie kojarzy jej ani Echo, ani Chryzant. Myszkin na pytanie kim jest i co tu robi odpowie pastuszkowi, nazywając ją nowym nabytkiem do bandy. Blondyn skinie tylko głową, gdy obserwować będą, jak kobieta zaciśnie dłoń na nadgarstku łucznika, jak pociągnie go ku karczemnym kwaterom, a on posłusznie, z opuszczoną głową, uciekającym spojrzeniem i lekko przygarbionymi plecami za nią podąży.
— Albo Av — poprawia ją prędko Chryzant, choć marszczy przy tym czoło, wydaje się lekko skonfundowany.
— Albo Av — powtarza po nim kobieta, smakuje ten krótki zbitek głosek. Marszczy czoło, poszarpana brew chowa się wtedy za skórzaną opaską przysłaniającą dowód jednego nieszczęśliwego wypadku, tej jednej niefortunnej, przegranej potyczki. — A fał czy a wu? Aw? Av?
Pastuch tężeje, spina barki i prostuje się na krześle. Następnie pochyla się nad stołem, drapie się po brodzie, w której mu całkiem do twarzy. Opuszki tańczą chwilę później na skroni w namyśle. Ruda przygląda się mężczyźnie z nieskrywaną fascynacją, temu jego kompletnie nieświadomym procesie myślowym przychodzącym znienacka, aż w końcu doczekuje się jedynej słusznej odpowiedzi.
— Chuj wie.
— Hm. Racja. Tylko ten pierdolony chuj wie — parska po nim Myszkin, a Chryzant odpowiada mu równie tęgim śmiechem.
Unoszą kufle, stukają się nimi po przyjacielsku. Jak dawniej, gdy jeszcze jeździli kolano w kolano, ramię w ramię, a noce spędzali, szwendając się z wesołą kompanią po najdziwniejszych, zastanawiających przybytkach. Zupełnie takich jak ten z zupełnie podobnie kwaśnym piwem i z zupełnie tak samo wątpliwym, różnorodnym towarzystwem, które w jednym miejscu zebrało się z niewiadomo jakiego powodu.
Echo i Ruda nie do końca wiedzą, co ze sobą zrobić, gdy dwójka towarzyszy nagle zaczyna przypominać sobie o wszystkich przygodach, które dane im było przeżyć dawniej. Wiercą się więc na swoich miejscach, spoglądają to na dłonie na kuflach, to na klejący się blat stołu, to na swoje twarze. On spogląda w jej czarne, błyszczące oko, przełyka ślinę i palcami bębni o swoje udo. Ona bierze kolejny łyk piwa, ukrywa za kuflem wargi.
Wiedzą, co robią i jak to wszystko się skończy. Nie są dziećmi.
Łucznik w końcu przerywa wspominki starych znajomych chrząknięciem. Nieporadnym i niezgrabnym, oderwanym od rzeczywistości śmierdzącej potem, alkoholem oraz tytoniem. Oderwanym od Rudej, która wcale nie kryje się z tym, że pochłania go swym czarnym spojrzeniem, wciągając pod taflę cieni oraz pragnień.
— Czyli… — Echo waha się przez chwilę, wpatrując się w brunatną taflę cieczy pałętającej się po kuflu; piana już dawno opadła. — Masz kontrakt na trupa? — i pyta, i z niedowierzaniem spogląda na towarzystwo. Ciemne spojrzenie skacze z uśmiechającego się pod nosem Myszkina, ku nadal zainteresowanej nim, choć przejętej Rudej, aż w końcu ląduje na jakże zawsze spokojnym i nieprzejętym całą sytuacją pastuszku. Chryzant bawi się przez chwilę swoją fajką, zaciska na niej wargi, mruczy coś pod nosem. Dym ucieka z ust, przysłania twarz.
— Nie pierwszy i nie ostatni raz — mówi w końcu. W szerokim uśmiechu pokazuje zbyt zadbane jak na pastucha zęby.
Zivko Myszkin wybucha po raz kolejny śmiechem, a po plecach Echa przechodzi dreszcz, gdy orientuje się, że siedzi obok osób zupełnie obłąkanych.


Dłoń zaciska się na nadgarstku łucznika, ciągnie go ku karczemnym kwaterom.


Nie są tymi, których pragną, wydają się jednak sobie nawzajem zupełnie wystarczającą na tę chwilę ułudą. Marnym zastępstwem dla głęboko pochowanych w mięśniach i dwóch sercach pragnień. Dowodem dla innych, że sobie radzą. Marnie, ale jednak. Argumentem, że ich nie potrzebują, bo mają siebie. Na krótko, ale to zawsze coś.
Dłoń opiera na jego barku, popycha lekko, a on, zupełnie zamroczony, czy to przez wypity wcześniej alkohol, który w jego gardło bez oporów wlewali Myszkin i Chryzant, czy to przez aktualną, trochę krępującą go, bo poza jego kontrolą, sytuację, potyka się o własne nogi, stopą zahacza o kostkę i leci do tyłu, ku twardemu materacowi i skrzypiącym deskom karczemnego łóżka. Powietrze zostaje siłą wybite z płuc.
Nie są tymi, których pragną, ale są dla siebie nawzajem zupełnie miłym obrazkiem, gdy ona pozbywa się przybrudzonej wędrówką koszuli, ściągając ją gwałtownie i przez głowę, by zaraz odrzucić ją na podłogę, gdy jego palce plączą się nieporadnie przy sznurkach u pasa spodni, jak na złość niechcących odpuścić. Przeklina pod nosem w niezapomnianym przez siebie języku, szarpie mocniej, gdy ona bardzo prędko pozbywa się reszty swoich ubrań.
— Daj. — Jej dłoń przerywa jego udrękę, zgrabnie rozplątuje zaciśnięty supeł. — Pomogę.
Echo wstrzymuje oddech. Spogląda prosto w jej oko i odsłonięty oczodół, który przez cały wieczór skrywała pod przetartą opaską z czarnej skóry. W oczodole – wyślizgany kryształ, mdły w błękitnym kolorze. Czerwień ciała lekko prześwituje przez mętny kamień, nadając mu w ten sposób lawendowej barwy.
Przypomina te pochowane w talizmanach chowających w swej głębi klątwy. Przeplecione w bransoletach mających służyć jako dobra wróżba. Wciśnięte w rękojeści mieczy niosących powodzenie swym właścicielom podczas krwawych bitew. Noszone na palcach w pierścieniach wspierających wielkich retorów w swych przemówieniach.
To pojemne kamienie.
— To chalcedon?
— Chalcedon — szepcze prosto w jego usta, sunie palcami po skroni. Po policzku. Po żuchwie, na którą w końcu naciska od dołu, chcąc dostać się do szyi.
Posłusznie, do cudzych poleceń będąc przyzwyczajonym, ustępuje.


Po raz pierwszy od kilku miesięcy nie śni. Po raz pierwszy od kilku miesięcy wysypia się, nawet jeżeli budzi się o godzinie iście barbarzyńskiej, gdy Ruda jeszcze tuli się do jego piersi, spokojnym oddechem muska żuchwę, gdy słońce jeszcze nie wyszło zza horyzontu. Echo wstaje, ubiera się. Nie spoglądając się przez ramię, nie zerkając choćby ukradkiem na kobietę, wychodzi.
Gdy pieszo wraca do Gildii, orientuje się, że nawet nie wie, jak ma na imię, że zawsze pozostanie dla niego Rudą, a ona – jak na imię ma on i że zawsze pozostanie dla niej Echem. To sprawiedliwa wymiana, choć niezbyt ujmująca podczas seksu. Wyszeptywanie wymyślnych czy wręcz przeciwnie, prostych przezwisk do ucha swojego kochanka jest niezręcznym aktem czułości. 


Echo szepcze imię. Polnych margerytek, które mogłyby być jego jedynym świadkiem, już nie ma. Wiatr porywa więc dźwięk, brutalnie rozszarpuje dwie sylaby i składa w ofierze wynurzającemu się zza horyzontu słońcu.

_______
Chciałam to już rzucić. Może będzie następna część, a może nie. 
Bye. 

2 komentarze:

  1. pozdrawiam serdecznie , bardzo przyjemnie , się czytało.Pozdrawiam ;))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pięknie dziękuję kochana!!! Pozdrawiam z rodzinką :-)

      Usuń