czwartek, 5 listopada 2020

Od Cahira cd. Mattii

Gdy wjechali do Nylth, przestało padać. Jak na złość.
Cahir zsunął kaptur z głowy, strząsnął z twarzy mokre, klejące się do czoła włosy. Objął spojrzeniem smętnie majaczące w oddali wiejskie chałupy, krzywe płotki, zarośnięte podwórza. Zatrzymał klacz, odetchnął chłodnym, ostrym powietrzem. W nozdrza uderzył go zapach spłukanej deszczem ornej ziemi i zwierząt gospodarskich. 
— No proszę, dotarliśmy — powiedział sucho, bez wyrazu, po prostu stwierdzając fakt. — Już zaczynałem wątpić, że nam się to, kurwa, uda.
— Daleko stąd do zajazdu? — zapytał Mattia, ściągając wodze. Minę miał nietęgą, usta: lekko zaciśnięte, spojrzenie — zmęczone.
— Nie wiem, trzeba będzie kogoś zapytać.
Mattia westchnął cicho, skinął głową. 
— Więc kogoś poszukajmy. 
Ruszyli dalej. Niechętnie, jakby z ociąganiem. W milczeniu wjechali na szeroką, gminną drogę. Kopyta koni zamlaskały w błocie, zachlupotały w mętnych, bagnistych kałużach. Cahir obojętnie przypatrywał się mijanym domostwom, czarnym połaciom ugorów, nad którymi tworzyły się szaroniebieskie chmury oparu. 
— Widzisz tu kogoś? — zagadnął Mattia, popędzając ociągającego się wierzchowca. 
Aldebaran od jakiegoś czasu zostawał w tyle. Szedł bez przekonania, jakoś sztywno, noga za nogą, z chrapami przy ziemi. 
Cahir rozejrzał się pobieżnie.
— Tam chyba ktoś idzie. — Wskazał podbródkiem kroczący skrajem drogi cień ludzkiej sylwetki. 
— Chyba nawet ktoś miejscowy — ocenił Mattia, mrużąc oczy.
— Zaczepiamy?
— Nie mamy wyjścia.
Gdy konie poszły kłusem, grudki rozmokłej ziemi zapryskały na wszystkie strony. 
— Przepraszam... — zaczął Mattia, doganiając właściwą osobę.
Była nią kobieta. Niemłoda, skromnie ubrana. Czarne, przetykane siwizną włosy upięte miała z tyłu głowy w niedbały, rozpadający się węzeł. W ręce trzymała powróz, za którym człapały dwie chude, bure kozy. 
— Przepraszam panią bardzo... 
Chłopka odwróciła się tak gwałtownie, jakby dopiero go spostrzegła.
— Hę? O co chodzi? — zapytała napastliwym tonem, mierząc astrologa nieufnym spojrzeniem czarnych, szybko poruszających się oczu. 
Mattia uśmiechnął się grzecznie, ale trochę nieprzekonująco.
— Mogłaby nam pani powiedzieć, którędy do zajazdu?
Kobieta podrapała się po głowie.
— Do czego? 
— Do zajazdu — powtórzył Mattia spokojnie, cierpliwie. — Podobno jakiś znajduje się gdzieś na obrzeżach Nylth. Prowadzi go Adam Darett.
— Darett? Aaaaa. — Odchyliwszy się, otworzyła usta ze zrozumieniem, wystawiając na pokaz  liczne ubytki w zębach. — Darett, ten stary frant? O niego chodzi? No to jest tu pewien zajazd, tak, prawda. Ale my tu tego lokalu tak górnolotnie nie nazywamy — dodała, zagadkowo unosząc kąciki ust. — Podupadły jest trochę, od środka taka trochę melina, jak na moje oko. Albo bordel.
Cahir uśmiechnął się samymi wargami.
— Pogratulować bogatej skali porównawczej — wypalił cicho, ledwie słyszalnie. Ale wciąż słyszalnie.
Chłopka poczerwieniała. Mattia pobladł. Strzelił na Cahira spojrzeniem w połowie niedowierzającym, w połowie skonsternowanym.
— Ja... bardzo przepraszam. To... którędy to będzie? 
— Prosto do młyna — burknęła, odchodząc. — Potem na lewo.
Nie ujechali daleko, gdy Cahir poczuł na karku spojrzenie. Obrócił się przez ramię. Kobieta z kozami, zadarłszy butnie głowę, pokazała mu język i digitus impudicus. Parsknął pogardliwie, popędził klacz, z impetem wjechał w głęboką kałużę, rozpryskując wodę na wszystkie strony.
— Nie byłeś zbyt uprzejmy — stwierdził Mattia, gdy zrównali się strzemieniem. Jego głos brzmiał neutralnie, nie było w nim wyrzutu ani reprymendy. — Wszystko w porządku?
Cahir poczuł coś niemiłego, jakieś kłopotliwe wrażenie, jakby cień skonfundowania. Wolałby zostać złajany. Przyszło mu do głowy, by przeprosić, ale przeszkodziła mu w tym męska duma.
— Jestem zmęczony — rzucił tylko.
— Ja także — westchnął Mattia, przymykając powieki. — Ale już prawie jesteśmy na miejscu, to niemal koniec podróży. Pozwolisz, że wezmę na siebie konieczność dogadania się z właścicielem? 
— Oczywiście.
Głos Cahira był pozbawiony gniewu i żalu, zwyczajny, tak naturalny, że aż nienaturalny. 
— Nie zamierzam przeszkadzać.
Minęli młyn. Skręcili w lewo. W pewnym momencie ich oczom ukazał się samotny, oddalony od innych domostw przybytek. Cahir z rezygnacją popatrzył na poszarzałe, upstrzone wykwitami ściany, kryty butwiejącą strzechą dach, obtłuczony kominek, rozwalony cokół studni i resztki zdewastowanych i zadeptanych grządek malw.
— Myślisz, że to tu? — Mattia przyjrzał się, łagodnie marszcząc brew.
Cahir zsiadł z konia, przełożył mu wodze przez szyję.
— Chyba tu. Opis się zgadza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz