piątek, 4 listopada 2022

Od Hotaru cd. Vilre

Wciąż znajdowały się jeszcze blisko siedziby Gildii, toteż Hotaru nadal czuła się pewnie. W miarę pewnie. Na tyle, na ile pozwalała jej niezbyt przyjazna i wesoła aura, skłaniająca raczej ku temu, by częściej oglądać się przez ramię i w każdym trzaśnięciu gałązki upatrywać nadciągającego zagrożenia. Może gdyby podróżowały jeszcze te parę miesięcy wcześniej, gdy słońce wciąż wisiałoby wysoko na niebie, a ciepło i dźwięki przyrody przywodziłyby na myśl jedynie radość, Hotaru nie czułaby w sercu tego lekkiego dyskomfortu. Bo i cóż złego, że dwóch mężczyzn, raczej tutejszych i raczej nie żadnych zabijaków, po prostu wyszło z pola kukurydzy, a potem okazało się, że zmierzają w stronę karczmy? Umysł wiedział, że to nic nadzwyczajnego ni podejrzanego. Ale aura miejsca sprawiała, że w duszy gromadził się jakiś niczym nieuzasadniony lęk.
„Gdyby cokolwiek miało się wydarzyć, my mamy konie, a oni są pieszo.” pomyślała Hotaru, a gdzieś z tyłu głowy pojawiła się myśl, że przeciw yōkai szybkość konia może niewiele dać.
Naopowiadała Vilre tyle historii z Yamato, że teraz wszędzie widziała już te groźne istoty. Tancerka niemal niedostrzegalnie westchnęła, poprawiła w dłoniach wodze, bezwiednie wsunęła dłoń w koszyk, pogłaskała kurę. Najlepszym, co mogła zrobić, by wyrzucić z głowy te irracjonalne lęki, było po prostu porozmawiać z mężczyznami i przekonać umysł, że owszem – są to zwykli ludzie – a wszelka panika jest tu kompletnie niepotrzebna.
Przez pewien czas cała czwórka podążała w stronę karczmy w nieco niekomfortowym milczeniu. Vilre i Hotaru nie chciały być nieuprzejme i wyrwać do przodu, szczególnie jeśli mężczyźni sami powiedzieli, że cel ich wędrówki jest ten sam. Zaś sami nieznajomi zdawali się poirytowani wcześniejszą wymianą zdań – wisiało między nimi jakieś nieporozumienie, a nastroje nie były zbyt wesołe i nie zachęcały do rozmowy. Hotaru zerknęła na Vilre – tak, może faktycznie lepiej byłoby, żeby jej wygląd nie rzucał się nadmiernie w oczy, choć tancerka spodziewała się, że skoro nadal są dość blisko siedziby Gildii, małe szanse, by spotkali ludzi wyglądających na miejscowych i jednocześnie reagujących gwałtownie na cokolwiek odbiegającego od normy. Gildyjna norma była w końcu bardzo pojemna.
I gdy Hotaru zastanawiała się, jak by tu najlepiej zacząć rozmowę, oto jeden z mężczyzn się odezwał:
— No, pora taka parszywa, rzadko się zdarza, żeby dwie panienki sobie tak same jechały. Panienki to nie z Gildii przypadkiem?
— Tak, dobrze pan zgadł. Właśnie stamtąd jedziemy.
— A jaki tam pan… No ja to Krystek jestem — Mężczyzna szturchnął swojego towarzysza. — A to jest Radko.
Radko wyburczał coś pod nosem, Hotaru przywołała na twarz uprzejmy uśmiech.
— Bardzo miło mi panów poznać — powiedziała, a potem przedstawiła siebie i Vilre. Historyczka nieco mocniej naciągnęła kaptur. — Jeśli będzie mi wolno spytać… Wydaje mi się, że nasze spotkanie przerwało panom rozmowę…
— Ano przerwało, co tu udawać — sarknął Krystek, ale zaraz się zreflektował. — No źle żem powiedział - nie żeby tam paniom niemiło było, czy coś… Zdarza się, że człowiek człowiekowi w słowa wejdzie, no i ot… — Mężczyzna zmarszczył brwi, zwrócił się do towarzysza, a jego głos zabrzmiał poirytowaniem. — A samej rozmowy by nie było, gdyby ktoś nie postanowił mi tu kłamać w żywe oczy!
— Ale to nie ja!
— Jak nie ty, to kto? Krasnoludki?
Na podkreślenie swoich słów, Krystek machnął dłonią na tyle intensywnie, że Idalia parsknęła, wystraszona, Hotaru ściągnęła lekko wodze, poklepała klacz po szyi.
— Nie może być, że to kto inny, niż ty — Upierał się Krystek.
— No ile razy mam ci mówić, że to nie ja byłem!
Hotaru zerknęła na Vilre, kobiety wymieniły porozumiewawcze spojrzenia, ale w owym milczącym porozumieniu zgodziły się tylko co do jednego – żadna z nich nie była pewna, jak dalej prowadzić konwersację i o co w ogóle chodziło mężczyznom. Jednak ich problem postanowił rozwiązać się sam (rzadki przypadek, najczęściej problemy potrafiły się same tylko bardziej zaplątać), bo oto dwóch nowo poznanych mieszkańców pobliskiej wioski postanowiło przybliżyć im szczegóły swojego nieporozumienia.
Okazało się, że nieszczęsny Radko został posądzony o wypuszczenie krów należących do Krystka na pastwisko, kiedy wszystkie krasule już dawno powinny zostać w oborze na noc. Krystek zaś został przez to zmuszony do ganiania krów po polu, ponownego zabrania ich do obory i nie dość, że się przy tym zmachał, to jeszcze po ciemku wdepnął w krowi placek. Radko dla odmiany zaklinał się w żywy kamień, że w czasie, gdy krowy wybiegały właśnie z obory, on był u siebie w stodole i zajmował się naprawą pękniętego chomąta.
— No niech same panie przyznają – kto inny mógł to zrobić?
— A kto miał w ogóle klucz do obory?
— No przeca, że tylko ja i Radko!
— Toć mówiłem, żem posiał gdzieś ten klucz i przepadł!
Hotaru i Vilre znów wymieniły spojrzenia.
— A ktoś może potwierdzić, że Radko był u siebie i naprawiał to chomąto?
— Ano właśnie nikt! — Radko westchnął ciężko. — Sam żem to działał, a i nic nie zdziałałem, bo chomąto jak było pęknięte, tak dalej pęknięte. Jeno żem se palec wziął i przytrzasnął…
— Drzwiami mojej obory żeś go przytrzasnął, nie tam żadnym chomątem!
— Młotkiem przytrzasnąłem, nie chomątem, a już na pewno nie twoimi drzwiami!
Głosy wciąż kłócących się mężczyzn rozbrzmiewały w wieczornym mroku, burząc spokój kładącej się do snu przyrody.
— Może zostawmy ich swoim sprawom — powiedziała cicho Hotaru, niezobowiązująco nachylając się w siodle w stronę Vilre. — Karczma powinna być już niedaleko.
Historyczka skinęła jej głową. W ciemności jej oczy błyszczały jakimś pozłocistym, odbitym światłem – dopiero wtedy Hotaru zwróciła uwagę, że karczma faktycznie była coraz bliżej. Bo oto chłodne indygo stopniowo cofało się przed zapraszającym ciepłem sączącym się z okien karczmy; wystarczyło skręcić, a przysadzista budowla ukazała się ich oczom.
Hotaru uśmiechnęła się, pogłaskała Miu. Idalia prychnęła cicho, przyspieszyła kroku, wietrząc ciepłą i przytulną stajnię. Ona też była już zmęczona.
— O, no i jesteśmy na miejscu! — Krystek machnął dłonią w stronę karczmy, zwrócił się do Radko. — Wiesz co? Jak ty będziesz dzisiaj stawiał, to może ci odpuszczę te wygłupy z oborą…
— Ale to naprawdę nie ja!
Krystek westchnął, wywrócił oczami.
— I widzą panie? Człowiek z dobrym sercem i otwartymi ramionami wychodzi, pogodzić się próbuje, a ten swoje!
— No przeca ci mówię, że…
Kolejną falę kłótni przerwał hałas wydobywający się z karczmy. Myszowór parsknął, stulił uszy. W tym momencie drzwi się otworzyły, na tle światła i ciepła pojawiła się sylwetka. Mężczyzna postąpił kilka chwiejnych kroków, próbował zamknąć za sobą drzwi, nie do końca trafił dłonią w klamkę.
— E, a zapłacić to nie ma komu? — Dobyło się z wnętrza karczmy.
— Nn-nstpnym rzem — Wybełkotał, jakimś cudem schodząc te parę stopni bez wywrócenia się na zęby.
W końcu wyszedł z kręgu światła. Zebrana przed karczmą grupa dostrzegła jego twarz.
— Radko? — Krystek przystanął, wpatrzył się w „nieznajomego”. — Co za czary… W oczach mi się dwoi?
Radko był nie mniej zdziwiony, nie odrywał wzroku od własnej twarzy należącej do pijanego mężczyzny.
Ten zaś spojrzał na konie, spojrzał na dosiadające je kobiety, potem jego wzrok przeturlał się na Krystka i w końcu – na Radka.
— O cholera — powiedział zupełnie wyraźnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz