środa, 9 listopada 2022

Od Cahira — Sen

tw: śmierć, przemoc 

At every occasion I'll be ready for the funeral
Ben Bridwell, The Funeral 


Wiedział, że ten moment nadejdzie. Przeczuł go, wyśnił. Wierzył, że jest przygotowany. Więc czekał. Cierpliwie.
Było tak, jak się spodziewał, że będzie. Ksander odpowiedział na jeden z jego listów. Nie napisał prawie niczego, przedstawił parę tajemniczych ogólników, wskazał miejsce, dzień, godzinę, wyznaczył spotkanie. 
Cahir najpierw przebiegł wzrokiem po pergaminie, nie zrozumiał nic z treści. Przeszedł się po kwaterze tam i z powrotem, a gdy ochłonął, położył list na biurku, czytał na stojąco, robiąc przerwę po każdym zdaniu. 
Okazało się, że wiadomości odpieczętowywać nie musiał. Znał jej treść od dawna, kiedyś już ją widział. Może we śnie.
Klęknął przy łóżku, wysunął spod niego skrzynię, wyjął z dna płaszcz czarny, długi do kostek, o kapturze dość szerokim, by zakryć twarz. Otworzył kolejną skrzynię, przypiął do pasa dwa sztylety, trzeci ukrył w cholewie, czwarty zostawił na widoku, zamierzał przytroczyć go do siodła. 
Poszedł do mistrza, powiedział, że wyjeżdża. Natychmiast. I nie wie, kiedy wróci.
Drogę do karczmy Pod srebrnym dzwonkiem, według mapy, powinien pokonać w trzy dni. Jechał forsownie i na przełaj, na miejscu znalazł się po dobie. Nie pamiętał, którą wybrał trasę, gdyby ktoś zapytał go, co mijał na trakcie, nie potrafiłby powiedzieć. Gdy wyruszał, wiedział, że przyjedzie za wcześnie, że będzie musiał czekać. Ale w Gildii i tak nie zdołałby wysiedzieć.
Ksander zjawił się po trzech dniach. Nie zestarzał się w ciągu ostatnich lat. Wciąż był jasnowłosy, młody, wysoki, postawny, wyglądał jak w chwili, w której się rozstali, zupełnie jakby jego sylwetka została bez uszczerbku przeniesiona z czasów Ovenore do teraźniejszości. Nadal nosił na piersi pęk wisiorków, nadal uśmiechał się łudząco życzliwie, nadal miał w ruchach i tonie jakąś nonszalancką serdeczność. Tylko w jego spojrzeniu czasem połyskiwało coś okrutnego, niekiedy wyraz oczu nie chciał zgadzać się z brzmieniem głosu. Ale nie każdy umiał to dostrzec, Cahir nie potrafił długo.
Ksander się nie zmienił. Zmieniły się czas, miejsce, okoliczności. Nic, z wyjątkiem wspólnej przeszłości, już ich nie łączyło. Ksander nie był panem, Cahir nie był sługą. 
Cahir ciągle milczał, Ksander wciąż mówił. I mówił to, co Cahir wiedział, że usłyszy, a mimo to godził się słuchać, pozwalał mu kontynuować. 
Ksander, jak zawsze, sypał urokiem jak z rękawa, mówił pięknie i obrazowo, z taką swobodą, że chciało się mu wierzyć. Miał dobry głos, potrafił zjednywać sobie rozmówców. Gdy się na niego patrzyło, wydawał się taki autentyczny, taki pełen swobody. Zawsze pewny siebie, zawsze szczerze uśmiechnięty, zawsze przekonany o słuszności własnych czynów, zawsze zdolny przekonać innych do własnych racji.
Cahir, jako dzieciak, uwielbiał go słuchać. Zdarzało mu się wspominać czasy, w których Ksander siadywał na krześle przypominającym tron, opowiadał im historie, mówił wiersze, naśladował kogoś z przesadą w gestach i głosie. Często na przykład wcielał się w miejskiego herolda, sir Brendta Kenetha, wykrzykującego zarządzenia na głównym placu w imieniu króla Roderyka. Ksander, udając go, zachowywał się karykaturalnie dostojnie, zadzierał głowę, poruszał rękoma w sposób podpatrzony od ovenorskiej arystokracji, przybierał ton tak zabawnie pretensjonalny, że, słuchając go, nie dało się nie parsknąć.
Każdy, kto znał Ksandra, był nim oczarowany. Poznawszy go, nie dało się choć w pewnym stopniu nie ulec jego urokowi. Tu, Pod srebrnym dzwonkiem, lata po wydarzeniach z Ovenore, Cahir nadal czuł, że nie jest na jego wpływ całkowicie odporny. Charyzma Ksandra zawsze była czymś, z czym nie mógł się mierzyć, z czym nie potrafił sobie radzić.
Ksander wydał polecenie. Krótkie. To, które Cahir zawsze wiedział, że usłyszy. To, którego nie będzie mógł nie wykonać.
Mam jechać do Ovenore, pomyślał, powtarzając słowa Ksandra. Do domu. Zostawić za sobą Gildię, wszystkich poznanych w niej ludzi. I już nigdy nie wrócić.
Jego pobyt w Tirie był krótką pauzą, przerwą od stolicy. Cahir od dziecka nosił w sobie pewność, że jego historia zacznie się i skończy w Ovenore, że tylko to, co wydarzyło się w stolicy, jest ważne, kluczowe, prawdziwe.
Gildia to sen, pomyślał. Cudowny sen, który rozegrał się poza mną, który nigdy mnie nie dotyczył, o który nie umiałem dbać. Wszystko, co wydarzyło się w Tirie, wydaje się tu, w tej karczmie, wobec wspomnień z przeszłości, tak nierzeczywiste, tak nieznośnie spokojne, tak do bólu dobre.
A Ovenore, ciągnął, to koszmar. Każda twarz wygląda w nim podobnie, każda wyraża żal, zawiść albo poczucie krzywdy. Tiedalska rzeczywistość składa się z rynsztokowego błota, jest gęsta i lepka, wypełniona ludzkim okrucieństwem, skłębiona od majaków. Mury stolicy wznoszą się wysoko. I nie ma z nich ucieczki. 
Ovenore to miasto, po którym chodził jako obdarty chłopak, mając świadomość koszmaru, w jakim tkwił. To miasto, w którym trzeba żyć tak szybko, żeby nie czuć, że się żyje. W którym trzeba mieć konia tak szybkiego, żeby w galopie nie dotykać ziemi. Po którym można poruszać się tylko biegiem, w którym ani na chwilę nie można się zatrzymać. Bo wiedział, że gdyby pewnego dnia się zatrzymał, spojrzał, gdzie jest, co robi, co się z nim dzieje, chyba by umarł. 
Gildia zawsze pozostawała dla Ovenore obojętnym tłem. Nie potrafił się w jej sprawy zaangażować, nie pozwalał się jej członkom poznać, nie chciał się przywiązać, nie mógł sobie pozwolić na nowe sentymenty. Żadnych relacji, tylko relacyjki. Nigdy nie rozmowy, zawsze rozmówki.
Spędził parę lat, czekając, żeby się z Tirie wyrwać. Myślał o liście od Ksandra prawie codziennie, niemal każdego dnia. A mimo to... przecież nienawidził Ovenore. Zupełnie, głęboko i szczerze. Ale z jakiegoś powodu nie potrafił o nim zapomnieć, żył ze wzrokiem skierowanym w jego stronę. 
Dobre historie to takie, które kończą się w miejscu, w którym się zaczęły, prawda? Tak było w opowiadanych przez ciebie baśniach, Ksander, i w książkach, jakie od ciebie dostawałem. 
Chcesz, bym jechał do Ovenore? Obaj wiemy, że złodzieje rzadko opuszczają to miasto żywi. A jeśli wrócę tam, będąc osobą poniekąd znaną, mając na karku zaoczny wyrok, list gończy, proces za sobą.... Przecież drugiej szansy już nie dostanę. Przecież o tym wiem. Za pierwszym razem przeżyłem cudem, cuda zdarzają się tylko raz. Jeżeli przekroczę bramy Ovenore, zatrzasną się one za mną na zawsze.
No i cóż?, pomyślał, czując, że na wargach drży mu zimny uśmiech. Wiedział od dziecka, że się nie zestarzeje. Żyjąc jako złodziej, oswoił się z myślą, że umrze nagłą śmiercią, jak wszystkie ptaszki Ksandra. W stolicy każdego dnia był przygotowany na żałobę. Każdy dzień mógł okazać się pogrzebem, cudzym lub jego własnym.
A więc wraca do Ovenore. Będzie robił to, co kiedyś? Kradł, napadał, zdradzał, szpiegował, zabijał? Nadal by potrafił? Wciąż jest zdolny podłożyć ogień pod świątynię, mając pewność, że w środku są kapłani? Napaść w grupie na powóz, wybić do nogi eskortę, ograbić trupy, zabrać konie, a potem odwrócić wzrok, gdy któremuś ptaszkowi wpadnie do głowy, by wykorzystać podróżującą nim arystokratkę? Zasadzić się w czterech na poborcę, zabrać skrzynię z podatkiem, patrzeć spokojnie, jak ktoś rzuca mężczyznę na kolana, trzyma go za włosy, podrzyna gardło? A potem iść i poprawić, bo poborca dławi się i krztusi krwią, nie może umrzeć? Zerwać z szyi naszyjnik kobiecie o spracowanych rękach, tak chudej i ubogiej, jak kiedyś jego matka? Na śmierć zajeździć ulubionego konia, próbując zgubić pościg? Po kilku latach w Tirie wciąż mógłby to robić?
Kiedyś wierzył, że to nic. Że kraść, zabijać, napadać, to bardzo mało. Myślał, że zdoła być jak Ksander. Patrząc na niego, mówił sobie, że można popełniać zbrodnie, zachowując jasne myśli, spokojny sen, nieskalane wnętrze. Najpotworniejsze kłamstwo, stwierdził Cahir, w jakie wierzyłem kiedykolwiek.
Ksander nie budził się w nocy zlany potem, z niemym krzykiem na wargach. Nie mył się obsesyjnie, nie płukał odzieży pod lodowatą wodą. Nie sięgał kompulsywnie do pochwy, gdy ktoś niespodziewanie spróbował go dotknąć. 
W Ovenore stałem się potworem, bestią o ludzkiej twarzy. Tego chcieliście? Na tym wam zależało? Ksander? Leonis? Mario? 
Jedzie do Ovenore, wraca na służbę. Ponownie stanie się człowiekiem na usługach Ksandra? Kimś wiernym, oddanym, sprawdzonym? Bo na pięknie opowiedzianą baśń o szczęśliwej rodzinie nie da się już przecież złapać. Pojedzie, i co dalej? Jak to będzie wyglądało? Ksander stworzy nową Familię? Znajdzie grupę dzieciaków, niechcianych, brudnych, chudych, oczaruje je słowem, wychowa, uzależni od siebie na każdej możliwej płaszczyźnie, a potem nauczy zarabiać w ten sposób, w jaki robił to dotychczas? Gdzie w tym wszystkim miejsce Cahira? Nie jest dzieckiem, za bardzo mu urósł, za dużo wie, zbyt wiele dostrzega. Kim miałby zostać? Zająć miejsce Jezabel? Leonisa?
Leonis nie był w Familii lubiany, ptaszki go nie znosiły. Ksandra uwielbiano, ale Leonis... jego się bano. Z wielu powodów. Zajmował się wieloma rzeczami. Trenował przyszłych złodziei, uczył ich walczyć mieczem, bić się na pięści, jeździć konno, rozbrajać zamki, posługiwać się wytrychami, od zewnątrz otwierać okiennice, szybko i łatwo wyważać drzwi. Podczas nauki w metodach nie przebierał. Był również człowiekiem od wymierzania kar łamiącym regulamin ptaszkom. Szacował tygodniowy zysk pochodzący od poszczególnych członków, rozmawiał z tymi, którzy nie przynosili wiele. W sposób raczej dosadny. Leonis działał na polecenie Ksandra, wykonywał zadania, których Ksander, jako dobry opiekun, wspaniały zwierzchnik, nie powinien ruszać. Sylwetka Ksandra miała pozostać w oczach ptaszków nieskalana. Ksander był tym łagodnym, przyjaznym, zabawnym. Leonis tym surowym, wymagającym, złym.
To miałbym robić, Ksander? Trenować dzieci? Uczyć chłopców wymachiwać sztyletem, walczyć z większymi i bardziej doświadczonymi przeciwnikami, uczyć zdradliwych ciosów, gwałtownych uników, trudnych do sparowania zwodów? Miałby, jak Leonis, uderzyć o głowę niższego od siebie chłopaka w zęby, żeby nauczył się w końcu, jak poprawnie zablokować trenowany od godziny cios z góry? Miałby potem patrzeć spokojnie, jak Ksander wysyła przeszkolone przez niego dzieciaki na ulicę, by kradły sakiewki, pierścionki, kapelusze, paski, strzemiona, spinki, wszystko, co miało wartość i co później dało się sprzedać? Miałby stać z niewzruszoną miną, dowiadując się, że jeden z dzieciaków dał się złapać, siedzi w areszcie, drugi wrócił bez ręki, bo kupiec na targu przyłapał go na gorącym uczynku, a żandarm, który stał nieopodal, od razu wykonał wyrok? Że trzeci przepadł bez śladu, czwarty i piąty przynieśli śmieci, a tylko szósty i siódmy spisali się na tyle, by mieć szansę zostać w przyszłości ptaszkami?
Leonis prowadził przesiew, sprawdzał, kto się nadaje, kto nie. W Familii zostawali najsilniejsi, najszybsi, najsprytniejsi. Cahir, jako chłopiec, cieszył się, że okazał się wystarczająco śmiały, cwany i sprawny fizycznie. Teraz, jako mężczyzna, niekiedy żałował.
Więc zajmie miejsce Leonisa? A może Jezabel? Będzie, jak ona kiedyś, wiedział wszystko o każdym ptaszku, robił za posłańca Ksandra, podróżował od kryjówki do kryjówki, wioząc jego polecenia, ostrzeżenia, informacje? Załatwiał nowe lokale, szukał kupców na kradzione ubrania i klejnoty, wyprowadzał za miasto rasowe konie rycerzy, sprzedawał je potem na targach w sąsiednich miasteczkach? Szukał dla ptaszków nowych celów, rozmawiał z informatorami, próbował układać się z więziennymi strażnikami? Miałby potem, wzorem Jezabel, przypłacić służbę Ksandrowi kalectwem, zostać odsunięty od Familii jako element nieprzydatny, niezdolny do pracy i generowania dalszych zysków?
Przyznaj, Ksander, śmierć Jezabel była ci na rękę. Ktoś tak wtajemniczony, tak dobrze poinformowany, zawsze stanowi zagrożenie. Zwłaszcza gdy został źle potraktowany i ma powody, by się mścić.
Wracam do Ovenore, po raz kolejny pomyślał ze spokojem, którego źródła nie rozumiał. Czuł w piersi pustkę dziwnie kojarzącą się z uczuciem ulgi. Mam tam umrzeć.
Niech się dzieje, pomyślał, biorąc głębszy oddech, przymykając na chwilę powieki. Niewiele ma do stracenia, nie pozostało nic do zrobienia, wszystko, czego może doświadczyć człowiek, zostało już przeżyte, odczute, sprawdzone. Wystarczy mu wrażeń. Jeśli życie było butelką wina, w wieku piętnastu lat opróżnił ją haustem. By potem, przez dziesięć kolejnych lat, aż do teraz, się nią krztusić.
Anhedonia, to wszystko, co mu pozostało. Nic go nie porusza, nic nie satysfakcjonuje, nic nie uszczęśliwia. Nie ma dość szybkiego konia, odpowiednio pięknego miejsca, wystarczająco silnych wrażeń, dostatecznie intensywnej miłości. A jeżeli istnieją, nie ma siły szukać.
Znów musi decydować, znów w ten sam sposób, jak wcześniej. Ksander czy Victarion, Ksander czy Tezeusz, Ksander czy Marche. Ksander czy Gildia. Kolejny wybór, który od początku był jasny i oczywisty. Kolejny, po którym pozostanie blizna.
Jest trzydziesty sierpnia tysiąc siedemset osiemdziesiątego ósmego, pomyślał nagle, trochę dla siebie nieoczekiwanie, patrząc przez okno. Przypomniał sobie o czymś, o pewnej osobie, o sprawie, która tej osoby dotyczyła. Odruchowo schował rękę pod stół, choć wiedział, że Ksander brak pierścienia zapewne już dawno zauważył.
Dzięki tobie zyskałem wszystkie umiejętności, jakimi dysponuję, przekazałeś mi całą wiedzę o świecie, którą posiadam. Ubrałeś mnie, nakarmiłeś, dałeś dach nad głową, zapewniłeś spokojny sen. Podarowałeś mi pierwszego konia, pierwszy płaszcz, pierwszą książkę, pierwszy miecz. Nauczyłeś czytać i pisać. Gdy Familia została rozbita, ułatwiłeś mi ucieczkę z miasta. Gdyby nie ty, nie byłoby mnie tu. A więc, to oznacza, Cahir przełknął ślinę, że skoro dałeś mi wszystko, jestem ci winien wszystko. 
Więc to tyle. Matka z pospólstwa, samotna, uboga, zmarła przedwcześnie. Sierociniec, ulica, potem Ksander, życie z Rhiannon, chwila pozornego szczęścia. Następnie kradzieże, rozboje, podpalenia, włamania, proces Familii, ucieczka z Ovenore, życie w innej części świata pod fałszywym imieniem. Dalej: wyrzuty sumienia, depresja, Xavier, chwilowa poprawa, aż w końcu powrót do stolicy, do kryminalnej przeszłości. I to wszystko? To tyle? Tylko tyle? To było całe życie?
— Rok — powiedział Cahir w końcu. — Chcę zostać w Tirie jeszcze rok. Potrzebuję czasu, by zamknąć stare sprawy. A potem pojadę, gdzie zechcesz, robić, co zechcesz.

*

Spędził z Ksandrem dwa dni. Słuchał jego planów. Siodłając konia, zapewnił go po raz kolejny, że zjawi się w Ovenore na początku września przyszłego roku. Nawet lepiej, powiedział Ksander, nie jesteś mi teraz potrzebny. A tak przyjedziesz na gotowe, weźmiesz się do roboty od razu.
Cahir w drodze powrotnej jechał szybko, bezdrożami, najkrótszą trasą. Wyruszył rano, po bezsennej nocy, na trakcie zastał go zmierzch. Miał szczęście, niebo było bezchmurne, księżyc świecił jasno.
Bolała go głowa, za dnia prawie nie jadł, czuł, że zawodzą go zmysły. Kilka razy wydawało mu się, że pomylił drogę, w mroku nie potrafił ocenić, gdzie dokładnie się znajduje, ile mil ma za sobą, ile zostało do pokonania. Pędził jak we śnie. Jak w koszmarze. Wiedział tylko, że nogi klaczy brodzą w mroku, że wokół strzela w niebo lodowata ściana lasu, nad głową zamykają się korony drzew, którymi wstrząsa wicher. Nie oszczędzał wierzchowca. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że to wciąż to samo miejsce, te same pnie i gałęzie, ta sama ziemia pod kopytami.
Klacz w pewnym momencie zwolniła, potem zupełnie stanęła. Gdy skuł ją ostrogami, targnęła łbem, szarpnęła wodze, nie ruszyła do przodu. Zsiadł, dotknął jej szyi, okazało się, że gorąca i mokra. Dotarło do niego, do jakiego stanu doprowadził konia. Al-Falę. 
Poszedł przodem, pociągnął ją za sobą. Świat, pozbawiony końskiego tętentu i smagających twarz podmuchów wiatru, nagle stał się bardzo cichy. Idąc, słyszał skrzypienie gałęzi, szelest utkwionych poza zasięgiem wzroku liści, odległe pohukiwanie nocnych ptaków. Każdy obraz, każdy dźwięk miał w sobie coś lepkiego, nieprzyjemnego.
Do Gildii dotarł późną nocą, prawie nad ranem. Wszedł do stajni, zobaczył, że Theo jest już na nogach, podszedł do niego, spojrzał z góry, podał mu wodze bez słowa. Chłopak popatrzył na konia. Potem na Cahira. To, co Cahir zobaczył w jego oczach, sprawiło, że poczuł się jeszcze bardziej podle. Czy sam jeszcze wczoraj wieczorem nie miał złego zdania o osobach, które doprowadzały wierzchowce do takiego stanu? 
Poszedł do sali wspólnej, wziął butelkę i szklankę. Nie usiadł, nalał sobie na stojąco, wypił tchem. Potem poprawił. Zrzucił kubek ze stołu. Szkło rozprysnęło się na podłodze, poszło w mak.
Wbiegł po schodach, wpadł do kwatery jak burza, przetrząsnął szuflady, zebrał wszystkie listy. Powinien był zrobić to dawno, ociągał się zbyt długo. Z głupiego sentymentu. Te wiadomości... Jak wielkich mogłyby narobić mu kłopotów, gdyby wpadły w niepowołane ręce? Ile obciążających go rzeczy można by z nich wyciągnąć? Jeśli chciał opuścić to miejsce, musiały zniknąć.
Piec w sali wspólnej był znacznie pojemniejszy od tego, który znajdował się w jego kwaterze. Cahir wrócił na dół z listami, rzucił je na podłogę. Koperty, strony pokryte maczkiem, rolki pergaminu, arkusze zapisane w całości, w połowie albo zupełnie puste, rozsypały mu się wokół stóp. Przyklęknął, rozpalił ogień.
Drewno skrzypnęło cicho, jakby ktoś wstał z krzesła. Ugięły się deski, Cahir usłyszał kroki za plecami, gdzieś w drugim końcu pomieszczenia. Wiedział, czyje. Potrafił rozpoznawać niektóre osoby po tym, w jaki sposób chodziły. Skrzywienie, które pozostało mu po Ovenore.
— Nie śpisz?
Głos Xaviera. Bard był tu cały czas? Cahir go nie zauważył? Jest z nim tak źle?
— Wynoś się — odpowiedział tonem, którego nie poznał, który uderzył jego samego, bo nigdy przedtem się tak do Xaviera nie odezwał.
Zawisła między nimi cisza. 
Xavier nie podszedł od razu, zbliżył się dopiero po chwili. Idąc, nadepnął na ułamany fragment kubka, szkło cicho chrupnęło mu pod butem. Usiadł za Cahirem, zwrócony do niego plecami. Nie mogli na siebie patrzeć, nie widzieli swoich twarzy.
— Znam ładną balladę — powiedział bard spokojnie, po prostu, bez złośliwości, do której Cahir przywykł. Usłyszał, że Xavier trącił palcami kilka strun, zagrał przewodni motyw melodii powoli, jakby ostrożnie. — Posłuchasz?
Cahir milczał. Patrzył w płomienie. Bard uznał brak odpowiedzi za zgodę, w sali wspólnej zabrzmiały ulotne, miękkie dźwięki lutni, tak ciche, że niemożliwe do uchwycenia przez kogoś, kto nie siedziałby obok. 
Rzucał listy w ogień. Próbował nie patrzeć, co pali. Wolał nie wiedzieć, czy w piecu kurczy się i czernieje list od Marche, prosty, krótki i upstrzony błędami, których nigdy nie miał jej za złe. Czy to jedna z wiadomości, jakie pisał do Jezabel, choć wiedział, że nie zdoła ich już przeczytać, ale w Ovenore przywykł, że może mówić jej o wszystkim, więc nadal to robił. Czy to kopie wiadomości do Tezeusza, tych aroganckich i podłych, które wysyłał, czy tych pełnych żalu, tłumaczeń i wspomnień, których sędzia nie dostał nigdy, a może powinien. Czy to jeden z dwóch żółtych, kruszących się liścików od Rhiannon, starych i pozaginanych, cudem ocalałych z Ovenore. Liścików, które nie przepadły tylko dlatego, że, uciekając ze stolicy, miał je w kieszeni. Które może zachowałby jako jedyne, gdyby nie to, że znał je na pamięć.
Alkohol, brak snu i śmiertelne zmęczenie zmiękczyły wszystkie jego opory. Zaczęło trochę nim trząść. Chciał wierzyć, że Xavier, siedzący tuż obok, zwrócony do niego plecami, tego nie czuje. Próbował skupić się na balladzie, na głosie, który przecież lubił, ale im bardziej się wsłuchiwał, tym było z nim gorzej. Słowa dotykały trochę za bardzo, dźwięki lutni poruszały trochę za mocno. Świadomość wydarzeń, które miały miejsce, wiedza o tym, co dopiero nadejdzie, stały się nie do zniesienia.
Otarł powiekę samym nadgarstkiem, ruchem bardzo lekceważącym. Nigdy sobie na to nie pozwalał, nigdy nie wyrażał przed sobą zgody na taką słabość. Wolał zaciskać zęby, uderzać pięścią w ścianę, kierować cierpienie do wewnątrz. Nigdy nie miał dla siebie wystarczająco litości, by usiąść, płakać i oszczędzić sobie trochę bólu.
Xavier śpiewał cicho, pod nosem. Siedział w sali wspólnej tak długo, aż wszystkie listy spłonęły, a oddech Cahira trochę się wyrównał, stał się głębszy, spokojniejszy. Cahir czekał, aż odejdzie, nie wstał pierwszy, nie chciał być widziany w takim stanie. Xavier wyczuł moment, zakończył melodię tak delikatnie, jakby jej ostatnie dźwięki rozpłynęły się w mglistej szarości poranka. Podniósł się bezszelestnie, kazał Cahirowi iść spać.
Cahir poszedł. Zasnął od razu. Spał jak kamień, długo i głęboko. Bez snów. Jak pod wpływem uroku. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz