sobota, 12 listopada 2022

Od Antaresa - Tajemnice Casnewydd (III)

Do karczmy dotarli nad ranem, pokryci pyłem walki i zmęczeni wydarzeniami w krypcie. Głośne „Olaboga!” dobyło się z piersi karczmarza, żona zaraz go uciszyła, trzepnęła ścierą przez łeb, a gościom zaoferowała ciepłą wodę i posiłek.
Antares prawie zemdlał nad miską z mydlinami – zbyt długi brak jedzenia sprawił, że jego magia nagle odmówiła posłuszeństwa, młodzieniec w ostatniej chwili złapał się drewnianej krawędzi, by nie runąć twarzą w wodę. Siłą woli zmusił się jeszcze, by jakoś się wytrzeć i założyć coś na siebie, ale do stołu sadzał go już sir Roderyk. Posiłek Antares pamiętał jak przez mgłę: chyba składały się na niego nieludzkie góry jajecznicy i kiełbasek, zalane dzbanem gorącego naparu z dzikiej róży. Ale jak znalazł się w pokoju? Tego giermek już sobie nie przypominał, stawiał jednak na to, że jego mentor po prostu go tam zaniósł.
Gdy się obudził, potrzebował chwili, by pozbierać myśli. Słońce minęło już połowę nieba, zaś sir Roderyk stanowił masywny pagórek z koca pochrapujący miarowo na drugim z łóżek. Antares pozwolił sobie jeszcze chwilę poleżeć, a potem wygrzebał się spod swego okrycia, wstał z łóżka.
Popełnił błąd, źle pokierował swoją magią, dlatego to tak wyglądało. Co prawda wzięli ze sobą jedzenie, ale sięganie do zapasów, gdy wokół leżały ludzkie szczątki, zaś powietrze ciężkie było od czarnej magii, odjęłoby apetyt każdemu. Do tego Antares intensywnie używał swojej mocy podczas potyczek, szczególnie tej ostatniej, gdy przeciwnik okazał się tak trudny. I jakby tego było mało, pozwolił się trafić, przez co jego magia musiała sobie również radzić z obrażeniami ciała. Giermek westchnął. Mógłby jakoś inaczej to rozegrać, tylko sam nie wiedział nawet, jak.
Wcześniej nie miał do tego głowy, nie miał na to siły, ale chciał przyjrzeć się swoim ranom. Antares ostrożnie ściągnął koszulę tak, by nie naruszać nadmiernie obolałego ramienia i stanął bliżej okna.
Tak, jak się spodziewał, sińce po byciu ciśniętym o ścianę powoli się wchłaniały, tworząc na bladej skórze rozległe, zielono-żółte wykwity. Giermek przesunął dłonią po ciele, ucisnął nieco, ale wyglądało na to, że następnego dnia nie będzie już po niczym śladu. Antares rozsznurował bieliznę, zsunął ją częściowo, odsłaniając biodro, ale i tu sytuacja była podobna, choć naprawdę mocno uderzył wtedy w goły kamień. Skóra zasklepiała się już po otarciu, strup powinien niedługo odpaść. Antares zanotował w myślach, żeby znaleźć nieco czasu i zaprać ubrania w słonej wodzie. Może i któreś stare plamy z krwi by poschodziły, kto wie... A potem giermek skupił się na barku.
Dalej był opuchnięty, a na chudym bicepsie wykwitała różowo-fioletowa plama, ciągnąca się na ramię, pierś i łopatkę. Młodzieniec na próbę zacisnął pięść, przez ciało rozszedł się promień bólu, ale był do wytrzymania, czyli staw i kość były jednak całe. Powinien teraz dużo jeść, dać ramieniu odpocząć i unikać walki przez następne parę dni. Antares westchnął.
Bardziej poczuł, niż usłyszał, że sir Roderyk zaczyna się budzić.
Gdy przebywało się z kimś na tyle długo i dzieliło każdą chwilę, człowiek po prostu dostrajał się do wszelkich tych subtelnych sygnałów, nie musiał nawet się nad tym zastanawiać. Antares przebywał z sir Roderykiem od zawsze, walczył u jego boku i przeciw niemu, jego mentor wielu rzeczy po prostu nie musiał mu komunikować.
— W kuchni powinien być jeszcze obiad — odezwał się giermek. — Pójdę, poproszę żeby nam trochę zostawili.
Sir Roderyk ściągnął koc z ramienia, przetoczył się i wstał z łóżka. Jego ruchy wciąż miały w sobie ciężar potyczek, a oblicze wyglądało na zmęczone, krótki sen nie przyniósł wiele odpoczynku.
— Obaj pójdziemy i zjemy jak ludzie — powiedział, przegarniając włosy. — To była ciężka noc, ale musimy wrócić do normalnego rytmu, a poza tym – czeka nas dzisiaj jeszcze trochę pracy. — Mężczyzna przeciągnął się, coś strzeliło w kościach. Rycerz znów zwrócił się do giermka. — Jak twój bark?
— Powinienem go oszczędzać. Ale nie jest źle, niedługo się zagoi.
Sir Roderyk skinął głową, obaj narzucili na siebie wierzchnie odzienie, a potem udali się na dół.
Góra jedzenia zniknęła w przepastnych żołądkach, karczmarka kręciła się wokół stołu, dolewając piwa do kufli i niefrasobliwie zagadując, czy panowie zamierzają zostać jeszcze parę dni i czy może spakować im jakieś przekąski. Sir Roderyk uprzejmie podziękował, ale zapowiedział, że przez parę dni się nigdzie nie ruszają, na co kobieta przyniosła im jeszcze trochę ciastek. Rycerz znów podziękował, podsunął koszyk Antaresowi wymawiając się, że tego dnia nie ma ochoty na nic słodkiego, giermek zaś w mgnieniu oka uporał się z ciastkami do ostatniego okruszka.
W końcu na stole pozostały tylko dwa kufle, z kuchni zaś dobiegał jedynie klekot i podzwanianie mytych garów i talerzy. Sir Roderyk zabębnił palcami po kamionce.
— Co sądzisz o naszych wczorajszych działaniach?
Antares westchnął ciężko, spuścił wzrok. Bo jak by nie patrzeć, to mimo wszystkich ich wysiłków i całej tej walki, niewiele udało im się zdziałać.
— Nie rozwiązaliśmy problemu — zaczął, skrzywił się przelotnie, podniósł wzrok na swego mentora. — I niczego się też nie dowiedzieliśmy. Bo co prawda kryptę udało się znaleźć i udało nam się też na powrót ułożyć do snu większość z pogrzebanych tam wojowników, ale jednak ani nie udało się ująć tego podłego maga, ani dowiedzieć, co tam w ogóle wyprawiał.
Sir Roderyk milczał przez moment, patrząc na swego podopiecznego.
— Jak zwykle zbyt surowy. — Uśmiechnął się. — Gdybyśmy teraz musieli opuścić Casnewydd, nasze działania faktycznie można byłoby uznać za porażkę, bo jest dokładnie tak, jak mówisz – czarnoksiężnik wciąż jest na wolności, wciąż brakuje części ożywionych wojowników, nie mamy żadnych poszlak. Ale przecież nie opuszczamy jeszcze Casnewydd.
— Wiem, niemniej jednak…
— Mamy dużo wieści dla lokalnej straży miejskiej – wierzę, że choć zignorowali wcześniejsze prośby o pomoc od mieszkańców miasta, to jednak nasze słowa zdołają cokolwiek wskórać. Poza tym, mamy też i dziennik, czy cokolwiek to jest, należący do owego czarnoksiężnika. Może ktoś w tym miasteczku będzie w stanie nam z nim pomóc. — Sir Roderyk posłał Antaresowi uśmiech. — To nie koniec. Nasza walka wciąż trwa, a mieszkańcy wciąż potrzebują naszej pomocy.
Giermek pozostał nieprzekonany.
— Będziemy musieli prosić o pomoc dużo osób…
— Antaresie. — Sir Roderyk odstawił kufel, splótł dłonie na blacie. — Mówiłem ci wiele razy, że droga błędnego rycerza jest samotną drogą.
— Tak, pamiętam.
— Ale to nie znaczy, że każdy z napotkanych problemów trzeba rozwiązywać w pojedynkę.
— Skoro błędny rycerz podąża samotną drogą, jak ma prosić o pomoc innych? Przecież to my mamy pomagać ludziom.
— To prawda. Ale nikt nie jest w stanie zrobić wszystkiego sam. — Sir Roderyk zrobił pauzę. — Nawet błędny rycerz. Szczególnie błędny rycerz.
Antares westchnął, zmarszczył brwi, słowa nie do końca do niego przemawiały. Jego mentor kontynuował.
— Twoje umiejętności i twój duch są unikalne – są siłą, która sprawia, że to, na co ludzie często nie zwracają uwagi lub uczą się żyć wokół tego, zostaje naprawione. Ale nie dokonasz napraw sam. Potrzebujesz wsparcia od tych, którym pomagasz, tak samo, jak oni potrzebują wsparcia i ochrony od ciebie.
Młodzieniec podniósł wzrok, dopił resztkę piwa. W oczach wciąż czaiło się powątpiewanie.
— Chodź. Siedzenie po próżnicy nie przystoi żadnemu z nas.
To mówiąc obaj podnieśli się ze swych siedzisk, zapłacili za posiłek i wyszli przed karczmę.


Połowa dnia minęła, Antares wciąż miał dziwne wrażenie, że czas nie przepływał tak, jak powinien. Giermek podążył za swym mentorem, jednak w pewnym momencie zorientował się, że nie kierują się tam, gdzie wydawało mu się, że powinni zmierzać.
— Nie idziemy do pani Eulalii?
— Jeszcze nie — odparł sir Roderyk, skręcając w jakąś większą uliczkę. — Prawda, że cała wczorajsza wyprawa była dla niej, jednak to, czego się dowiedzieliśmy, powinno zostać zaniesione jak najprędzej innym osobom.
Wcześniej nie mieli czasu ani okazji, by obejrzeć samo Casnewydd, teraz zaś Antares nadrabiał zaległości.
Bliskość morza wyznaczała charakter mieściny. Pachnący solą wiatr, szwendający się wśród wąskich uliczek, od czasu do czasu wędrował gdzieś w stronę nabrzeża, przynosił z niego mocny, rybny zapach. Budynki z pociemniałego od soli drewna czepiały się lądu, wtulały w ostre skały, byle nie spłynąć zanadto w kierunku wody, nie dać się porwać kaprysom pogody. Przysadziste, zbudowane blisko siebie, obiecywały schronienie przed zacinającym deszczem, a gdy morze miało lepszy humor, pozwalały cieszyć się złotym ciepłem słońca. W oddali brzmiał jednostajny krzyk mew, fale mruczały uspokajająco, ocierając się o brzeg. Wydawało się, że czas płynie tu inaczej – wolniej i spokojniej – a jedynym, co może zagrozić mieszkańcom, są nieprzewidywalne humory bezkresu słonej wody.
Budynek, w którym mieściła się siedziba straży miejskiej, stanowił esencję architektury Casnewydd. Przysadzisty, miał tylko jedno piętro, zacieki z soli z boku i dach, który niedawno naprawiono.
Sir Roderyk wkroczył do środka, rozejrzał się po niewielkiej ni to sieni, ni to poczekalni – pomieszczenie zawierało trochę niespokrewnionych ze sobą siedzisk, zaś ściany zdobiły gładkie deski, na których ktoś wypalił proste rysunki. Jedyne drzwi prowadzące dalej były uchylone, w prześwicie było widać zawalony przedmiotami stół i poruszający się cień. Rycerz podszedł do drzwi, kurtuazyjnie zapukał we framugę, a następnie wkroczył do środka. Antares wszedł zaraz za nim.
Na stole piętrzyło się wszystko – od jakichś starych notesów i szpargałów, przez pusty świecznik, zalepiony kufel i talerz z resztką nadgryzionej bułki. Za stołem zaś siedział szczupły mężczyzna, niewiele starszy od Antaresa. Na widok przybyszów uniósł brwi, poprawił zjeżdżające z nosa okulary i odchrząknął.
— Panowie byli umówieni? — spytał, przyciągając sobie jakieś opasłe, poważnie wyglądające tomiszcze i otwierając je na przypadkowej stronie.
Sir Roderyk podszedł bliżej, popatrzył na skrybę, a ten sięgnął po talerz z bułką, zestawił go gdzieś na dół, poza zasięg wzroku.
— Nie. Jestem sir Roderyk, błędny rycerz w służbie markiza Florentina Rocheforta, pana na Château de Courteaux. A oto mój giermek — wskazał dłonią — Antares.
Antares skinął głową, choć drugi mężczyzna ledwie na niego popatrzył. Rycerz kontynuował.
— Przybyliśmy tu w związku z problemami, z którymi boryka się miasto. Otóż…
Oczy mężczyzny rozbłysły, usta otworzyły mimowolnie, zaraz rozciągnęły się w uśmiechu.
— Posiłki! — Skryba wstał pospiesznie od stołu, huknął kolanem w blat, ale zdawał się tego nawet nie zauważyć. — Polecę po kapitana! Zaraz panów przyjmie! To panowie chwilę poczekają, ja naprawdę zaraz wracam!
I wybiegł z pomieszczenia. Gwałtownie otwarte drzwi trzasnęły o ścianę, z korytarza dobiegło przeciągłe „Kapitanieee!”, mieszające się z dźwiękiem oddalających się szybko kroków.
— Coś mi się wydaje, że ów jegomość nieco zbyt intensywnie zareagował na nasze przybycie — zauważył sir Roderyk, a potem rozejrzał się po pomieszczeniu. — Siądźmy. Nie wierzę, żeby kapitan nie kazał nam choć trochę czekać…
Nie zdążyli nawet przysunąć sobie krzeseł. W głębi koszar trzasnęły drzwi, znów odezwały się pospieszne kroki, kapitan po prostu pojawił się w drzwiach.
— W końcu! — wykrzyknął na widok sir Roderyka, w dwóch krokach znalazł się przy rycerzu, wyciągnął do niego dłoń. — Koszary mamy małe, ale dla wszystkich znajdzie się miejsce, już moja w tym głowa.
Sir Roderyk wyciągnął rękę, uścisnął dłoń mężczyzny, próbował coś powiedzieć, ale kapitan nie dał mu dojść do głosu.
— Naprawdę, myślałem że już się nie doczekam, ale może zostawmy już to wszystko. — Kapitan kordialnie ujął dłoń rycerza w obie swoje, potrząsnął nią ponownie. — Ilu?
— Co: „ilu?”
— Ilu żołnierzy.
Sir Roderyk patrzył przez chwilę w te pełne nadziei spojrzenie, zbyt pogodne i niepasujące do steranej życiem twarzy kapitana straży, niewspółgrające w ogóle z potarganymi, siwiejącymi włosami i cieniami zmęczenia kładącymi się pod oczami.
— Nasza dwójka.
Zapadła cisza.
— Że co?
— Nasza dwójka — powtórzył sir Roderyk. — Nie dowodzę żadnym oddziałem, podróżujemy z Antaresem we dwójkę.
Dłonie kapitana puściły rękę rycerza, opadły bezsilnie wzdłuż boków, gdy nadzieja zgasła w spojrzeniu. Mężczyzna westchnął ciężko.
— Czy ja naprawdę prosiłem o tak wiele? W Dinasgarreg muszą się świetnie bawić, skoro przysyłają mi jednego człowieka.
— Dwóch — poprawił go rycerz. — Poza tym nie przybywamy na polecenie nikogo z Dinasgarreg.
— Jak to nie?
— Zaszło tu jakieś nieporozumienie – jestem błędnym rycerzem w służbie markiza Florentina Rocheforta, pana na Château de Courteaux, zaś Dinasgarreg zdecydowanie nie jest częścią jego włości.
Kapitan przez moment tylko patrzył, przenosząc wzrok od sir Roderyka do Antaresa i z powrotem.
— Czyli jesteście tu przypadkiem?
— Szczęśliwym zrządzeniem losu. — Rycerz przechylił nieznacznie głowę, a spokój jego spojrzenia starannie krył współczucie. — Jeśli byłaby możliwość, może moglibyśmy usiąść w spokoju i pomówić.


Usiedli w spokoju i pomówili. Kapitan Llewellyn Harley, bo tak nazywał się mężczyzna, słuchał słów sir Roderyka ze skwaśniałą miną, a gdy historia doszła do samej krypty i tego, co udało się w niej znaleźć, kapitan ukrył twarz w dłoniach i nie podniósł wzroku, aż rycerz nie spytał się go, czy wszystko w porządku.
— Nic nie jest w porządku — burknął mężczyzna w kierunku swoich dłoni. Westchnął ciężko, przetarł nimi twarz i w końcu spojrzał na swych gości. — Przyniosłeś mi, sir, kolejne wieści o problemach, których nie będę w stanie rozwiązać, jeśli nie dostanę wsparcia. A jak widzisz, Dinasgarreg nie kwapi się z wysyłaniem tu kogokolwiek uważając widać, że sami sobie ze wszystkim poradzimy. Albo raczej – że Casnewydd nie jest warte ich uwagi i zachodu.
Antares splótł dłonie, ale nie odezwał się i nie włączył w rozmowę. Wcześniej sądził, że kapitan wraz z gwardzistami to banda migających się od obowiązków leni, którzy pozostają głusi na prośby o pomoc przychodzące od ludzi, których mieli chronić. Ale widać za szybko ocenił sytuację, a kapitan robił, co mógł.
— Z pustego nie naleję. — Mężczyzna odchylił się na krześle, zmarszczył brwi. — Jest nas tu trzydziestu, i to jeśli liczyć kucharza z pomocnikami, wszystko miejscowe chłopy. Bliżej im do sieci rybackich, niż do wojaczki, a największe rozróby, jakie widzieli, to jak się jeden z drugim wziął za łby w karczmie albo jakiś cymbał zwinął coś na targu. — Kapitan Harley uciekł wzrokiem w kierunku okna, znów ciężko westchnął. — Wokół baraków wszystko robimy sami i ledwie nas starcza, żeby miasto się jakoś trzymało. Dobrze, że tu ludzie spokojni, a w mieście jedyne co cenne, to te wszystkie ryby – bo jakby się jakaś większa szajka bandytów zalęgła, to już by nie było co zbierać. A jak mamy tu jeszcze pod bokiem jakiegoś czarnoksiężnika…
— Może ja mógłbym wystosować pismo do władz Dinasgarreg? — podsunął sir Roderyk, a twarz kapitana Harley'a na moment się rozchmurzyła.
— Tak, to mogłoby zadziałać… Gdybyś, sir, zechciał, byłbym zobowiązany. Może to by ich wszystkich jakoś ruszyło… I przekażę ludziom, żeby się nie kręcili wokół tego starego osuwiska – czort jeden wie, co tam się jeszcze może wydarzyć.
— Myślę, że mniej się wydarzy, jeśli uda się we właściwy sposób zająć pozostawionymi tam szczątkami. — Sir Roderyk wychylił się do przodu, ułożył dłonie na biurku kapitana. Krzesło rycerza zaskrzypiało głośno. — Kryptę trzeba ponownie zabezpieczyć, by ów czarnoksiężnik nie miał do czego wracać i wiedział, że cokolwiek próbował tam zdziałać, nie ujdzie mu to na sucho.
Kapitan Harley skrzywił się.
— Na miejscu tego drania uciekałbym gdzie pieprz rośnie. Ale jest w tym racja, choć jeden problem trzeba byłoby rozwiązać do końca. — Mężczyzna zabębnił palcami po stole. — Mamy tu kaplicę Asaima, opiekuje się nią siostra Iorwen. To młoda kobieta, ale zaręczam, że ma głowę na karku i serce po właściwej stronie. Tylko jest taki jeden problem z nią…
— Jaki?
— Ona jest jedna i ludzie ją bardzo szanują. Swoja jest, to wie jak do tutejszych mówić – zna ich bolączki, dużo pomaga, a nie tylko, żeby dać do skarbony. Nie mamy tu więcej duchownych, więc jakby siostrze miało się coś stać, to może lepiej, żeby ta krypta została taka, jaka jest…
— Żadna niewiasta nigdy nie doznała krzywdy będąc pod moją opieką — zapewnił go sir Roderyk. — O to można być spokojnym.
— Myślę właśnie, czy byłbym w ogóle w stanie jakoś pomóc… — Kapitan Harley zamyślił się, potarł bezwiednie podbródek. — Hm…
— Tak naprawdę nie potrzebujemy osób zdolnych władać bronią. — Przerwał mu rycerz. — Ja i Antares poradzimy sobie z zagrożeniem, choćby czarnoksiężnik się pojawił i postanowił ponownie wykorzystać kości do swych celów, albo gdyby powróciły brakujące szczątki. Bardziej przydałyby nam się dłonie skore do pracy. Bo im krócej wszyscy będziemy w krypcie, tym mniejsze zagrożenie i dla siostry Iorwen. A my dwaj może i silni w ramieniu, ale nadal nie zrobimy tyle, co większa grupa robotników, a i odpowiednich narzędzi też nie mamy.
Kapitan zerknął na Antaresa, powątpiewanie błysnęło w jego spojrzeniu, gdy sir Roderyk zapewnił o sile giermka, mężczyzna nie odniósł się jednak do tej wypowiedzi.
— Tak, to racja. I to upraszcza mi sprawę – bo ludzi z bronią mamy mało, ale nająć trochę chłopa do fizycznej pracy to już inna rzecz. Chociaż nie wiem, kto się zgodzi, żeby nosić stare szczątki w przeklętej krypcie…
— Może poszliby za siostrą Iorwen?
— A to już prędzej. I jakby to siostra ich poprosiła, to tak, tak byłoby lepiej...
Rozmowa pobiegła jeszcze kawałek, Antares przysłuchiwał się. W końcu postanowił się odezwać.
— Nie przybył tu ostatnio ktoś nowy?
Kapitan Harley przeniósł na niego wzrok.
— Cały czas przybywa ktoś nowy, ale to wszystko podróżni. Jadą do Dinasgarreg, to jedyne większe miasto w okolicy.
— A na dłużej? — dopytał giermek. — Nie było tak, że jakiś czas temu ktoś przybył i został?
— Ach, że to może ten zawszony czarnoksiężnik? Nie, nikt nie przybył. Wiedzielibyśmy, na pewno byśmy wiedzieli — powtórzył z mocą. — Tu wszyscy wszystkich znają, chociażby tak z twarzy, to jak się jakaś nowa twarz pojawi, to już wszystkie baby wiedzą.
— A czy może być, że to ktoś z tutejszych?
Zadane przez sir Roderyka pytanie zawisło i zaciążyło w powietrzu, kapitan zacisnął usta, poprawił się na niewygodnym nagle krześle.
— Gdzie tam. Ludzie mają swoje za uszami, to prawda. Ale najwięcej, co zrobią, to napsują sobie nawzajem sieci albo co. Ale czarna magia? Nie, to nie tutaj. Takie rzeczy to w dużych miastach.
Sir Roderyk i Antares popatrzyli po sobie.
— W takim razie nie pozostaje nam nic innego, jak udać się do siostry Iorwen.


Opuścili budynek, odprowadzeni do samych drzwi zarówno przez kapitana, jak i jego skrybę. Kapitan życzył im powodzenia w zadaniu, ponownie zapewnił też o wsparciu przy najęciu ludzi, skryba zaś nerwowo pocierał ręce i odprowadzał sylwetkę sir Roderyka pełnym nadziei spojrzeniem.
— Według tego, co mówił kapitan Harley, mamy pół Casnewydd do przebycia — zaczął sir Roderyk, podejmując szybkie tempo. — Przejdziemy przy nabrzeżu, przez targ powinno być najszybciej.
Przez targ byłoby na pewno najkrócej w kwestii dystansu, ale Antares nie był pewien, czy akurat najszybciej.
Kramy przebiegały blisko nabrzeża, spomiędzy szarpanych wiatrem płacht przezierało mruczące, kotłujące się morze. Gdzieś w oddali pojawiały się sylwetki statków, płynących w sobie tylko znanym celu. Wśród straganów kręcili się ludzie, ale brak tu było typowego gwaru i pośpiechu towarzyszącego targowiskom w większych miastach. Antares miał wrażenie, że głównym celem kupujących nie jest wcale nabycie sprawunków, ale raczej poplotkowanie ze sprzedawcami, spotkanie ze znajomymi i spędzenie czasu na czymś innym, niż fizyczna praca. Sami handlarze też nie zdzierali gardeł, usiłując nagonić sobie klientelę. Antares dostrzegł, że większość z nich siedziała, zajmowała się swoimi sprawami i przerywała zajęcie tylko wtedy, gdy ktoś ich zaczepił.
Giermek spojrzał na starszego mężczyznę siedzącego przy niewielkim ognisku. W samym ognisku – garść ni to pogrzebaczy, ni to jakichś innych narzędzi. Mężczyzna trzymał na kolanach deskę, kończył właśnie jakiś schematyczny szkic. Jeszcze parę pociągnięć węgielka, a potem handlarz wyciągnął z ognia pogrzebacz, wprawnym ruchem przyłożył do deski wypalając pierwszą kreskę swego dzieła.
Dwa stragany dalej jakaś kobieta siedziała i czesała wełnę, zaraz obok siedziała dwójka dzieciaków uzbrojonych w drewniane szydełka, zaopatrzona w pokaźne kłębki wełny. Szydełka migały, oto powstawał nowy szalik.
Targ skręcił, kolejna część przebiegała niżej, jeszcze bliżej wody. Antares złowił wzrokiem stoiska z jedzeniem, a jego brzuch donośnie zaburczał. Giermek zaczerwienił się, sir Roderyk roześmiał pogodnie.
— Chodźmy. Nie spóźnimy się wiele, jeśli zrobimy mały postój na posiłek.
Już po chwili Antares zajadał się lokalną przekąską – podłużną, rozkrojoną bułką, napchaną w środku pieczoną rybą i zalaną jakimś sosem. Giermek metodycznie radził sobie z jedzeniem, zaś sir Roderyk kończył właśnie swój pieczony serek.
— To targowisko jest naprawdę spokojne. Aż trudno mi sobie wyobrazić, by ktokolwiek mógł próbować tu jakichś niecnych działań.
Antares przełknął, rozejrzał się po okolicy.
— Też tak myślę. Ale jakoś… czegoś mi tu brakuje — powiedział po chwili namysłu.
— Mi też, ale może po prostu jestem przewrażliwiony.
— Nie ma żadnych strażników.
— No właśnie — Rycerz zmarszczył brwi. — Kapitan Harley wspominał, że tu ledwie dają radę z samym miastem.
— Mówił też, że jest ich trzydziestu wliczając kucharza.
— To też. Tylko… nikogo nie było w barakach i nikogo nie spotkaliśmy po drodze. A Casnewydd wcale nie jest takie duże.
Antares wepchnął do ust resztę bułki. Może naprawdę byli przewrażliwieni, a może jednak natrafili na ślady kolejnego problemu.


Kapliczka faktycznie była niewielka, a do tego stara, choć widać było, że o nią dbano. Kamienna budowla wychodziła główną nawą w stronę morza, odcinała się na tle coraz cieplejszej barwy nieba – tym lepiej widoczna, że wokół było tyle pustej przestrzeni. Fragment klifu musiała porastać niegdyś wybujała, lśniąca trawa, tak charakterystyczna dla okolic Casnewydd, teraz jednak próżno było szukać obfitej roślinności. Cokolwiek rosło wokół kapliczki, zostało dawno zadeptane przez rzesze wiernych, niemogące pomieścić się w małym budynku, ale sumiennie uczestniczące w nabożeństwie na zewnątrz.
Kawałek dalej stał niewielki budynek, zapewne plebania. Nie większy niż jedna z licznych chat rybackich, wtulonych w strome nabrzeże Casnewydd, z wąską ścieżką prowadzącą ku kaplicy.
— Coś mi mówi, że siostrę Iorwen znajdziemy raczej pracy, niźli w domu — powiedział sir Roderyk, kierując kroki ku kamiennemu budynkowi.
Nie pomylił się. Rycerz uchylił pociemniałe od wilgoci i soli drzwi, wszedł do niewielkiego pomieszczenia. W środku – prosty ołtarz, nieco zapalonych świec, przysadziste ławy, stojące w karnych rzędach, blisko siebie. Pachniało chłodem, kamieniem i stopionym woskiem. Przy ołtarzu – kobieta. Szczupła i drobna, odziana w prostą szatę osłoniętą roboczym fartuchem, właśnie wymieniała świece w lichtarzu. Odwróciła się do wchodzących. Jasne włosy, jasne brwi, blade usta i takie ciemne oczy – wszystko to sprawiało, że twarz kobiety wydawała się dziwnie surowa, trudno było ocenić jej wiek.
— W czym mogę pomóc? — spytała, odkładając wypalony ogarek do sakwy.
Sir Roderyk powitał ją, przedstawił ich obu i spytał, czy kobieta ma czas pomówić. Siostra Iorwen miała czas pomówić, wskazała im ławy, lecz nie przerwała zajęcia. Antares pomógł przy wymianie świec, siostra podziękowała skinieniem głowy, sir Roderyk stał, nie chcąc siedzieć, gdy kobieta pracowała. Popłynęły pierwsze słowa opowieści, drobne dłonie kapłanki znieruchomiały, jej twarz odwróciła się w stronę rycerza. Kolejne wydarzenia, siostra stała pobladła przy ołtarzu, dłonie splotła ciasno przy piersi. Gdy sir Roderyk dotarł do dwójki martwych wojowników w jednej z głębszych komnat krypty, rycerz i kapłanka siedzieli już na ławie, zaś Antares kończył ze świecami.
— Dobry Asaimie — westchnęła siostra, zamknęła oczy i pozwoliła ciszy zapaść na długą chwilę.
Jej usta poruszały się nieznacznie, bezdźwięcznie, dopiero po chwili Antares zauważył, że palce obracają cienki, grawerowany pierścionek tkwiący w miejscu, gdzie kobieta nosiłaby obrączkę. Obaj mężczyźni milczeli, czekając, nie chcąc przerywać jej modlitwy. A gdy siostra Iorwen otworzyła w końcu oczy, próżno było szukać w nich śladów zagubienia, niepewności czy strachu.
— Zacznijmy od początku. — Głos kobiety niósł w sobie spokój i siłę. Zwróciła się do Antaresa. — Pójdziemy teraz na plebanię, chciałabym obejrzeć twoje rany.
Młodzieniec uniósł brew.
— Dziękuję, nie trzeba.
— Przed chwilą rozmawialiśmy o tym, że zostałeś ranny…
— To prawda, wielebna. — Włączył się sir Roderyk. — Ale ciało Antaresa bardzo szybko się regeneruje, nawet złamania znikają po ledwie paru dniach.
Siostra popatrzyła uważnie na giermka.
— Zostałeś ranny w miejscu pełnym żywych trupów i czarnej magii. Muszę zobaczyć, czy te rany nie są poważniejsze, niż na to wyglądają i czy nie są w żaden sposób zakażone. Również magicznie.
„Jakby się syf przypałętał, to bym wiedział.”
Antares drgnął niemal niezauważalnie. Miał nadzieję, że jego druga świadomość będzie jeszcze spać – w końcu poprzedniej nocy był tak rozmowny, to teraz powinien być zmęczony, przecież zawsze tak było. Niestety, widać giermek miał nie zaznać szczęścia względnej ciszy i spokoju.
— Antares?
Młodzieniec zerknął na sir Roderyka, przechylił głowę, wzruszył ramionami. Sam nie widział sensu w tym, by ktokolwiek zajmował się jego ranami, skoro wkrótce miał nie zostać po nich nawet ślad, ale jeśli kapłanka nalegała…
Opuścili kaplicę, przeszli na plebanię. Niewielki budynek rozpoczynał się od razu czymś na kształt gabinetu medyka, kryjąc bardziej prywatną część domu za cienkim przepierzeniem. Kapłanka kazała się rozebrać, wskazała dłonią kozetkę.
Rany faktycznie okazały się czyste, gojenie przebiegało sprawnie, a siostra Iorwen wyraźnie próbowała ułożyć sobie w głowie fakt, że od zranienia minęło ledwie parę godzin, nie zaś dni. I gdy upewniła się, że ciału nic nie grozi, jak przystało na sumienną kapłankę, zatroszczyła się o dusze.
Wrócili do kaplicy, uklęknęli przed ołtarzem. Gdy siostra Iorwen skropiła im głowy wodą święconą, przemyła nią dłonie i nałożyła ręce, zmawiając długą i śpiewną litanię, Antares poczuł jakąś niewyjaśnioną lekkość w sercu. Wydarzenia poprzedniej nocy mu ciążyły, balia mydlin w karczmie nie pomogła, wciąż czuł się w jakimś sensie brudny. Wszystko tam, w tej krypcie, było po prostu złe i niewłaściwe, on zaś nie pozbył się wyrzutów sumienia, że coś dało się zrobić lepiej, inaczej. Teraz myśli te stopniowo pierzchały, zastąpione przez spływający z nikąd spokój. Bo co prawda nie rozwiązali wszystkiego od razu, ale sprawa potoczyła się w lepszym kierunku, dalej mogli działać. Było tak, jak mówił sir Roderyk, jednak gdy siedzieli wtedy w karczmie, słowa rycerza nie sięgnęły serca giermka, nie przebiły się przez wszystkie warstwy wątpliwości i wymagań, które stawiał sobie Antares. Może faktycznie trzeba było czegoś więcej, jakiegoś konkretnego planu i działania, by młodzieniec poczuł, że walka trwa, a zachód słońca nie oznacza przegranej wojny?
W końcu siostra Iorwen pochyliła się nad czarnomagicznym dziennikiem, który sir Roderyk razem z Antaresem przynieśli ze zbeszczeszczonej krypty. Kobieta ostrożnie ujęła przedmiot w dłonie, przewróciła kilka kartek, wpatrzyła się w wypisany na nich tekst.
— Przykro mi, ten język nie jest mi znany — powiedziała, oddając książkę rycerzowi. — Jednak sądze, że pani Erwood może być w tej kwestii bardziej pomocna.
Albo Antaresowi się przywidziało, albo te jasne brwi siostry Iorwen nieznacznie się ściągnęły.
— To tutejsza historyczka. Ona uh… tego typu sprawy są dla niej bardzo zajmujące, nie ma też lepszej specjalistki od historii Casnewydd, niż ona. — Kapłanka ciasno splotła dłonie na podołku. Rycerz rzucił jej bystre spojrzenie.
— Tak, słyszeliśmy o tym, że pani Erwood zajmuje się właśnie takim zagadnieniem… Czy nie byłoby właściwe, by i ją włączyć w rozwiązanie sprawy krypty?
— Broń Asaimie! — powiedziała twardo kapłanka, ale zaraz się zreflektowała, kontynuowała już innym tonem. — Ekspertyza pani Erwood na pewno byłaby pomocna, jednakże…
— Jednakże?
— Siła jej pasji niekiedy przeważa nad roztropnością — odezwała się w końcu, i były to ostatnie jej słowa na temat pani Erwood.
Zrobiło się późno, noc zapadła już nad Casnewydd. Mężczyźni pożegnali kapłankę, odprowadzeni pozdrowieniem i modlitwą, a także obietnicą, że gdy tylko siostra Iorwen znajdzie pomocników i będzie wybierać się do krypty, powiadomi sir Roderyka i Antaresa. Wydarzenia zdawały się skręcać we właściwą stronę, kierowane działaniami obu mężczyzn.
Rybacka wioska ułożyła się do głębokiego snu. Puste uliczki pogrążyły się w ciemności, a odległe światło gwiazd kładło się srebrem na krawędziach, wydobywając z mroku ostre kształty. Ocean mruczał cicho, pochrapywał spokojnie, co jakiś czas błyskając zmarszczoną powierzchnią głębokiej wody. Cisza, pustka, sen. Nikogo na ulicach.
Nawet w karczmie nie zostało wielu bywalców – może tylko garstka przejezdnych grzała jeszcze ławy, leniwie zaglądając w kufle i rozprawiając o przypadkowych rzeczach. Zapach jedzenia sprawił, że Antares momentalnie zrobił się wilczo głodny, a ta bułka z pieczoną rybą, którą niedawno jadł na targu, była już tylko odległym wspomnieniem. I chociaż wstali późno, to widać ciała i umysły wciąż potrzebowały więcej odpoczynku, bo rozmowa między rycerzem i jego giermkiem niespecjalnie się kleiła, zaś Antares zamierał od czasu do czasu z widelcem w połowie odległości między miską a ustami.
Wzrok młodzieńca przypadkowo padł w stronę okna, zawiesił się niezbyt przytomnie na tej ciemności panującej na zewnątrz. Miasto było tak ciche, ulice tak puste. Czegoś brakowało, coś wydawało się niepełne.
Coś im umykało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz