niedziela, 20 listopada 2022

Od Kaneshyi — Dracolich

tw: śmierć, przemoc

Nie uważał się za potężnego czarodzieja. Ale potrafił tworzyć iluzje i je na siebie nakładać.
Kaneshya zjawił się u Gavena Farella, burmistrza miasteczka Hafran, pod postacią młodzieńca o niebieskich oczach, czarnych, podwijających się włosach, spiczastych uszach. Siedział wyprostowany, z lekko uniesioną brodą, nie uśmiechał się, pozował na elfa. Wiedział, że zleceniodawcy obchodzili się z nimi lepiej niż z przedstawicielami innych magicznych ras. Elfy miały w sobie coś, co budziło szacunek i zaufanie, Kaneshya lubił to wykorzystywać. Dla sprawy byłoby najlepiej, gdyby za pomocą czarów upodobnił się do człowieka, potrafiłby uzyskać odpowiedni efekt, ale nie mógł ryzykować, że ktoś wyczuje jego aurę i go zdemaskuje. 
— Wybaczcie nieobecność, panie Natharin. — Farell opierał się o stół biodrem i jedną ręką, patrzył w okno, obserwował spływające po szybie krople. — Nagły wyjazd, paląca sprawa, niecierpiąca zwłoki, książę Clancy nie zwykł czekać, nie przyjmuje tłumaczeń. Słyszałem, że, czekając na mnie, nie próżnowaliście. Rozejrzeliście się po okolicy, rozmawialiście z ludźmi, byliście nawet w lesie.
— Zbadałem sprawę trolla.
— Czego się dowiedzieliście?
— Wielu rzeczy. Może nawet zbyt wielu. Mieszkańcy okazali się aż nazbyt pomocni — odparł Kaneshya po krótkiej pauzie, by przetaczający się w oddali grom nie zagłuszył jego słów. — Dostałem sprzeczne informacje, nie wiadomo, które są wiarygodne i na ile.
Burmistrz odwrócił wzrok od okna, popatrzył na Kaneshyę. 
— Co powiedzieli wam wieśniacy?
— Że troll pojawia się na bocznym trakcie do Cragvan od wiosny, chyba tej, może poprzedniej, ale chyba tej. Chociaż, kto wie, może to była jesień dwa lata temu? Przychodzi głównie w dni ciepłe, czasem w deszczowe, w sumie trudno powiedzieć, kiedy wypełza z kryjówki. Ile dokładnie siedzi w Hafran nie wiadomo, młynarz zaklina się, że troll mieszka tu od zawsze, nigdy jednak jego obecność nie była tak uciążliwa i mało kto zwracał uwagę. 
Farell usiadł, gestem dłoni pozwolił, by kontynuował.
— Żona bednarza zapewniła mnie, że potwór zatrzymuje na trakcie przejezdnych, żąda zapłaty za możliwość kontynuowania podróży, a tych, którzy odmawiają, żywcem rozrywa na kawałki — mówił Kaneshya pozbawionym emocji głosem elfa. — Bednarz zaprzeczył, powiedział, że troll zaczepia wyłącznie kupców z wozami, puszcza ich wolno, jeżeli zostawią mu coś do jedzenia. Kobieta, która wychyliła się zza płotu, krzyknęła, że wszystko gówno prawda, troll nie jest głupi, nie czeka na nikogo przy drodze, poluje w lesie, nie chce od podróżnych jedzenia, bo gustuje w ludzkim mięsie. 
— Mówcie dalej, proszę, bardzo proszę. Słucham uważnie.
— Kowal twierdzi, że osobnik, z którym mamy do czynienia, to karłowaty troll górski, mierzący dziesięć stóp maksymalnie. Owczarz przekonuje, że to troll jaskiniowy, okrągły i zupełnie ślepy. Żona płatnerza uważa, że to troll leśny, gruby i zwalisty jak góra, nie widziała go co prawda, ale wnioskuje z opisu świadków.
— Fakty są takie. — Farell splótł ręce na stole, przyjął rzeczowy ton. — Troll grasuje na rubieżach miasteczka od czterech tygodni. Podejrzewam, że za dnia ukrywa się na bagnach za rzeką, chyba upodobał sobie tamtejszą olszynę, mój gajowy raz się tam na niego natknął. Co tak patrzycie? Pewności nie mam, nie wyślę przecież nikogo, żeby się przeszedł i sprawdził. Potwór zaczepia przejezdnych w nocy i nad ranem, głównie w okolicach traktu do Cragvan i Verbornu. Jeśli chodzi o jego rysopis, to go nie widziałem, ale w opowieściach tych, co widzieli, albo wierzą, że tak było, powielają się trzy cechy: gruby jak beka, wielki jak obora, szpetny jak diabeł. 
Kaneshya, pod nieobecność Farella, odszukał trolla, widział potwora z bliska i w detalach, musiał przyznać, że opis się zgadzał. Zachował to dla siebie, patrzył na burmistrza wzrokiem nieruchomym, beznamiętnym.
— W Hafran zaginęły cztery osoby — kontynuował Farell ciszej, po pauzie. Błyskawica przecięła niebo, za oknem rozbłysło i zgasło. — Od wczoraj szukamy syna mojej gospodyni, pani Klary, chłopak to ostatnia ofiara. Został wysłany po wodę dla koni, nie wrócił. Słyszeliście już o tym zapewne? 
— Owszem.
— Wiecie, co się z nimi wszystkimi stało?
— Nie — powiedział Kaneshya spokojnie. — Ale się domyślam.
— Potwierdzę zatem wasze domysły. — Farell wstał, założył ręce za plecy, zaczął spacerować po pokoju. — Fragmenty ciał dwóch pierwszych zaginionych, żebraczki i lokalnego głupka, już odnaleziono. Nie ogłosiliśmy tego, oficjalnie nie podaliśmy mieszkańcom tej informacji. Po co siać panikę? Na zwłoki, a raczej obgryzione kości, natknęła się praczka. Koło rzeki właśnie, w pobliżu olszyny. Kazałem kobiecie milczeć, zachować sprawę w największej tajemnicy. Wieśniacy i tak nie śpią po nocach, zabijają okna deskami, nie wyściubiają nosa z chałup. Trzecim zaginionym jest mężczyzna. Rolnik. O nim nic nie wiemy. Czwarty to chłopak gospodyni. Innych niepokojących doniesień o mieszkańcach Hafran nie było.
— Bo doniesienia były — ciągnął Farell. — Ale nie o mieszkańcach. Trzy tygodnie temu znaleziono w rowie wykolejony wóz. Rozbity. A obok zmaltretowanego, półżywego konia. Mówi się o zabitych kupcach, ale nie znaleziono ciał. Tylko ślady krwi. Ale mało. Kto wie, może tylko zwierzę ucierpiało?...
Zatrzymał się, spojrzał na Kaneshyę. Poważnie dosyć.
— Wiecie, panie Natharin z Gildii Kissan Viikset, że nie jesteście pierwszą osobą, której zlecam rozwiązanie problemu trolla z Hafran. Słyszeliście, co stało się z poprzednimi śmiałkami. Nie mogliście nie słyszeć. 
Kaneshya, skinieniem głowy bardzo powściągliwym, bardzo wyniosłym, bardzo elfim dał do zrozumienia, że, owszem, słyszał to i owo. 
— Rycerz, sir Godfryd z Czarnej Wody, herbu dwóch lilii — mówił dalej Farell, gdy po raz kolejny odpowiedziała mu cisza. — I Meleager Rufo, czarodziej, podobno zaklinacz dzikich bestii, śmiałek z Wszeborów. Podwójna strata.
— Cześć ich pamięci.
— Godfryda wezwaliśmy szybko, zaraz po odnalezieniu pierwszych ciał. Rycerz przyjechał do Hafran, ruszył ze świtą na trolla, nie wrócił. Gdy do miasteczka przygalopowały dwa konie bez jeźdźców, stało się jasne, że to nie przelewki, na trolla potrzebny jest profesjonalista. Meleager był pod ręką, mieszka w okolicy, wezwaliśmy go, magik przybył. Zażądał tysiąc sześćset koron za tego potwora. Suma ogromna, ale nie mieliśmy wyjścia, rozumiecie? Mieszkańcy wsi uciekają, porzucają zwierzęta, dobytek... Ci, którzy nie mają gdzie uciekać, nie wychodzą z domostw, miasteczko jest jakby wymarłe, nikogo się pod gołym niebem tu nie uświadczy. A Meleager obiecał pomoc. Zarzekał się, zapewniał o umiejętnościach, mówił, że jest mistrz w swoim fachu, kładł wiwerny, zabił kiedyś smokożmija.
Burmistrz urwał na moment. Westchnął.
— Ruszył na trolla sam, nocą, zabrał kostur, podobno magiczny, wziął jakieś księgi pod pachę. I tyle. Trzy dni później znaleziono jego głowę, samą głowę, w wyschniętej studni na skraju miasteczka, koło traktu do Verbornu właśnie. Z ułamanym kosturem. Wbitym w gardło.
Usiadł za biurkiem. Po raz pierwszy od dłuższej chwili spojrzał na Kaneshyę.
— Jesteście czarodziej, panie Natharin? Elficki?
— Mniej więcej.
— Jak chcecie się pozbyć potwora? 
— Skutecznie.
— Magią? — drążył Farell. — Trucizną? Podstępem? Mieczem?
— Skutecznie — powtórzył Kaneshya z subtelnym, ledwie słyszalnym naciskiem. 
Burmistrz westchnął po raz kolejny.
— Muszę o tym uprzedzić, będę z wami uczciwy. Hafran nie zapłaci grosza za zlecenie niewykonane lub wykonane częściowo. Zależy nam na pozbyciu się potwora, koniec kropka. Jeżeli, walcząc z nim, zostaniecie ranni, skończy się kalectwem, poważnym uszczerbkiem na zdrowiu, nie wypłacimy odszkodowania. Jeżeli polegniecie, rodzina nie otrzyma rekompensaty. Nas już na to nie stać, rozumiecie? Familia Godfryda zmusiła nasze miasteczko do pokrycia kosztów ceremonii, wystawienia kurhanu, wypłacenia wdowie i jego synom równowartość jego rocznej pensji. Nie mogliśmy odmówić, to szlachcic, stary ród, znany herb, do tego daleki krewny miłościwie panującej nam na zamku Olchy hrabiny. Hrabinie narażać się nie wolno.
— Przystaję na warunki. 
— Będzie to trzeba potwierdzić na piśmie. Nie macie nic przeciwko?
— Nie.
— Młodzi jesteście, panie Natharin — powiedział burmistrz w taki sposób, jakby już wydał na niego wyrok, jakby patrzył na trupa. — Szkoda was będzie. Jesteście pewni, że chcecie iść?
— Świadomy ryzyka, podejmuję się zadania — wyrecytował Kaneshya. — Problem zostanie rozwiązany niezwłocznie, nikt więcej w Hafran nie ucierpi. Pod względem umiejętności, nie ustępuję czcigodnemu Meleagerowi. Pokój jego duszy. 
— Pokój jego duszy. — Burmistrz splótł dłonie na stole, patrzył na Kaneshyę. Długo. — Ile? — zapytał w końcu.
— Tysiąc sześćset. Dwa razy więcej, niż zażądał sir Godfryd. I dokładnie tyle, ile zażyczył sobie czarodziej Meleager, zaklinacz potworów.
Farell chrząknął.
— W liście od mistrza Cervana...
— Jest napisane, że podejmuję się misji za sześćset. Oferta jest nieaktualna. W wiadomości, jaką wystosowaliście do mistrza, nie zawarliście kluczowych informacji. Niektóre istotne fakty pominięto. By nie rzec, zatajono. Nie było mowy o zaginięciach, jakie miały tu miejsce, nie wspomniano, że potworem, do jakiego wzywacie, jest troll. Śmiertelnie niebezpieczny troll. I że zależy wam na jego natychmiastowej eliminacji. A ta jest raczej ryzykowna, mając na uwadze los, jaki spotkał poprzednich śmiałków. Zlecenia ryzykowne, cóż, bywają kosztowne. Proponuję osiemset jutro, osiemset pojutrze, po wykonaniu zlecenia. W zamian kwestia trolla z Hafran rozwiązana zostanie szybko, skutecznie i na zawsze.
— Dostaniecie tysiąc sześćset — powiedział burmistrz po kolejnym spacerze po pomieszczeniu. — Ale nie dzielmy tak tego może. Meleager i Godfryd też wzięli połowę od razu, a potem...
Kaneshya uniósł kącik ust. Po raz pierwszy tego dnia.
— Rozumiem. 

*

Poszybował nad lasem, tnąc skrzydłami nocne, jesienne powietrze. Wypatrzył wijącą się wśród drzew wstęgę traktu, minął wzgórze, srebrzystą, szemrzącą spadającą wodą rzekę, półdzikie, wydeptane przez sarny ścieżki. Wpadł w olszynę, między wyrastające z bagnistej ziemi pnie. Leciał, bacząc, by nie płoszyć zwierząt, by nie musnąć piórem żadnej gałęzi, by uciekające spod lotek powietrze nie wprawiło suchych, pożółkłych liści w drżący szelest. 
Trolla znalazł szybko. Kaneshya wiedział, gdzie szukać.
Olbrzym tym razem nie spał w szerokiej, skalistej jamie, siedział na zewnątrz, pilnował wielkiego ogniska. Iskry strzelały w zimne, czarne niebo, konary buchały skłębionymi płomieniami na zawieszony nad nimi rożen. Wokół unosił się zapach tłuszczu i smażonego mięsa.
Kaneshya przesiadł się z gałęzi na gałąź, złożył na plecach rozrzucone wcześniej dla balansu skrzydła. Przypatrzył się, choć nie musiał, wiedział, co troll przygotował na kolację. 
Widział w Ovenore rzeczy potworne, nieludzkie, niemożliwe do wymazania z pamięci. Sądził, że jest zahartowany, że uodpornił się na podobne widoki. Mylił się, jedno spojrzenie na to, co znajdowało się na rożnie, przyprawiło go o mdłości. Pani Klaro, przepraszam.
Troll mlaskał, wylizywał guzłowate palce. Płomienie tańczyły, poblask skotłowanej masy ognia słał na jego wielkie, otyłe cielsko upiorne cienie.
— Widzieć — powiedział troll tubalnym, przyprawiającym o dreszcze głosem — ptaszek. 
Kaneshya miękko sfrunął na wyprostowanych skrzydłach. Przysiadł na drzewku garbatym, niskim i zupełnie bezlistnym, otoczonym ze wszystkich stron starymi, na wpół zwęglonymi kośćmi. Głównie zwierzęcymi. Ale nie tylko.
— Niedobrze, że nadal tu jesteś — powiedział, przemieniwszy się w młodzieńca siedzącego na gałęzi w fantazyjnej pozie. Mimo trudnego położenia, zachowywał równowagę. — Nie posprzątałeś tego miejsca, nie odszedłeś z Hafran. Nie przestałeś zabijać.
Troll nie zaszczycił go spojrzeniem. Z głuchym trzaskiem przełamał w palcach kość, przytknął ją do ust, by wyssać szpik.
— Gwymblongir nie iść stąd. Mieszkać. Dużo jedzenie.
— Niedobrze — powtórzył Kaneshya. — Na twoje nieszczęście, Farell w międzyczasie zdążył wrócić do Hafran, dobiliśmy targu. A ty, no proszę, w międzyczasie zabiłeś dziecko. Co teraz zrobimy?
Troll rzucił resztki kości na stos, pod drzewko, na którym siedział Kaneshya. Wyglądało na to, że przeznaczył to miejsce na śmietnik.
— Gwymblongir zostanie. — Olbrzym urwał sobie coś z rożna. — Mieć tu jedzenie.
Kaneshya zeskoczył z gałęzi, coś z niemiłym trzaskiem skruszyło mu się pod obcasem.
— Już się najadłeś — powiedział, patrząc na potwora żółtymi, nieruchomymi oczami ptaka. Nie przypominał już wysokiego elfa, iluzja dawno przestała działać. Nie nałożył nowej, oszczędzał siły. — Już ci wystarczy.
— Nie. — Troll przeżuwał głośno, jadł z otwartą paszczą, brudził przy tym siebie i okolicę. — Wielki głód. Mięso. 
Kaneshya spojrzał na rękę. Skóra dłoni zyskiwała nową fakturę. I przestawała być skórą. Przemiana się dokonywała. Ale potrzebował jeszcze chwili. Dosłownie chwili.
— Nie ma rady, wygląda na to, że będę cię musiał — zrobił pauzę, na ułamek sekundy zawiesił głos. Mógłby teraz, dla wzmocnienia efektu, błysnąć wilczymi zębami w uśmiechu, ale nie zrobił tego, rzadko się uśmiechał — zabić.
— Nie zabić.
Kaneshya strzelił palcem, pozbył się z wamsu nieczystości. Paznokcie, przemienione w zakrzywione szpony, ułatwiły mu sprawę. 
— Dlaczego nie?
Troll pożarł wszystko, co mu zostało. Przy jedzeniu posługiwał się jedną ręką, druga powoli, acz systematycznie pełzła w kierunku drzewcowej maczugi. Kaneshya po raz kolejny spotkał się u trolli z przekonaniem, że jeżeli dana czynność zostanie wykonana dostatecznie wolno, to nikt nie zdoła jej zobaczyć.
— Nie zabić — powtórzył olbrzym.
Kaneshya otworzył i zamknął pięść, poruszył wolno palcami. A raczej tym, co kiedyś nimi było.
— Dlaczego nie?
Troll podniósł się leniwie, stanął nad nim na szerokich, nagich stopach. Spojrzał w dół jednym okiem wyłupiastym, okrągłym  jak spodek, drugim jakby opuchniętym, zmrużonym w wąską szparkę. 
— Gwymblongir zjeść ptaszek.
Chwycił maczugę, zamachnął się. Kaneshya uniósł dłonie, jak zawsze, gdy chciał przemienić się w ptaka i od razu wzbić pod niebo. Gdy je opuścił, skrzydła nie opadły cicho, miękko. Prąd powietrza, który wznieciły, położył trawę, ugasił ognisko, rozproszył dym, posłał pod niebo kurzawę liści. 
Kaneshya złapał maczugę zębami. Szarpnął łbem, wydarł ją trollowi, podrzucił w górę, rozniósł w drzazgi kłapnięciem szczęk.
Troll, odepchnięty w tył, usiadł ciężko. Szerzej otworzył zdrowe oko.
— Najadłeś się już — powiedział Kaneshya tonem głębokim, sykliwym, nieludzkim. Kto z nas teraz ma potworniejszy głos?
Uniósł głowę, rozprostował szyję, spojrzał na okolicę z nowej perspektywy. Wyciągnął i schował wężowaty język, cienki, długi i rozwidlony. Złożył połączone z przednimi łapami skrzydła, ogromne i szerokie, pokryte czarną łuską. Poruszył ogonem, przypadkiem uderzył nim w młode drzewa. Pnie połamały się jak zapałki.
Badał zmysły, sprawdzał ciało, którego nie używał od lat.
Nadal silne, pomyślał. Nadal zabójcze.
Przeszedł się na szponiastych łapach, poczuł, jak suche kości ustępują pod jego ciężarem, zobaczył, że bezlistne drzewo, na którym wcześniej siedział, zostało zupełnie zmiażdżone. Zbliżył się do bagiennej, ciemnozielonej kałuży. Zobaczył czerep otoczony kolczastą koroną, dwa spływające ku szyi rogi, jeden czarny, długi i ostro zakończony, drugi biały i nadłamany. Kaneshya wydął nozdrza, wziął głęboki oddech. Liście zatańczyły mu wokół łap, połaskotały wnętrze piersi, wyfrunęły dziurami między kręgami kręgosłupa i szyi. Przestrzeń między jego żebrami była pusta. Lewa tylna łapa, niepokryta łuską, składała się wyłącznie z kości.
Nadal nieśmiertelne. 
Czuł swąd czarnej magii, elektryzującą aurę wypełniającą powietrze, przypływ ogromnej potęgi. 
Przez jego umysł po przemianie przemknęła jeszcze tylko jedna w pełni ukształtowana myśl. Że trzeba uważać, bo w tym ciele jest bardziej bestią niż człowiekiem, że nie ma w sobie wielu ludzkich odruchów, że instynkt smoka czasem się mu udziela. Że nie przybierał gadziej formy od dawna. Że nie wie, co może się stać. Że musi pamiętać o konsekwencjach nadużywania magii. Że powinien działać szybko.
Spojrzał na trolla oczami o pionowych źrenicach. Olbrzym poderwał się, zabił pięściami w pierś, rzucił się na Kaneshyę z wojowniczym wrzaskiem, spróbował staranować go ramieniem wielkim jak obora.
Pozostały po nim strzępy.

*

Od rana miał mdłości, zawroty głowy, problemy z koncentracją, wiedział, że coś jest nie tak. Gdy wstąpił do karczmy na śniadanie i poczuł zapach pieczonego mięsa, wyszedł na zewnątrz od razu, prawie wybiegł. Oparł się o pień najbliższego drzewa. Nie zdołał powstrzymać torsji, nie przypomniał sobie na czas żadnego odpowiedniego zaklęcia.
Złożył Farellowi wizytę. Bardzo krótką, bardzo rzeczową. Wszedł do jego gabinetu z kapturem naciągniętym na twarz, darował sobie nakładanie iluzji na oczy, ucho, zęby i włosy. Nie usiadł, na powitanie przedstawił dowód wykonania zlecenia. Uciął wszelkie pytania, nie wdał się w rozmowę z burmistrzem, nie czekał na podziękowania. Zabrał pieniądze i wyszedł.
Nie chciał ryzykować lotu do Tirie, nie czuł się na siłach. Kupił od chłopki konia, mocnego, wysokiego gniadosza. Zapłacił więcej, niż był warty, kobieta targowała się jak ovenorska przekupa, a Kaneshya był zniecierpliwiony, tępy ból głowy ćmił mu oczy. Chciał wyjechać od razu, zostawić za sobą Hafran jak najszybciej. 
Na szlaku mu się pogorszyło, mdłości się nasiliły, z nosa pociekła krew. Kaneshya uniósł rękę, złożył palce, przesunął nimi w powietrzu, bezgłośnie poruszył ustami, próbując zatrzymać krwotok zaklęciem. Bezskutecznie. Nie wiedział, czy pomylił formułę, czy był zbyt osłabiony, żeby rzucić czar. Spróbował jeszcze raz. Udało mu się za trzecim powtórzeniem. 
Zawroty głowy się nasiliły, w skroniach zatętnił nowy ból. Ptasie oczy przestały spełniać swoją rolę, nie mogły złapać ostrości. Obraz raz wodniście się przed nimi rozlewał, raz zastygał i twardniał. Kaneshya przymknął powieki, od patrzenia robiło mu się niedobrze, miał wrażenie, że jeszcze chwila, a znów będzie musiał sobie znaleźć drzewo do wymiotowania. 
Wiedział, że przekroczył swój limit, zorientował się od razu, gdy rano wstał z łóżka. Nadużył magii, przeforsował organizm, wyczerpał swoje pokłady energii i mocy, od teraz za każdą sztuczkę z wykorzystaniem aury płacił własnym zdrowiem. Korzystanie ze smoczej formy okazało się dla niego zbyt obciążające, wytrwał w niej krócej, niż przewidywał. Poprzednim razem pozwolił sobie na więcej i nie odczuł z tego powodu podobnych dolegliwości.
Zamek Rovelin, pomyślał. Efekt srebrnych kajdan. Nadal nie doszedł do siebie po wydarzeniach z Ovenore, nie odzyskał dawnej siły. Nie sądził, że loch i dwie srebrne obręcze osłabiły go do tego stopnia, wierzył, że zdołał już wydobrzeć. A skoro wciąż się nie zregenerował... Będzie potrzebował dekoktów i eliksirów na wzmocnienie. I pieniędzy. Dużo pieniędzy. I Keyana z jego alchemią.
Po trzech, czterech godzinach jazdy krwotok powrócił. Kaneshya nie próbował go powstrzymywać, wiedział, że nie powinien już używać magii. Próbował jakoś sobie bez niej poradzić. Pochylał się w siodle, zaciskał palcami nos. Gdy krew zaczęła spływać mu do gardła, zdecydował się na kolejny czar. Formuła zadziałała za czwartym razem.
Tirie, pomyślał, trzymając dłoń nad łbem wałacha, gdy mdłości niebezpiecznie się nasiliły, a świat znów zaczął na przemian chwiać się i zastygać w bezruchu. Kaneshya skoncentrował się, zebrał w sobie resztki mocy. Zaprowadź mnie do Gildii. Znajdź najkrótszą drogę. Idź wolno. Prosto do Tirie.
Nie potrafiłby powiedzieć, którędy jechał, ile zajęła mu podróż. Przez większość czasu był półprzytomny, bezwładnie kołysał się w siodle. Głowa sama mu leciała, najpierw do tyłu, potem, gdy ze zmęczenia trochę się przygarbił, do przodu. Pamiętał, że w chwilach, gdy czuł się lepiej, podnosił wzrok, obserwował niebo, sprawdzał, czy jedzie we właściwym kierunku. Wałach szedł tam, gdzie zmusił go urok.
Na horyzoncie zamajaczyły znajome budynki. Ucieszyłby się może, ale wiedział, że nie dojedzie, przeczuł, że ta chwila nastąpi. Po drugim krwotoku przezornie wysunął nogi ze strzemion, by koń nie powlókł go za sobą. 
Przechylił się w kulbace, osunął się w objęcia atłasowej ciemności. Zderzenia z ziemią nawet nie poczuł. 
Nie potrafił oszacować, po jakim czasie go znaleziono, ile leżał nieprzytomny. Ocknął się, gdy ktoś złapał go za ramię, przewrócił na plecy. Kaneshya był półświadomy. Wiedział, że ktoś próbuje go ocucić, nie rozpoznawał, kto, słyszał, że się do niego mówi, nie rozumiał, co. Rozchylił powieki. Rzeczywistość zaatakowała jego źrenice ostrym światłem. Szybko zamknął oczy. Spróbował przełknąć ślinę, nie przełknął, gardło miał suche jak wiór. Czuł na wargach metaliczny, słodki posmak. 
Nie oponował, gdy czyjeś ramiona podniosły go z ziemi. Nie należał do Gildii długo, ale wystarczająco, by wiedzieć, że pracował dla niej tylko jeden mężczyzna, który był wystarczająco silny i wysoki, żeby podnieść go bez trudu, jak dziewczę. Tylko po tym rozpoznał, kto zaniósł go do medyka. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz