niedziela, 29 listopada 2020

Od Cahira — Event

Poranek nie należał do najpiękniejszych.
Srebrzyste, przymglone słońce spozierało spomiędzy stłoczonych nad Nowym Światem chmur. Wiatr dął, niósł zapach soli i oceanu, zapowiedź nadciągającej ulewy. W oddali, gdzieś ponad wzburzonym obliczem aksamitnie czarnego oceanu, bezgłośnie łyskały złote nitki gromów. 
Cahir w milczeniu siedział na marmurowym cokole fontanny. Wsłuchiwał się w szmer spadającej wody, obojętnie przyglądał się, jak lazurowa tafla marszczy się złotawo, drga, lekko pieni przy podbudówce. Szklista powierzchnia niekiedy uspokajała się, odbijała niebo; można było widzieć, jak płyną po niej pędzone wiatrem chmury. Ten staw odbite niebo w sobie czuje i żyje nieba błękitem, wyrecytował w myśli. Był to wers z książki, którą kiedyś pożyczył mu Ksander. Pokręcił głową, zdumiony, że wciąż go pamięta. Powinien był wyrzucić go z pamięci już dawno temu.
Mattia siedział obok, patrząc na stalową linię horyzontu, miejsce, w którym szarość nieba i smolista toń oceanu stapiały się w jedno. Wyglądał na pogrążonego w rozmyślaniach, wyraz jego twarzy był trudny do zinterpretowania. W pewnej chwili wstał, sięgnął do kieszeni, wyjął z niej monetę. Obrócił ją w palcach, podrzucił, złapał bez patrzenia, pełnym majestatu ruchem cisnął do wody. Krążek chlupnął, popłynął na dno jak mała złota rybka.
Cahir wydął wargi.
— Chyba masz za dużo pieniędzy.
— Możliwe — zgodził się Mattia, śmiejąc się jak człowiek, którego przydybano na robieniu czegoś niemądrego. — Może także chciałbyś spróbować? Podobno jeżeli wrzuci się koronę do fontanny i pomyśli życzenie, ma szansę się spełnić. 
— Naprawdę w to wierzysz?
Mattia usiadł na cokole, uśmiechnął się kącikiem ust.
— Ależ skąd. Ale sprawdzić nie zaszkodzi, prawda? Łap. — Rzucił w kierunku Cahira kolejną monetę. — Teraz twoja kolej.
Cahir złapał ją w locie, bez trudu, prawie odruchowo. Zahaczył wzrokiem o wybity na awersie wizerunek władcy, którego godności sobie nie przypominał. Westchnął, wrzucił koronę do wody, patrzył, jak opada na dno, spoczywa przy pozostałych. Czego w tej chwili chce? Czego mógłby sobie życzyć? Może czegoś prostego, czegoś, co mogłoby się spełnić.
Nie chcę się dzisiaj nudzić.
— Mamy coś jeszcze do załatwienia na mieście? — zapytał.
Mattia pogładził się kciukiem po podbródku.
— Hm. Raczej nie. Myślę, że możemy już wracać. Chyba że chciałbyś pójść gdzieś jeszcze.
Wiatr zawiał, rozburzył włosy, szarpnął za ubrania. Jakaś mewa zaskrzeczała przeraźliwie nad ich głowami. 
— Chyba nie — odparł Cahir po dłuższej chwili.
— W porządku? — Mattia popatrzył na niego uważniej, z cieniem troski w spojrzeniu. — Jesteś dziś wyjątkowo zamyślony.
— Och. — Cahir machnął nadgarstkiem niedbale. — Tylko znużony. To nic takiego.
— Mało ci wrażeń po ostatnim? 
— W sam raz. — Uniósł kącik ust, wspominając chwile spędzone w posiadłości lorda Waltze. Szybko spoważniał. — Ale zdążyłem już odpocząć. Od kilku dni nic się nie dzieje. Bezczynność także mi nie służy.  Cervan jest niespokojny. Wszędzie węszą ludzie z klanu Mera, którzy, jak na moje oko, ewidentnie coś kombinują. Pogoda się psuje, znów zbiera się na sztorm. Mam wrażenie, że coś jest na rzeczy, ale nie potrafię powiedzieć, co. Nie wiem też, jak przebiegają nasze działania w Almerze. Ile dni dzieli nas od powrotu do Tirie? To wszystko — westchnął. — Niepokoi mnie. 
— Nie warto troszczyć się o rzeczy, na które nie ma się wpływu — powiedział Mattia poważnie, ale miękko, jakby udzielał rady staremu przyjacielowi. — To nasz wolny dzień, odpocznijmy, spędźmy go beztrosko. Kto wie, co jutro powiedzą gwiazdy? Może to nasz ostatni taki poranek w Nowym Świecie. Jesteś głodny? Może pójdziemy coś zjeść? 
Wzrok Cahira powędrował w stronę migoczących w fontannie monet. Błyskały się jak uwięzione pod falującą taflą słoneczne promienie.
— Wydaje mi się, że wydajesz na mnie ostatnio zbyt wiele pieniędzy.
— Zgadzam się, wydaje ci się. — Na wargach Mattii pojawił się uśmiech szeroki, szczery. — Pod Albatrosem czy Dobre Wybrzeże?
Cahir zaciął wargi. Nie lubił tego uśmiechu. Był zbyt zaraźliwy. Nie było osoby, która długo potrafiłaby pozostać na niego niewzruszona. 
Otworzył usta, by odpowiedzieć. Nie zdążył.
Excusez-moi! — Ciemnowłosy mężczyzna wychynął spomiędzy przechodniów, stanął przed Mattią, rzucił mu pełne przejęcia, wręcz rozgorączkowane spojrzenie. — Przepraszam, pan hrabia D'Arienzo? Wzrok mnie nie zwodzi? Och, bien sûr, rozpoznaję rysy pańskiego ojca, Maria D'Arienzo. Cóż za spotkanie. Bonjour, monsieur le comte!
Skłonił się po dworsku: nisko i z przesadną rewerencją. Cahir poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy.
Hrabia?
Przesłyszał się. Mężczyzna mówił szybko, z silnym akcentem, to cudzoziemiec. Przesłyszał się. Na pewno. Spojrzał na Mattię, szukając potwierdzenia. Astrolog jak na złość nie patrzył w jego kierunku.
— Dzień dobry. — Pochylił lekko głowę, uśmiechnął się na powitanie. — Byłby pan uprzejmy przypomnieć mi skąd się znamy?
Ach, je suis désolée! — Cudzoziemiec pacnął się w czoło, zaśmiał dźwięcznie, choć nieco sztucznie. — Zapomniałem się przedstawić, ma faute... Ja pana hrabiego znam, pan hrabia mnie nie, cóż, tak bywa, tak bywa... — zamilkł na chwilę, odchrząknął, zrobił ważną minę, zaczął z emfazą, starannie wypowiadając słowa: — Jestem André Bernadotte, wielki malarz, uznany artysta, słowem: światowej klasy portrecista. Miałem niegdyś honor portretować pańskiego ojca. Dawno temu, przed laty. Wspaniały człowiek, au fait. Dobrze wspominam swój pobyt w Castello Stellato, przecudowne miejsce — westchnął głęboko, uśmiechnął się jowialnie, jakby do starych, miłych wspomnień. Szybko jednak odzyskał swadę, popatrzył najpierw na Cahira, potem na Mattię. — Och, panowie chyba są zajęci? Przybywam nie w porę? Może przeszkadzam?...
— Nie — zapewnił Mattia grzecznie.
— Tak — wypalił Cahir w tym samym momencie, butnie zadarłszy brodę. Rzucił Mattii chłodne spojrzenie. Masz-nawet-kurwa-posiadłość? 
Magnifique! — Przyklasnął malarz, ignorując słowa Cahira. — Będę mieć taką, uhum... prośbę. Małą, malutką. Próśbkę, można by rzec, haha... — Zbliżył palec wskazujący do kciuka, by zobrazować Mattii, o jak niewielką rzecz może chodzić. — Czy mógłby monsieur le comte D'Arienzo usiąść prosto? Tak, dobrze pan usłyszał, prosto. Och, oui-oui, właśnie tak, cudownie, pięknie... A teraz mógłby pan hrabia spojrzeć w prawo? Bogowie, cóż za profil! Ta szczęka, ta linia warg... Ach, czuję gwałtowny przypływ wszechogarniającego natchnienia! Panie hrabio... — Malarz pochylił się, konspiracyjnie zniżył głos. — Dysponuje pan wolnym czasem, jak mniemam?...
Mattia zawahał się.
— Niewykluczone — odparł wymijająco. 
— Ha, illustrement! — Malarz wyprostował się, złożył dłonie na piersi. — Mam dla pana hrabiego cudowną wiadomość! Pan hrabia ma szansę przysłużyć się muzom, na wieki pozostawić po sobie ślad w historii sztuki, a przy okazji oddać dobremu człowiekowi drobną przysługę...
Mattia wyglądał na coraz bardziej skonsternowanego.
— Słucham więc.
— Sportretuję pana — obwieścił malarz takim tonem, że jego słowa niemal zmaterializowały się w powietrzu, rozbłysły boskim nimbem. 
— Proszę?
— To nie potrwa długo — zapewnił pośpiesznie. — Biegle władam pędzlem, jestem malarzem-artystą-portrecistą, to jest: nie byle ulicznym pacykarzem. Znam się na swoim fachu, można mi ufać. Ręczę, że będzie hrabia zadowolony z efektu końcowego. 
— Mieliśmy iść coś zjeść — przypomniał Cahir sucho.
— Panie hrabio — zaczął malarz przymilnie. — Bardzo liczę na pana. Moja wena to rzecz ulotna. Nie wątpię, że rozwieje się w eterze wraz z pańskim odejściem... Proszę tylko o kilka chwil. Court moment.
Cisza. Wiatr zawiał. Kołująca nad ich głowami mewa znów zaczęła skrzeczeć.
Court moment — podkreślił w końcu Mattia.
Magnifique! — Malarz aż podskoczył z radości. — Słuszna decyzja, nie będzie pan żałował, gwarantuję, że tak właśnie będzie. Mój kunszt sprosta wszelkim oczekiwaniom. Haha, co za dzień, co za dzień, incroyable... Może mógłby monsieur le comte rozkazać swemu famulusowi przynieść tu moje malarskie utensylia? 
Cahir obciął malarza lodowatym spojrzeniem.
— Komu.
— To mój przyjaciel, Cahir O'Harrow — sprostował Mattia szybko.
Malarz, złapawszy się za brodę, popatrzył na Cahira. Pierwszy raz. Cahir wytrzymał jego katalogujący, nieprzychylny wzrok, wysunął żuchwę, wiedząc, że tak zawsze wygląda się arogancko.
— Och, intéressant. Nazwisko nic mi nie mówi, twarzy nie rozpoznaję. — Malarz podkręcił cienki wąsik, uśmiechnął się z powątpiewaniem: — Także arystokrata?
— Człowiek uczciwy i szlachetny — zapewnił Mattia.
Cahir parsknięciem dał do zrozumienia, za jak uczciwego i szlachetnego człowieka się uważa. 
— No nic. — Malarz wrócił spojrzeniem do Mattii, dodał rzeczowo: — Moje pędzle i farby trzeba będzie tu przenieść tak czy inaczej, bez nich malować nie sposób. Hm, może jednak pan Cair mógłby się tym zająć? Ośmielę się stwierdzić, że ma dobre warunki fizyczne.
— Jestem Cahir.
— Och, ależ oczywiście, pan Clahir, naturalnie, bien sûr... — zgodził się, akcentując każde słowo przesadnie głębokim skinieniem głowy. — To co, pofatyguje się pan? Moje przybory znajdują się po drugiej stronie fontanny, o, tam właśnie. — Wskazał palcem miejsce oddalone od nich o najwyżej dziesięć kroków. — Powinien pan trafić.
Nie ma we mnie godności, stwierdził Cahir w myśli, targając ze sobą składany taboret i drewnianą sztalugę, która prawie dorównywała mu wzrostem. Oprócz tego obwieszony był dwiema wypełnionymi pudełkami farb torbami; pod pachą trzymał czystą malarską paletę. Szedł, zastanawiając się, co pierwsze upuści. 
— Gdzie mam to zostawić?
— Proszę tutaj. — Malarz gestem dłoni wskazał mu odpowiednie miejsce.
Cahir położył torby przy podmurówce fontanny, rzucił na nie paletę, zaczął ustawiać sztalugę. Malarz cofnął się o kilka kroków, komentując jego poczynania słowem i gestem.
— Bardziej w lewo. Non, non, très mal, jednak w prawo. Jeszcze troszkę. Jeszcze... No, teraz to już za dużo. Proszę cofnąć. I może dać też nieco do przodu?...
— Chyba tak powinno być dobrze — wtrącił Mattia.
— Tak pan hrabia uważa? — Malarz postukał się palcem w policzek. — Hm, vérité, chyba może tak zostać, ma hrabia rację.
Podszedł do sztalugi, podsunął sobie taboret, zasiadł na nim dostojnie, zamaszystym ruchem odrzuciwszy do tyłu poły długiego płaszcza. Zdmuchnął z nieskazitelnie białego płótna niewidzialny pył. Wyjąwszy kawałek węgla z kieszeni, podrzucił go w dłoni, popatrzył na siedzącego naprzeciw Mattię.
— Proszę usiąść reprezentacyjnie — zalecił. — Och, oui-oui, joliment... Pan hrabia wprawiony w pozowaniu, widzę. Lekki uśmiech, proszę, broda trochę niżej, oui-oui.... A teraz klatka piersiowa do przodu, och, fantastique! Ha, proszę bardzo, niechże tylko pan Clahir popatrzy, oto i błękitna krew, oto rysy pełne dostojeństwa i majestatu, taak, takie twarze od wieków pociągają artystów... Ale, hm... czegoś jakby brakuje. Hm-hm... — Przez chwilę marszczył brwi w zamyśleniu, stukając się palcami po kolanie. — Och, wiem. — Wyjął dalię z małej kieszeni na piersi, wcisnął ją Mattii do ręki. — Proszę trzymać przy twarzy.
Mattia popatrzył na roślinę bez przekonania, uśmiechnął się niewyraźnie.
— Czy to absolutnie koniecznie?
— Absolutnie — zgodził się malarz. — Proszę mi zaufać, będzie dobrze, wiem, co robię. Kwiatek bliżej policzka. Encore. Teraz dobrze. Hola, hola, a pan Clamir gdzie się wybiera? Zapraszam, pomoże mi pan. Ktoś musi trzymać mi farby i pędzle.
Cahir uśmiechnął się połową ust. Nieładnie, drwiąco.
— Rozumiem, że sam pan sobie nie poradzi?
— Nie poradzę — odparł malarz śmiertelnie poważnie. — Potrzebny mi fam... systent. 
Wręczył Cahirowi drewnianą tackę do jednej ręki, paletę do drugiej. Na pierwszej położył kilka pudełek z farbami i kubek, do którego wrzucił garść pędzli. Gdy wrócił do szkicowania twarzy Mattii, Cahir dyskretnie spojrzał mu przez ramię. Malarz rysował szybko, sprawnie, z godną podziwu wprawą. Podobizna astrologa, zadziwiająco udana, wykwitała na płótnie w oczach. 
Bel, bel — mruczał, uśmiechając się błogo. — Dawno nie miałem tak wdzięcznego modela. Wyjątkowo piękny młodzieniec, czyż nie?
Cahir podniósł wzrok, popatrzył na Mattię. Astrolog siedział nieruchomo na cokole fontanny, uśmiechał się łagodnie, trzymając kielich dalii przy policzku. Woda fontanny opadała za jego plecami rozmigotaną, lazurowo-złotą kaskadą, trochę dalej, w tle, majaczył wysmukły front bogatej kupieckiej kamienicy.
 — Jestem przystojniejszy — stwierdził Cahir przekornie.
Malarz zaśmiał się cicho, protekcjonalnie. Nie przerwał rysowania, nie odwrócił wzroku od płótna.
— By być przystojnym, musiałby pan być przynajmniej oficerem — uśmiechnął się lekko. — By być przystojniejszym od hrabiego, co najmniej księciem. 
— Och, rozumiem — odparł Cahir neutralnym tonem, ze spokojnym, niewzruszonym wyrazem twarzy. Wiedział, jaka była jego pozycja społeczna. Wiedział, że była, jest i zawsze pozostanie niska. — Jako przedstawiciel pospólstwa mogę być najwyżej pospolity. Poprawnie dedukuję? 
— Najpoprawniej. — Malarz rzucił węgiel na tackę. — Cienki pędzel, proszę. 
Cahir wybrał na chybił trafił, podał mu od niechcenia.
— Ten?
Non.
Chwycił kolejny. Nie patrząc.
— Ten?
Non.
— Który?
— Cienki — podkreślił malarz.
— Ten?
— Och, oui-oui, ten. Można?
Cahir wykrzywił wargi, z umiarkowanym zainteresowaniem rzucił okiem na zawartość kubka.
— Tu są same cienkie pędzle — ocenił.
— Tylko cienki znawca — odciął się malarz. — Och, non! Wiatr zawiał i panu hrabiemu podwinęła się peleryna. Panie Clair, mógłby pan?...
Cahir powstrzymał się przed wywróceniem oczami. Z trudem. Podszedł do Mattii, ułożył pelerynę tak, jak była, niedbale naciągnął brzydko zmarszczony materiał na ramieniu.
— Nie pochwaliłeś mi się, że masz tytuł — mruknął.
Mattia nie poruszył się, zajęty pozowaniem. Popatrzył na niego kątem oka, uśmiechnął się oczami.
— A pytałeś?
— Panie Clamir, wystarczy już, lepiej nie będzie, farby i pędzle czekają na pana!
Malarz, z powrotem wręczywszy Cahirowi tackę, przygarbił się, zmrużył powieki, popatrzył na Mattię bacznie. Zaczął mieszać farby, nanosić je na płótno ostrożnymi, pieczołowitymi muśnięciami pędzla. Mattia siedział nieruchomo jak posąg. Cahir nudził się. Chciał wypełnić sobie czas obserwowaniem kręcących się po dziedzińcu osób, ale prawie nie miał komu się przyglądać. Chmury nad ich głowami ciemniały, ocean w oddali wzdychał i opadał gwałtownie. Zbierało się na burzę. Westchnął, patrząc w stalowoszare niebo. Co z moim życzeniem?
Xavier ukazał się jego oczom uderzenie serca później. 
Szedł środkiem naprzeciwległej uliczki krokiem nieśpiesznym, jedwabistym, lekko się ociągając. Dostrzegłszy ich, złożył wargi w uśmiechu w połowie grzecznym, w połowie wyniosłym; zbliżył się, miękko szeleszcząc połami kruczoczarnej peleryny. Gdy stanął obok Cahira, nonszalancko odrzucił ją na jedno ramię, podparł się dłonią pod bok, błysnął rautami pierścieni.
— Dzień dobry — wymruczał. — Cóż za spotkanie. Och. — Popatrzył na malarza, przebiegł wzrokiem po połowicznie pokrytym farbami płótnie. — Przybywam nie w porę? 
— Nie. — Mattia uśmiechnął się uprzejmie.
— Tak — palnął Cahir w tym samym momencie. 
Xavier zaśmiał się. Dźwięcznie, prawie niewymuszenie.
— Witaj, Cahirze. Widzę, że znów zmieniłeś profesję. Kiedy miałeś honor przekwalifikować się na podstawkę na pędzle? 
— Cześć, Xavier — rzucił Cahir sucho. — Miło cię widzieć, dobrze wyglądasz. Ładna koszula.
Bard uśmiechnął się skromnie. Gdy przeniósł ciężar ciała z nogi na nogę, kamea pod jego szyją błysnęła słabo spomiędzy falbanek żabotu, mimowolnie przykuła wzrok.
— Ha, wiem.
— Buchnąłeś jakiejś fance?
— Ciekawym, ile sobie liczysz za taką usługę — mruknął, omiatając Cahira umiarkowanie przychylnym spojrzeniem, wciąż z uśmiechem, tyle że mniej życzliwym. — Wysoko się cenisz? Pan malarz dobrze cię opłaca?
Cahir milczał przez chwilę. Czuł na sobie wzrok Mattii, widział, że malarz strzyże uszami.
— Ciekawym, po co ci ta wiedza — odpowiedział wolno, z ledwie słyszalną nutą zawahania, wiedząc, że wdając się w dyskusję, popełnia błąd.
— Przydałby mi się nowy stojak na lutnię. — Xavier uśmiechnął się połową ust. — Albo taboret pod nogi.
Malarz parsknął stłumionym śmiechem.
— Bardzo proszę nie rozpraszać mojego asystenta — napomniał Xaviera półżartem, niecierpliwym gestem dłoni nakazując Cahirowi trzymać paletę wyżej, tak jak wcześniej, bo teraz, gdy opuścił ramiona, niewygodnie mu sięgać.
— Och, naturalnie, przepraszam najmocniej. — Xavier stanął obok malarza, popatrzył na płótno trochę z zainteresowaniem, trochę tak, jakby robił to tylko dlatego, bo w pobliżu nie było żadnego bardziej zajmującego obiektu. — Prezentuje się to nader intrygująco. Znam markę tych farb. Słyną z jakości, wyjątkowo pięknych barw i niemałej ceny. Sprowadza się je z południa, tutaj dostać ich nie sposób.
Malarz skinął głową, z godnością zanurzył pędzel w jasnoniebieskim pudełeczku.
— Znawcy aż miło posłuchać.
Xavier cofnął się o krok, dwa, popatrzył najpierw na Mattię, potem na płótno. Tym razem z nutą krytycyzmu. 
— Mattia też nawet podobny.
Cahir zerknął malarzowi przez ramię.
— Gdyby zmrużyć oczy.
— I stanąć w odpowiedniej odległości. — Xavier cofnął się o kilka kolejnych kroków. — Proszę, teraz zdecydowanie lepiej to wygląda.
— Mnie osobiście bardziej przypomina Isidoro — zawyrokował Cahir, siląc się na poważny ton, walcząc z uśmiechem.
Xavier przechylił głowę, położył dłoń na podbródku.
— Mówisz? Hm, mnie bardziej w oczy rzuca się fakt, że nos jest trochę za duży.
Cahir parsknął. Tym razem głośno.
Trochę?
— Zaraz-zaraz. — Malarz wstał, nastroszył się, rzucił Xavierowi lekceważące spojrzenie, groźnie zmarszczył brwi. Skądinąd słusznie, bo z obrazem wszystko było w porządku. — A pan to kim tak właściwie jest? 
— Nie przedstawiłem się? Och, przepraszam, cóż za faux pas. Nazywam się Delaney. Xavier Delaney. — Bard skłonił się grzecznie, ale płytko, bez przesadnej rewerencji. Zdjął kapelusz z głowy, fantazyjnie zawinął nim w powietrzu, jak gdyby tylko po to, by zaprezentować zebranym, jak pięknie potrafią tańczyć w powietrzu farbowane strusie pióra wpięte w jego rondo. — Artysta z Tirie.
Malarz łypnął na niego podejrzliwie.
— Portrecista?
— Muzyk.
— Przyjaciel hrabiego?
— Kogo?
— Hrabiego D'Arienzo — powtórzył z naciskiem.
Xavier uśmiechnął się, popatrzył na Mattię kątem oka.
— Raczej dobry znajomy.
— Konfrater mojego asystenta? 
Zerknął na Cahira.
— Nie sądzę.
— Szlachcic?
— Pan się ze mnie naigrywa? — Uniósł kąciki ust w parodii rozbawienia. — Nie widać?
— Pardon — bąknął malarz. Dodał trochę niepewnie, nagle dziwnie łagodnie. — Może któregoś dnia znalazłby pan chwilkę by dla mnie zapozować? Ręczę, że...
— Bardzo wątpię — odparł Xavier takim tonem, jakby nie dość, że był przyzwyczajony do tego typu propozycji, to jeszcze przewidział, że malarz o to zapyta. — Ale oczywiście miło mi, dziękuję. Cóż, chyba muszę panów przeprosić. Już późno, czas nagli, pora wracać do swoich spraw. Do widzenia, hrabio. Miło było poznać, artysto. Żegnaj, podstawko.
Cahir zaciął wargi, rzucił mu kose spojrzenie. Idź-do-diabła.
Gdy Xavier odszedł, jeszcze przez kilka chwil patrzył w miejsce, w którym zniknął. A więc nawet ty masz herb?, westchnął w myśli. Nawet ty?
Dmący od oceanu monsun rozpędził po niebie ołowiane chmury, przyniósł zapach soli i deszczu, owiał chłodem i melancholią. Jakaś mewa znów zaskrzeczała przeraźliwie. W oddali, gdzieś ponad czarnymi falami, wstęgi błyskawic bezgłośnie roztrzaskały niebo.
Malarz malował. Mattia pozował. Cahir nudził się. Gdy ocenił, że obraz jest niemal gotowy, rzucił:
— Pomówmy o wynagrodzeniu. 
— Bonne idée. — Malarz wyprostował się na taborecie, zakręcił pędzlem w palcach. Kropla jaskrawozielonej farby opadła mu na spodnie. — Czy dwa tysiące koron to adekwatna cena za portret hrabiego D'Arienzo, pana na Castello Stellato, będący, au fait, dziełem mojego życia?
— Że co?
— Możemy się potargować, oczywiście...
— Miałem na myśli wynagrodzenie dla mnie i dla Mattii — powiedział Cahir twardo, chłodno, patrząc na malarza wzrokiem, w którym nie było cienia sympatii. — Dla mnie za asystowanie, dla Mattii za zostanie pańskim modelem.
— Chce pan powiedzieć — zaczął malarz wolno, jakby nie do końca rozumiejąc — że nie chcą panowie mojego obrazu?
— To umawialiśmy się na jego zakup?
— Théoriquement pas, jednakże... — Malarz odwrócił wzrok, udał, że miesza farby. Mówił cicho, tym razem w jego tonie nie było ani buty, ani przekonania. —  Jednakże sami panowie rozumieją, obraz powstał z myślą o panu hrabim D'Ariezno, jako dowód mego uznania dla jego cudownej fizjonomii... Wierzę, że gdy pan hrabia go ujrzy, zechce go nabyć. To nie jest byle jaki obraz, ja nie jestem byle jaki malarz...
Cahir uśmiechnął się, popatrzył na Mattię.
— Panie hrabio?
— Zdecyduję, gdy ujrzę — odparł astrolog spokojnie.
Malarz zafrasował się wyraźnie, ale nic nie powiedział.
Voilà — zakrzyknął jakiś czas później. Pluskające się w fontannie gołębie poderwały się do lotu z miękkim trzepotem skrzydeł. — Ça y est! Obraz gotowy, dzieło skończone. Panie hrabio, zapraszam!
Mattia zeskoczył z cokołu z odcieniem ulgi na twarzy. Poruszył barkiem i szyją, rozprostował ręce i nogi, najpewniej zesztywniałe po kilku godzinach pozowania. Podszedł do sztalugi powoli, z łagodnym uśmiechem, ale jakby tłumiąc westchnienie. W jego spojrzeniu kryło się zmęczenie. Gdy popatrzył na płótno, zaśmiał się szczerze, ale krótko.
Młodzieniec z obrazu był do niego podobny, ale i nierealistycznie piękny, nieskazitelny jak marmurowa figura. Na płótnie dominowały pastelowe, wiosenne kolory. Wymalowane na nim niebo miało kolor krystalicznie czystej wody.
— I co, bierze pan? — zagaił malarz szeptem, z nadzieją.
Mattia zastanowił się.
— Za pięćset.
— Może... może tysiąc pięćset? Te farby, jak słusznie wspomniał pan Delaney, to nie jest rzecz tania, a samo płótno...
Mattia skinął głową. Trochę niecierpliwie.
— A więc tysiąc.
Malarz uśmiechnął się.
Bon. Może pójdziemy gdzieś usiąść? Pan Clair popilnuje obrazu, pan hrabia wypisze czek, a ja...
— Będę miał dla pana jeszcze jedno zadanie — wyznał Mattia bez ogródek.
— Słucham zatem.
— Namaluje pan teraz pana Cahira. Ja, oczywiście, potrzymam pędzle.
Cahir zmarszczył brwi.
— Co?
Mattia odpiął pelerynę i, nie bacząc na sprzeciwy, narzucił mu ją na ramię. Gdy wcisnął mu dalię do ręki, teraz już wiotką, zszarzałą i półmartwą, malarz zakasał rękawy.
— Bien sûr, stanie się, jak pan hrabia sobie życzy, naturellement. Panie Calhir, co pan tak stoi? Nie słyszał pan? Raz-raz, zapraszam na cokół, nie mam dla pana całego dnia. To będzie po tej samej cenie, jak rozumiem?
Mattia popatrzył na Cahira, parsknął cichym śmiechem.
— Po tej samej.

Opowiadanie powstało dla żartu, przepraszam za kaleczenie francuskiego ♥

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz