piątek, 6 listopada 2020

Od Isidoro - Event

Isidoro odchorował nieco swoją pomoc u pana Delafontaina – Mattia twierdził, że musiał złapać jakąś infekcję od dzieci z sierocińca, ale po dwóch dniach lekkiej gorączki młodszy astrolog poczuł, że czuje się już w miarę w porządku i może wrócić do zadania, które postawił przed nimi wszystkimi Mistrz Cervan.
Mattia wtedy spał, wyczerpany po licznych przygodach w bibliotece, toteż nie spostrzegł nawet, z jaką intensywnością jego brat wpatrywał się poprzedniej nocy w gwiaździste niebo i jak nerwowo skubał koniec rękawa, przebiegając wzrokiem między jaśniejącymi w ciemności światłami. Gwiazdy nieraz mówiły Isidoro rzeczy trudne lub bolesne, zawsze jednak przepowiednie dotyczyły osób, które słabo znał i które były mu odległe. Tym razem jednak było inaczej. I nie chodziło tylko o Mattię.
Mężczyzna zdawał sobie sprawę z tego, że przebywał w Gildii dość krótko, a wiele jego relacji było raczej jednostronnych – Isidoro miał wąskie grono otaczających go osób, toteż każdą nową więź traktował jako coś ważnego. I nawet jeśli dla kogoś innego Isidoro był tylko kolejną osobą do pozdrowienia przy posiłku, astrolog co noc wytrwale poświęcał swój czas by dojrzeć w gwiazdach wszelkie niebezpieczeństwa, które mogłyby na owe osoby spaść. Widział ich wszystkich codziennie, codziennie poniekąd towarzyszył im w ich zwyczajnych dniach. Dzień po dniu, stawali mu się coraz bliżsi.
Jego porady były zazwyczaj dość ogólne i można było powiedzieć, że Isidoro przekazywał je jak paczkę i nie zajmował się nimi potem. “Czas wymienić strunę”, “Uważaj na wykrot za rzeką”, “Po południu będzie burza, zamknij okiennice w warsztacie” to były tylko niektóre przykłady. Teraz jednak los wkładał w ręce Isidoro bardzo wiele wątków i za każdy z nich obarczał odpowiedzialnością. W nadchodzących wydarzeniach wiele mogło pójść nie tak, a chociaż wszelkie przeciwności miały być pokonane cudzą ręką, to od Isidoro głównie zależało, czy w krytycznym momencie każda z owych rąk będzie chętna do pomocy.
Astrolog się bał. I to bardziej, niż kiedykolwiek.


Klimat i pogoda Almery były zbyt zapraszające, by jeść w bursach, toteż jedną z pierwszych rzeczy, które gildyjczycy zrobili, było wystawienie stołów i krzeseł z jadalni na zewnątrz. Cóż, może “jadalnia” to było zbyt duże słowo – meble wstawione były w jedną z nieużywanych hal przylegających do burs i dzieliły pomieszczenie z kuchnią. W środku nie było niczego godnego uwagi, zaś na zewnątrz znajdowało się kilka drzew, a w oddali było widać morze, więc siłą rzeczy w takie miejsce przestawiono stoły i krzesła.
Isidoro opuścił bursę i skierował swoje kroki do jednego ze stolików. Siedział przy nim Mattia – pochylał się nad mapą, a w jego ręku tkwiło ametystowe wahadełko, które leniwie wirowało nad kartką. Sądząc jednak po tym, że starszy D’Arienzo marszczył brwi tak bardzo, że aż mu się nastroszyły, jego wróżenie nie szło najlepiej. Zaraz obok siedział Cahir – szpieg z lekkim powątpiewaniem przyglądał się poczynaniom Mattii, ale niczego nie komentował. Podniósł tylko wzrok słysząc kroki Isidoro, a w jego ślad poszedł Mattia i jego brwi zmarszczyły się jeszcze bardziej.
— Masz wypieki — powiedział z troską.
— Owszem — Isidoro postawił na stole kosz wypieków i tacę z dzbankiem i kubkami. — Nie jedliście jeszcze śniadania.
Zapadła chwila ciszy, a potem Cahir parsknął pod nosem, zaś Mattia pokiwał tylko głową, uśmiechając się do siebie, jednak jego brwi w końcu przestały się tak stroszyć.
Koszyk pełen rogalików nadziewanych dżemem wraz z kawą zbożową nie był takim najgorszym początkiem dnia i przez pewien czas mężczyźni zajęli się jedzeniem. Kiedy jednak pierwszy głód został zaspokojony, Mattia wrócił wzrokiem do mapy i wahadełka.
— Cały czas milczy. Tylko wiruje nad mapą, nie wiem co się dzieje.
Astrolog wziął ponownie wahadełko i już miał po raz kolejny zawiesić je nad mapą, gdy usłyszał nieco nieśmiały głos.
— Przepraszam, czy można?
Był to Nicolas, gildyjny wynalazca. Ani Mattia, ani Isidoro nie mieli z nim zbyt wiele do czynienia – mężczyzna był dość wycofany i tylko kilka razy zadał nieco pytań o teleskop w obserwatorium. Teraz jednak wyraźnie przyciągała go mapa i wahadełko, a zaciekawienie wygrywało z oporami i nieśmiałością.
— Proszę, oczywiście — Mattia wskazał Nicolasowi wolne krzesło, zaś Isidoro przesunął w jego stronę koszyk rogalików. Wynalazca nieco niepewnie poczęstował się jednym i zwrócił swoją uwagę na mapę i wahadełko.
— Przyznam, że nigdy nie byłem świadkiem um… przebiegu procesu wróżenia, toteż jeśli byłaby możliwość…
— Naturalnie, tutaj nie ma nic do ukrycia.
To mówiąc Mattia wyciągnął dłoń z wahadełkiem nad mapą.
— Wskaż mi lokalizację odłamków zwierciadła Asaima — powiedział w skupieniu.
Wahadełko drgnęło, zaczęło powoli wirować i zataczać regularne okręgi nad mapą. Mattia powoli przesuwał rękę z wahadełkiem, jednak zawieszony na złotym łańcuszku ametyst nie wychylił się mocniej w żadną stronę i z daleka wyglądało to tak, jakby Mattia po prostu kręcił ciężarkiem na sznurku nad jakąś kartką.
— Tak to wygląda. Przykro mi, że pierwsze wróżenie jakie zobaczyłeś zakończyło się fiaskiem — Mattia odezwał się do wynalazcy, odkładając wahadełko do pudełka, na co Nicolas tylko pokręcił głową.
— Trochę szkoda, że poszliśmy po tę mapę na próżno — wtrącił Cahir, odchylając się na krześle.
— Nie tak do końca na próżno, nie wyczerpaliśmy jeszcze wszystkich opcji. — Chociaż Mattia był wyraźnie rozczarowany niepowodzeniem wróżby, której rezultatu był tak pewien, nie był typem człowieka, który rozkłada bezradnie ręce jeśli coś szło nie po jego myśli. Jego umysł od razu szukał alternatywnych ścieżek i rozwiązań. — Jest jeszcze inny sposób. To metoda hybrydowa łącząca tasenografię, czyli sztukę wróżenia z fusów, z kartografią. Będziemy jednak potrzebowali do tego celu jeszcze filiżanki ze spodkiem, gładkiej serwetki i herbaty o drobnych liściach – nie przypuszczałem, że te utensylia mogą być potrzebne więc ich ze sobą nie wziąłem, ale wierzę, że nie będzie najmniejszego problemu by dostać tego typu rzeczy w Almerze.
— Nigdy nie słyszałem o takiej metodzie — odparł Nicolas. — Na czym polega?
— Po wypiciu naparu filiżankę odwraca się szybkim ruchem na nakryty serwetką spodek, a następnie stara się dopasować wzór ułożony z fusów do elementu mapy. Jest to nieco trudniejsze technicznie niż odczytanie lokalizacji wskazanej przez wahadełko, ale na pewno warto to sprawdzić.
— Wydaje mi się, że przy głównym placu był jakiś sklep z porcelaną — wtrącił Cahir, przeczesując palcami włosy. — Chyba zaraz obok jubilera, jeśli mnie pamięć nie myli.
— To świetnie, moglibyśmy tam od razu pójść!
Mattia był na tyle zaabsorbowany rozmową i planami, że nie zwrócił uwagi z jaką intensywnością Isidoro wpatrywał się w mapę.
— Pytanie — wypalił nagle młodszy astrolog, przerywając dyskusję i ściągając na siebie zaskoczone spojrzenia.
— Jakie pytanie? — Mattia uniósł brew.
— Pytanie… jest źle zadane.
— Wcześniej pytaliśmy też o lokalizację pojedynczego odłamka oraz o lokalizację najbliższego odłamka, efekt był ten sam — wyjaśnił Mattia. Sądził, że Isidoro chodziło o to, że jeśli pytał o lokalizację „odłamków”, to wahadełko zakreślało po prostu obszar, gdzie się znajdowały, czyli całą Almerę.
Drugi astrolog pokręcił tylko głową i otworzył swoją torbę, by wydobyć z niej własne wahadełko. Był to regularny odłamek obsydianu zawieszony na cienkim, srebrnym łańcuszku.
— Wskaż drogę tym, którzy poszukują odłamków zwierciadła Asaima.
Tym razem nie było żadnego wirowania i krążenia. Wahadełko szarpnęło, wychyliło się i zastygło w powietrzu pod kątem, jakby z mapą łączyła je jakaś niewidzialna nitka. Z ust Nicolasa wydobyło się zaskoczone “Och!”, zaś Cahir na powrót pochylił się nad mapą. Wahadełko bez wątpienia wskazywało na rozległą posiadłość umiejscowioną na szczycie klifu i należącą do zdecydowanie najbogatszego mieszkańca Almery, pana Waltze.
— Niebywałe — powiedział Nicolas, pocierając podbródek dłonią i dokładnie lustrując wzrokiem przestrzeń pomiędzy wahadełkiem i mapą.
— To wróżba tylko dla naszej czwórki, czy...? — Mattia skierował to pytanie do Isidoro. Był już przyzwyczajony do tego, że jego brat zawsze osiągnął spektakularny sukces kiedy przychodziło do wróżenia, więc swoim zwyczajem przeszedł do działania. Cahir pokiwał tylko głową dochodząc do wniosku, że w sumie i tak nie planował niczego konkretnego na ten dzień, więc może się przejść, jednak Nicolas nie czuł się przekonany:
— Idziemy we czwórkę? Ach… nie jestem pewien, do czego miałbym być potrzebny w szlacheckiej posiadłości. To nie do końca moja specjalizacja… — Mężczyzna urwał lekko skrępowany, a potem uciekł wzrokiem gdzieś w bok.
— Częścią wróżby jest zobaczenie, dokąd ona prowadzi. Skoro uwzględnia również i ciebie, to na pewno znajdzie się moment, w którym twoje umiejętności będą niezbędne. — Nicolas w skrępowaniu zaczął pocierać dłoń i uciekł wzrokiem gdzieś w bok. — Nicolasie, proszę, chodź z nami.
Wynalazca westchnął tylko, ale w końcu na jego ustach pojawił się nieśmiały uśmiech.
— Skoro tak… — Spojrzał z powrotem na Mattię i skinął głową.
— Isidoro? — Mattia wrócił do swojego pytania, na które młodszy astrolog dalej mu nie odpowiedział.
— Dla piątki. Jeśli pójdziemy tylko we czwórkę, zginiemy — odparł Isidoro tak poważnym tonem, że nikt oprócz Mattii nie wziął tego na poważnie. — Potrzebujemy daru losu.
— Daru losu? — Ton Cahira wskazywał wyraźnie, że wątpi w koncept.
— To… pierwsza osoba, która przyjdzie, a której się nie spodziewamy — wyjaśnił Mattia.
— Już tu idzie — dodał Isidoro, odwracając się w kierunku wyjścia burs.
Inni poszli za jego przykładem, toteż gdy Xavier wyszedł z budynku, od razu napotkał wlepione w niego cztery pary oczu. Bard zastygł wyraźnie zdziwiony i poprawił przewieszoną przez ramię lutnię.
— Coś się stało…?
— To on — powiedział Isidoro wstając, a Mattia zaraz poszedł w jego ślady.
— To nie ja — bez namysłu zaprzeczył Xavier. — To na pewno nie ja, to był zupełnie ktoś inny. Wszystko, co słyszeliście to podłe kalumnie. Znacie mnie! Ja nigdy bym czegoś takiego nie zrobił! — Mężczyzna cofnął się pół kroku, sięgnął ponownie do klamki. — Poza tym zawsze trzeba wysłuchać obu wersji wydarzeń, wyciągacie pochopne wnioski…
Mattia zajął się wyjaśnianiem nieporozumienia i naprostowaniem całej sytuacji, by ich dar losu nie postanowił się ulotnić.
Xavier przeczesał palcami włosy, jakby się zastanawiał, ale widać bycie nazwanym “darem losu” musiało przeważyć.
— Do posiadłości pana Waltze? Nie wiem, czy mogę sobie pozwolić dziś na taką wycieczkę, mam sporo planów… — Zawiesił głos i westchnął. — Będzie tam chociaż dobra zabawa?
Isidoro zamyślił się na te słowa. On świetnie się bawił rozwiązując zadania z matematyki, był jednak świadom, że dla przytłaczającej większości społeczeństwa była to całkowita antyteza tego, co postrzegano jako dobrą zabawę. Doszedł więc do wniosku, że może to działać w dwie strony – to, co on postrzegał za przeciwieństwo dobrej zabawy, powinno być dobrą zabawą dla innych. Kiedy przebiegł w myślach wydarzenia, jakie miały czekać ich tego dnia poczuł, że może udzielić Xavierowi bardzo precyzyjnej odpowiedzi.
— Tak, to będzie zabawa życia.


Większość posiadłości w Almerze należących do szlachty nie była aż tak wytworna, raczej ładna i wygodna. Możni tego świata zazwyczaj utrzymywali tu swoją letnią siedzibę, w której spędzali może dwa-trzy miesiące w roku. Ci uzależnieni od miejskiego zgiełku zadowalali się kamienicą w pobliżu centrum, ci zaś, którzy woleli nieco więcej prywatności preferowali niewielkie wille z zacisznym ogrodem bądź widokiem na plażę i morze. Jedynie pan Mirelli Waltze miał swoją główną siedzibę w Almerze, a biorąc pod uwagę fakt, że był do tego nieprzeciętnie zamożny, to należące do niego włości stanowiły całkiem rozległy kompleks budynków spełniających przeróżne funkcje.
Posiadłość owa znajdowała się na szczycie wysokiego klifu górującego nad północną częścią Almery a do jej serca prowadziły dwie bramy. Północna była bardziej reprezentacyjna, przeznaczona dla szlachetnych gości i wychodząca prosto na główny dom. Z takiej perspektywy posiadłość robiła niesamowite wrażenie, bo oto wyjeżdżało się z ciemnego, olchowego lasu prosto na rozległy klif i ozdobny, jasny pałacyk, który jawił się niczym puchata chmura na tle błękitu nieba. Dla odmiany druga brama, południowo-wschodnia, łączyła całość z miastem – była ona właściwie bez przerwy otwarta i od rana do nocy przejeżdżały przez nią przeróżne wozy z zaopatrzeniem, kręcili się tam służący i przychodzili petenci, jednak przez to droga od niej do głównego domu była dużo dłuższa. Miało to sens – po drodze mijało się wszystkie niemal pomieszczenia gospodarcze, a to do nich najczęściej docierały ciężkie i wyładowane towarami wozy. Tę właśnie bramę próbowali sforsować gildyjczycy, jednak rzecz jasna zostali zatrzymani przez strażników.
— Proszę poczekać! W jakiej sprawie panowie przybywają?
Strażnik, który ich zatrzymał, swą młodość miał już raczej za sobą i najpewniej oczekiwał pojawienia się na świecie swoich pierwszych wnucząt. Mimo to gdy podchodził do grupy, jego krok był sprężysty, a lekko zmarszczone brwi i posiwiałe, krzaczaste wąsy wyraźnie mówiły, że nie ma sensu z nim zadzierać. Jego słowa były uprzejme, głos spokojny i stanowczy, łatwo było jednak go sobie wyobrazić, jak dobywa broni by zatrzymać ewentualnych intruzów.
Mattia już otwierał usta, by zacząć coś mówić, uświadomił sobie jednak, że tak naprawdę to jego młodszy brat słowem się nie zająknął, co prócz wróżby i wahadełka ich tu sprowadza.
— Mewy — rzucił swoim zwyczajem Isidoro, a następnie skierował wzrok na brata, wiedząc bardzo dobrze że ten zaraz pchnie rozmowę na właściwe tory. Tak też się stało, Mattia od razu podjął wątek:
— Jesteśmy przedstawicielami Gildii Kissan Viikset. Doszły nas słuchy, że posiadłość pana Waltze jest nękana przez mewy toteż chcielibyśmy pomóc w tej kwestii.
— Pan Waltze to zajęty człowiek… — Strażnik podkręcił wąsa i zlustrował spojrzeniem grupę wraz z rumakami, których wszyscy dosiadali. Jego wzrok nieco dłużej zatrzymał się na wyraźnie szlacheckim odzieniu Mattii i Isidoro, przebiegł po ozdobnym płaszczu Xaviera, pierścieniach na palcach Cahira i smukłej szyi Al-Fali. Mężczyzna przez dłuższy czas wpatrywał się też w Nicolasa, ale widać wynalazca również pomyślnie przeszedł jakiś rodzaj testu, bo strażnik w końcu pokiwał głową i dokończył: — …ale mewy naprawdę dają się nam wszystkim we znaki.
Strażnik odwrócił się i zawołał drugiego mężczyznę. Chociaż tego trudno było nazwać aż mężczyzną, bardziej młodzieńcem lub wręcz chłopakiem – pod nosem miał tylko ledwo widoczny puch, a pulchne policzki wciąż pokrywał trądzik.
— Zaprowadź panów do głównego domu.
Po młodszym strażniku od razu było widać lekkie onieśmielenie.
— U-uh… proszę panów za mną. Może… może najpierw udamy się do stajni, tak. Zapraszam.
Cała grupa podążyła za strażnikiem. Wystarczyło zrobić ledwie kilka kroków w głąb terenów należących do rodziny Waltze by było widać, że mewy na wiele sobie tutaj pozwalają. Całe stado kołowało nad klifem, mewy obsiadały też kalenice i drzewa, niektóre snuły się wręcz po drodze a na próby przegonienia miotłą reagowały darciem się i gniewnymi podskokami.
W tym momencie cała grupa była świadkami pewnego wydarzenia - jakaś służąca niosła kosz pełen jabłek, gdy nagle jedna z siedzących do tej pory na kalenicy mew poderwała się do lotu i błyskawicznie zaczęła pikować w stronę kobiety. Całość trwała ledwie ułamek chwili - wystarczyło mrugnąć, by przegapić moment w którym biały ptak porwał jabłko i z powrotem wzniósł się w niebo, goniony pokrzykiwaniami służącej.
— Od kiedy mewy jedzą jabłka? Wydawało mi się, że żywią się rybami — rzucił Nicolas, obserwując niknącą w oddali mewę, jednak nikt nie był w stanie udzielić mu sensownej odpowiedzi. Całe zdarzenie było co najmniej zagadkowe, ale doskonale obrazowało z czym muszą mierzyć się mieszkający tu ludzie.
Mattia zeskoczył z grzbietu Aldebarana i szybko zrównał krok z chłopakiem. Ten wyraźnie się zdziwił i wyglądał na jeszcze bardziej skrępowanego.
— Długo pan tu pracuje? — zagadnął Mattia.
— Jaki tam pan… Nazywam się Sammy i pracuję tu już rok. No, prawie rok, niedługo będzie rok, tak…
— Rok to dość długo, a i stanowisko odpowiedzialne – trzeba mieć głowę na karku, żeby wiedzieć, kogo wpuścić a kogo nie.
Strażnik aż się zaczerwienił i widać było, że słowa Mattii mile go połechtały.
— Tak pan uważa…? No, w sumie można tak powiedzieć. Dużo się dzieje, czasem bardzo dziwni ludzie potrafią przyjść, tak…
— Odniosłem wrażenie, że nie jesteśmy pierwszą grupą, która próbuje poradzić sobie z tymi mewami, mam rację?
Z jakiejś przyczyny twarz strażnika dziwnie spochmurniała. Chłopak zmarszczył brwi i westchnął ciężko.
— To jest trudny temat — mruknął tylko, a potem wskazał głową budynek. — Tu jest stajnia, zaraz kogoś zawołam.
Jak powiedział, tak zrobił i z budynku stajni zaraz wyszło kilka osób. Cahir z zadowoleniem zauważył z jakim zapałem stajenni zajęli się końmi – dwójka rzuciła nawet kilka uwag odnośnie nóg Al-Fali i błyszczącej sierści Bębenka.
— Dobrze się nimi zajmiemy, proszę się nie martwić — zapewniła ich jedna z dziewcząt odbierając wodze od Cahira, jednak jej uwaga była w całości skupiona na Al-Fali. — Zostaniesz z nami, prawda? Grzeczna dziewczynka, jesteś taka śliczna…
— Mają mało ładnych koni, to każdym się cieszą — podsumował strażnik, kiedy cała grupa odchodziła już ze stajni. — Pan Waltze nie jest fanem, to i stajnia jest pusta, są tylko te należące do gości.
Cahir zmarszczył lekko brwi na ostatnią uwagę, biorąc widać fakt niebycia fanem koni przez pana Waltze jako jakiś osobisty afront.
— Co innego ptaki. Te to pan Waltze uwielbia. — Dokończył strażnik z przekąsem i przewrócił teatralnie oczami, a potem dodał już cichszym tonem. — Powiem panom w tajemnicy, że to przez to była straszna draka z poprzednią ekipą od mew.
Mattia uniósł brwi zaintrygowany.
— A cóż takiego się wydarzyło?
Strażnik zrobił lekką pauzę, jakby zastawiając się, czy na pewno powinien dzielić się takimi informacjami, widać jednak że plotkarstwo w końcu wygrało.
— Bo wiedzą panowie, pan Waltze próbował pozbyć się tych mew na własną rękę. Zamówił pełno klatek, kazał powykładać w nich przynęty i wyłapać te latające cholerstwa. Cały dzień ludzie je łapali, no po prostu był bajzel na kółkach – one się tu darły, dziobały wszystko wokół, no ale jak już je wyłapali, to pan Waltze kazał je gdzieś wywieźć i tam wypuścić. A one wszystkie wróciły, nawet godzina nie minęła i już były z powrotem! Więc ta ekipa co przyszła, to mu zaproponowała takie rozwiązanie, jakie by mu każdy normalny człowiek podsunął, żeby zwyczajnie wziąć i wytruć mewy jak szkodniki i tyle. Trochę by ich tam padło, to reszta by uciekła i byłby spokój. Ale pan Waltze wywalił całą tę ekipę na zbite pyski, nawet nie chciał słyszeć o tym, żeby skrzywdzić którąś mewę! To jest już jakaś obsesja! — Strażnik urwał, zreflektował się i popatrzył z lekkim niepokojem na Mattię. — No, powiedzmy że jak się ma dużo pieniędzy to można mieć różne tam obsesje, tak…
Do tej pory Isidoro szedł krok w krok tuż za Mattią, jednak nagle z niewiadomej przyczyny podszedł do Xaviera i bezceremonialnie złapał go za łokieć, a następnie przeciągnął nieco w bok. Bard postąpił dwa kroki, ale zaraz zmarszczył brwi i przystanął, starając się uwolnić łokieć. Nie zdołał nawet się odezwać, kiedy coś gwizdnęło mu koło ucha i w miejscu, gdzie przed sekundą stał, wylądowało wyjątkowo obrzydliwe, mewie guano. Xavier przez chwilę mierzył wzrokiem artystycznego kleksa, a im dłużej na niego patrzył, tym bardziej uświadamiał sobie ogrom zniszczeń jaki zostałby poczyniony na jego bezcennym płaszczu, gdyby Isidoro nie postanowił go odciągnąć.
— Doceniam — powiedział w końcu, Isidoro jednak już dawno puścił jego łokieć i podążał dalej za Mattią, jakby kompletnie nic się nie stało. Starszy D'Arienzo z rozbawieniem zauważył, że do tej pory idący w lekkim oddaleniu od grupy bard zajął teraz strategiczne miejsce po prawicy drugiego astrologa.
W końcu cała grupa dotarła do właściwej posiadłości. Tutaj o wiele bardziej było widać, że mewy faktycznie stanowią problem. Nie tylko kołowały nad budynkiem, drąc się bez przerwy, ale siadały na każdej możliwej powierzchni i, jak to ptaki mają w zwyczaju, zostawiały tam ślady swej bytności. Gildyjczycy mieli okazję zobaczyć, jak kilku służących próbuje doczyścić elewację jednak skoro mewy nadal nękały posiadłość pana Waltze, była to syzyfowa praca. Wokół walały się kłęby pierza, które usiłowali zamieść inni służący, ale że pióra były dużo lżejsze od liści i patyków, to na powrót rozganiał je najlżejszy powiew wiatru.
Grupa pożegnała Sammy'ego pod drzwiami willi, a potem została "przejęta" przez jakiegoś lokaja, który poprowadził ich do przytulnie wyglądającego gabinetu.
Pomieszczenie było niewielkie, a jego centralną część zajmowało proste biurko, za którym siedziała korpulentna, starsza pani. Włosy miała gładko zaczesane w kok, jej odzienie było proste i schludne. Rękawy miała lekko zawinięte, by nie przeszkadzały jej w pisaniu – widać, że było to główne zajęcie kobiety. Mattia zwrócił uwagę na subtelną kameę z sową spinającą kołnierz służącej – przeczucie mówiło astrologowi, że w przeciwieństwie do Sammy’ego, dla niej wytrucie mew wcale nie było rozwiązaniem, które zaproponowałby każdy rozsądny człowiek.
Środek biurka zajmował otwarty kalendarz, na podorędziu były też linijki, pióra i kałamarze. Po prawej stronie znajdowało się jakieś dziwne urządzenie, którego przeznaczenia początkowo trudno było się domyślić – przypominało drewniane pudełko, a jego szczyt zdobiły trzy dźwignie. Dopiero gdy dostrzegło się tabliczki pod każdą z nich można było się domyślić, że jest to mechanizm sygnałowy. I tak pierwsza dźwignia oznaczona plakietką z filiżanką musiała być połączona linką z dzwonkiem w kuchni i oznaczać, że do gabinetu należało przynieść herbatę. Druga z dźwigni oznaczona była talerzem i zapewne po jej naciśnięciu służba przynosiła jakiś treściwszy posiłek. Ostatnia dźwignia miała plakietkę przedstawiającą człowieka - ten dzwonek najpewniej przywoływał lokaja lub pokojówkę.
Na widok wchodzących mężczyzn siedząca za biurkiem kobieta wstała i skłoniła im się.
— Miło mi powitać szanownych panów w posiadłości pana Waltze. Nazywam się Geraldine i mam nadzieję, że miło zapamiętają panowie wizytę w Himmelsburgu. — Służąca użyła nazwy pałacyku. — Zechcą panowie spocząć.
Gildyjczycy zajęli miejsca na obitych pluszem fotelach, a Geraldine ponownie się odezwała, uprzejmy uśmiech nie schodził z jej ust:
— Zechcą panowie wybaczyć – poinformowano mnie o sprawie, z którą panowie przychodzą jednak nie przekazano mi niestety z kim mam przyjemność.
— Przybywamy jako przedstawiciele Gildii Kissan Viikset. Nazywam się Mattia D'Arienzo, a to mój brat, Isidoro. — Geraldine pokiwała głową, ewidentnie kojarząc nazwiska astrologów. — Towarzyszy nam sławny Xavier Delaney, a także Nicolas Stricklander, wynalazca. — Starsza kobieta uważnie przeniosła wzrok z jednego mężczyzny do drugiego. — A oto doktor Cahir O'Harrow, ornitolog. — Cahir skinął głową kobiecie, przywołując na twarz uśmiech godny wytrawnego ornitologa, którym właśnie został.
A potem nadeszło pytanie, którego Mattia najbardziej się obawiał.
— Czy byli panowie wcześniej umówieni?
Oczywiście, że nie byli umówieni, skoro cała wizyta została naprędce sklecona pod wpływem jednej niewiele mówiącej wróżby, jednak Mattia ufał w to, że jakoś uda im się z tego wszystkiego wybrnąć.
— Bardzo mi przykro, jednak Gildia zajmuje się wieloma sprawami i niestety nie udało nam się zorganizować czasu by umówić się ze stosownym wyprzedzeniem.
Geraldine przechyliła nieco głowę, zmrużyła oczy.
— Och, to faktycznie bardzo niefortunne. Skoro z powodu natłoku innych spraw nie znaleźli panowie czasu na umówienie się na spotkanie, na pewno zrozumieją panowie, że będąc zajętym człowiekiem pan Waltze również nie będzie w stanie przyjąć panów bez uprzedniego zaplanowania.
Mattia trochę nie spodziewał się, żeby służąca odbiła mu piłeczkę prosto między oczy, nie po to jednak rodzice łożyli grube pieniądze na jego edukację, żeby dał się tu tak łatwo pokonać. Musiał chociaż sprawić, żeby ich nie wyrzucili.
— Oczywiście zdajemy sobie sprawę z tego, jak zajętym człowiekiem jest pan Waltze i że na jego barkach spoczywa wiele zobowiązań. Nie da się również ukryć, że jest to człowiek przedsiębiorczy i zaradny, co widać w doskonałej organizacji posiadłości. Ze smutkiem obserwowaliśmy dzisiaj, jak wiele dodatkowej pracy przysparzają wszechobecne tutaj mewy - na pewno utrzymywanie całego kompleksu w tak nienagannym stanie mimo ciągłej ich bytności musi pochłaniać wiele środków. Koszty te będą narastać z każdym mijającym dniem, kiedy problem nie jest rozwiązany, toteż sądzimy, że w interesie pana Waltze będzie zrobienie pewnej niewielkiej roszady w swoim napiętym grafiku by poświęcić nam nieco swojego czasu.
Geraldine widać jednak od lat pracowała na swoim stanowisku i miała olbrzymie doświadczenie w pozbywaniu się petentów.
— Zakładają panowie, że uda się panom rozwiązać problem mew od razu. Jestem zmuszona podzielić się informacją, że nie są panowie pierwszymi śmiałkami, którzy podjęli się tego zadania, jednak jak sami panowie zauważyli, tamci niewiele wskórali. Problem zdaje się być nietrywialny.
Mattia tylko się uśmiechnął i zbył wątpliwości wystudiowanym gestem dłoni.
— Nie można spodziewać się zbyt dużej skuteczności po ludziach, którzy jako pierwszy pomysł zaproponowali jakże barbarzyńskie wytrucie tych biednych ptaków. — Mattia urwał, zrobił efektowną pauzę by podkreślić, jak mrożącą krew w żyłach perspektywą było dla niego skrzywdzenie jakiejkolwiek mewy. — Proszę zauważyć, że w naszych osobach Gildia przysłała profesjonalistów – któż lepiej znajdzie przyczynę anomalii w zachowaniu morskich ptaków niż astrolog lub ornitolog i któż lepiej rozwiąże ów problem, jeśli nie wynalazca?
Argumentacja widać trafiła w punkt, bo służąca zastanowiła się chwilę i pokiwała głową.
— Proszę chwilę poczekać. — Geraldine przez pewien czas wertowała kalendarz, przebiegając wzrokiem zapisane tam spotkania. — Mają panowie wiele racji w tym, co mówią i mimo iż całego serca sprzyjam państwa zamiarom, niemniej jednak moje możliwości są ograniczone. Pan Waltze mógłby panów przyjąć w poniedziałek za dwa dni.
— Nie możemy sobie na to pozwolić — odezwał się nagle Isidoro, i chociaż Mattia chciał już przystać na propozycję Geraldine, musiał wymyślić coś innego.
— Wydaje się, że dwa dni to krótko, jednak jeśli byłaby możliwość, żeby pan Waltze wygospodarował dzisiaj chociaż pół godziny między innymi swoimi zobowiązaniami, to bardzo chętnie poczekamy.
Geraldine popatrzyła jeszcze chwilę w kalendarz, postukała linijką o kartkę.
— Skoro tak panowie mówią… Muszę jednak uprzedzić, że szanse na to są niewielkie – pan Waltze niezwykle rzadko ma jakąkolwiek wolną chwilę. Proszę nie żywić urazy, jeśli okaże się, że przybyli panowie na próżno.
Mattia zapewnił Geraldine, że na pewno nie będą żywili żadnej urazy, kątem oka zaś zerknął tylko na swojego brata. Isidoro siedział spokojnie w fotelu i wydawał się nie przejmować perspektywą, że mogą tu długo czekać, toteż i Mattia nieco się rozluźnił. Cokolwiek przewidział jego brat, szło obecnie w dobrym kierunku.
Geraldine zadzwoniła trzecią dźwignią i zaraz w pomieszczeniu pojawiła się pokojówka – dziewczyna miała na oko może jakieś siedemnaście lat, zaś jej wyjątkowo szczupła sylwetka sprawiała, że wyglądała niemalże dziecięco. Skłoniła się gościom i popatrzyła na Geraldine, oczekując jej instrukcji.
— Cynthia zaopiekuje się panami nim pan Waltze będzie ewentualnie wolny, ja zaś zaraz powiadomię naszego majordoma Sebastiana, że oczekują panowie na spotkanie. Cynthio, zaprowadź panów do…
— Błękitnego Salonu — Wpadł jej w słowo Isidoro.
Geraldine uniosła lekko brew, ale zaraz odzyskała rezon.
— Jeśli takie jest panów życzenie, oczywiście Błękitny Salon jest do panów dyspozycji.
Gildyjczycy pożegnali Geraldine, a następnie udali się wraz z Cynthią w głąb posiadłości. Mattia był już od dawna przyzwyczajony do podążania za Isidoro gdziekolwiek ten poprowadził, nie był jednak taki pewien odnośnie innych osób. Prawdę mówiąc, jego młodszy brat pierwszy raz prowadził w ten sposób kogoś więcej, niż tylko Mattię.
— Miała być jakaś dobra zabawa, tymczasem zaczynam się zastanawiać, czy nasze definicje dobrej zabawy na pewno są takie same — rzucił niby od niechcenia Xavier, zrównując się na moment z Isidoro.
— Czy “wino, kobiety i śpiew” to dobra zabawa? — odparł bez zastanowienia astrolog. Mattię na moment zatkało, nie spodziewał się po swoim bracie takiej odpowiedzi, ale z drugiej strony znał Isidoro całe życie i ten zaskakiwał go co najmniej raz w tygodniu. Dla Xaviera odpowiedź wydała się zadowalająca i nawet Cahir się nieco ożywił, choć dla odmiany twarz Nicolasa zaczęła wyrażać pewna obawę.
— Bardzo szczęśliwie wybrali panowie ten Błękitny Salon — zagadnęła ich nagle Cynthia, oglądając się przez ramię. — Najkrótsza droga do niego prowadzi przez oranżerię. Będą panowie mieli okazję zobaczyć rośliny i ptaki, które hoduje pan Waltze.
Korytarz którym podążali skręcił, a ich oczom ukazała się cała przeszklona i lekko zaparowana ściana wraz z drzwiami prowadzącymi do oranżerii. Gdy przestąpili ich próg, wydawało się, jakby nagle w cudowny sposób przenieśli się prosto w samo serce egzotycznych wysp Fliss.
Otaczało ich morze zieleni i rośliny, których próżno było szukać w jakimkolwiek znanym im lesie. Z niektórych gałęzi zwieszały się owoce, inne zaś przystrojone były wielobarwnymi kwiatami o fantazyjnych kształtach. Gorące i wilgotne powietrze wypełniały śpiewy i pokrzykiwania ptaków, a gdy wzrok przyzwyczaił się już do lekko mglistego oparu wypełniającego oranżerię, można było dostrzec niektóre z nich jak siedzą na gałęziach.
— Pierwsze rośliny sprowadził tutaj pradziadek pana Waltze — wyjaśniła Cynthia, prowadząc gości wyłożoną płaskimi kamieniami ścieżką. Szybko zakręciła ona za jakimś krzewem i grupa straciła przeszklone drzwi z oczu. Pochylające się zewsząd konary i zwieszające się z nich liany zasłaniały też sufit i pozostałe ściany zupełnie odcinając ich od świata zewnętrznego.
— Nie wyglądają na płochliwe — wtrącił Xavier, zerkając na to, jak blisko na gałęziach siedziały ptaki. W lasach na kontynencie ptaki było raczej słychać niż widać, bo kryły się wśród wysokich drzew, tutaj jednak wydawało się, że przybycie ludzi wcale ich nie płoszy. Wręcz przeciwnie – przysiadały i przypatrywały się gościom, jakby to ludzie byli tu okazami do podziwiania.
— To prawda, nie boją się człowieka. Pierwsze zostały sprowadzone bardzo dawno temu, a te ptaki tutaj to kolejne pokolenie, które z ręki człowieka otrzymuje tylko jedzenie i opiekę. Pan Waltze bardzo o nie dba, już chyba zapomniały, że można się czegoś bać.
Cahir szedł spacerem za całą grupą, a jego uwagę przykuł jakiś maleńki, szafirowy odblask pomiędzy rozłożystymi liśćmi. Szpieg przypatrywał się chwilę, a potem pod wpływem impulsu wyciągnął rękę i zagwizdał cicho. Kryjący się do tej pory wśród gałęzi ptak widać poczytał to za zaproszenie, bo tylko ćwierknął, a potem już siedział na ręku zaskoczonego mężczyzny. Jego chłodne, szare łapki ledwie wyczuwalnie obejmowały palec wskazujący Cahira, a czarne niczym obsydian i równie błyszczące oczy uważnie taksowały go wzrokiem. Egzotyczny ptak wyglądał niczym maleńki, puchaty pompon, który podskakiwał i poćwierkiwał rezolutnie.
— Och, widzę że pana polubił! Jakie to urocze! — Cynthia aż klasnęła w dłonie.
— Nic dziwnego, przecież doktor O’Harrow jest ornitologiem — dodał Xavier przypatrując się z rozbawieniem, jak kolejne dwa błękitne ptaki zajęły miejsce na wyciągniętej ręce Cahira. Szpieg początkowo nie miał nic przeciwko, ale zaniepokoił się nieco, gdy poczuł jak następny ptak mości mu się tym razem na głowie.
— Jest pan ornitologiem? Cudownie! Wie pan, jak się te ptaki nazywają? Nazwa zawsze wypada mi z głowy, a są takie śliczne…
— O, właśnie! Doktor O’Harrow na pewno zaraz nam wszystko opowie – kto jak kto, ale on najlepiej zna się na wszystkich egzotycznych ptakach.
Tymczasem doktor O’Harrow był zbyt zajęty sukcesywnie obsiadującymi go ptakami i wymyślaniem dla nich stosownej nazwy, by zamordować barda wzrokiem:
Witruwium ad Nicomachum — wydukał w końcu, wywołując na twarzy stojącego obok Nicolasa wyraz głębokiego zdziwienia.
— Czy dobrze widzę, że tam jest otwarte okno? — Mattia postanowił odciągnąć uwagę Cynthii od Cahira.
— Tak, oczywiście. Ptaki mogą opuszczać oranżerię – otwieramy im okna rano i zamykamy na wieczór. Część wychodzi na spacery, ale wszystkie zawsze grzecznie wracają na noc.
— Te ptaki naprawdę mają tu dobrze…
— Cóż, pan Waltze planuje ukrócić im nieco tę wolność. Z oranżerii zaczęły znikać owoce i jest podejrzenie, że mewy tu wlatują i je kradną.
— Od kiedy mewy żywią się owocami? — Mattia zmarszczył brwi i potarł w zamyśleniu podbródek. Cynthia wzruszyła ramionami mówiąc, że wszyscy są równie zaskoczeni.
W końcu “witruwiuszom” znudziło się czekanie, aż doktor ornitologii je czymś nakarmi i postanowiły odlecieć. Cała grupa zaś przemieściła się dalej, oprowadzana przez Cynthię. Ścieżka zakręciła i wyprowadziła ich na niewielki placyk z altanką pośrodku.
— Pan Waltze często spędza tutaj czas. Ale rzadko przyjmuje gości, powietrze jest zdecydowanie zbyt duszne i wilgotne, chociaż ponoć pomaga na płuca. O, a tutaj rośnie kalistemon – to mój ulubiony kwiat. Jest taki puchaty, prawda? To tutaj to awokado. Owoce wyglądają jak takie zeschnięte, zielone ziemniaki, ale są bardzo smaczne. Mamy jeszcze papaje, kiwi i liczi. Świetne na dżem, naprawdę.
Po Cynthii było widać, że chyba lepiej by się sprawdziła jako ogrodniczka, nie zaś pokojówka, a jej entuzjazm mimowolnie udzielał się gildyjczykom. Oranżeria była dość rozległa, ale na pewno nie na tyle, by spędzić tam zbyt wiele czasu po prostu przez nią przechodząc. Jednak dzięki dziewczynie upływający czas się nie dłużył, a gdy przeszklone drzwi oranżerii się za nimi zamykały, mężczyźni mieli wrażenie że wrócili z jakiejś egzotycznej wycieczki i nawet ciepłe, letnie powietrze wypełniające resztę pałacyku wydawało im się dziwnie suche i zimne. Głuche “uch” wyrwało się Mattii, gdy dotknął własnego czoła – było wilgotne i rozgrzane, srebrzyste włosy mężczyzny lepiły się do niego w przykry sposób. Cynthia zaraz to zauważyła:
— Gdzie moje maniery, przepraszam! Już, proszę chwilę poczekać! — Dziewczyna podeszła do sekretarzyka stojącego w korytarzu i wyjęła z niego koszyk w którym znajdowało się kilka starannie złożonych ręczników. Rozdała je mężczyznom. — Proszę, to do wytarcia twarzy. Trochę za długo byliśmy chyba w oranżerii, ale panowie tak uprzejmie mnie słuchali…
— Cóż poradzić, skoro panienka tak zajmująco mówiła — wtrącił Xavier, ale ku bezbrzeżnemu zdziwieniu wszystkich innych jego słowa zdały się mieć na Cynthię niewielki wpływ. Służąca podeszła do Cahira i podała mu ręcznik:
— Proszę, dla pana ornitologa — powiedziała z uśmiechem, na co wyraźnie zaskoczony szpieg bąknął tylko niewyraźne “dziękuję”.
Zużyte ręczniki wylądowały w drugim koszyku i Cynthia poprowadziła grupę dalej. Otworzyła kolejne ozdobne drzwi – mężczyźni zgubili się już w rachunkach, ile ich tego dnia przekroczyli.
— Oto i Błękitny Salon.
Cynthia wprowadziła gości do jasnego i przestronnego pomieszczenia, którego całą ścianę zajmowały strzeliste okna wychodzące wprost na morze. Jego błękit współgrał ze świetlistym błękitem przedpołudniowego nieba, sprawiając wrażenie, jakby cały pokój był odpryskiem nadmorskiego nieboskłonu. Przodem do okna ustawiono kilka wygodnych foteli, a strategiczne miejsce między nimi zajmował niski stolik na którym służba już ustawiła piętrową paterę z ciasteczkami i owocami, oraz szklany dzbanek z sokiem i kilka szklanek.
— Proszę się rozgościć i częstować. Będę musiała teraz panów na chwilę opuścić – sprawdzę, jak się sprawy mają z czasem pana Waltze i niedługo wrócę. Mam nadzieję, że uda mi się przynieść jakieś dobre wieści. — To mówiąc Cynthia dygnęła i wyszła, zostawiając mężczyzn samych.
Xavier opadł na jeden z foteli, sięgnął po ciastko i nalał sobie soku do szklanki.
— Myślicie, że długo będziemy czekać?
— Trudno powiedzieć — Mattia również usiadł, a jego wzrok mimowolnie uciekł w kierunku okna. Widać było, jak po niebie krążą stada mew a ich ciągłe krzyki było słychać nawet w budynku.
— Podejrzanie dobrze nas tutaj traktują. Z całym szacunkiem do twoich umiejętności konwersacji, Mattia, ale wparowaliśmy tutaj z ulicy, a traktują nas jak dyplomatów obcego państwa. Wycieczka po oranżerii, te przekąski, nawet dostaliśmy jakieś chusteczki, żebyśmy wyglądali jak ludzie...
— Jedna służąca była dla ciebie miła, Cahirze. Wymyśliłeś już imiona dla waszych dzieci?
— Zazdrosny?
— Jak się zastanowić, to jak na razie nie kosztowaliśmy pana Waltze zbyt wiele. — Mattia wyciągnął się głębiej w fotelu i zerknął na paterę z owocami. — Trochę czasu jednej z pokojówek, pięć ręczników do uprania, ciastko i pół szklanki soku. Dla szlachcica pokroju pana Waltze to żaden koszt, my zaś czujemy się tu dobrze traktowani. Jeśli nie spotkamy się dzisiaj z panem domu to nawet nie będziemy mogli narzekać – nie dość, że sami się na to zgodziliśmy, to jeszcze służba zapewnia nam rozrywkę w postaci zwiedzania i przekąsek.
— Uprzejmość jako kolejne narzędzie… Ma to sens. Myślisz, że nie zamierzają nas dzisiaj dopuścić do pana Waltze?
— To, co zamierzają nie ma wielkiego znaczenia. Najważniejsze jest to, co zamierza Isidoro — powiedział Mattia odwracając się do brata.
Isidoro zaś zamierzał wyrwać kinkiet.
— Isidoro?!
Mattia poderwał się z fotela widząc, jak jego brat wisi uczepiony oburącz kinkietu, z obiema stopami zapartymi o ścianę. Nagle kinkiet wygiął się pod dziwnym kątem i rozległo się terkotanie jakiegoś mechanizmu, a następnie cała ściana wraz z dyndającym Isidoro, zaczęła powoli jechać w bok, odsłaniając tajemne przejście. Pozostałych po prostu zatkało i nim ktokolwiek zebrał się na tyle, by zareagować, Isidoro puścił się kinkietu, plasnął o dywan, następnie wstał, otrzepał spodnie i odezwał się:
— Teraz pójdziemy.
To mówiąc odwrócił się na pięcie i zniknął w ciemności przejścia.


Przejście było wąskie i prawie kompletnie ciemne, a jedynym źródłem światła były mijane co jakiś czas lustra weneckie pozwalające zajrzeć do wnętrza przeróżnych komnat. Pan Waltze musiał mieć dzięki temu wspaniały ogląd tego, co dzieje się w posiadłości – niektóre z luster wychodziły nie tylko na korytarze i salony, ale przede wszystkim na sypialnie gościnne, ustawione zaś były tak, aby łatwo można było zerknąć na to, co dzieje się przy biurku. Mattia pokręcił głową nad wyrachowaniem pana domu – przy biurku było najjaśniej, przez co niemal niemożliwym było dostrzeżenie, że wiszące dla ozdoby lustro wcale nie jest zwykłym lustrem, a z wnętrza tajemnego przejścia można było spokojnie przeczytać rozłożoną na blacie korespondencję.
— Nadal uważam, że to bardzo zły pomysł. Powinniśmy zawrócić póki możemy — powiedział po raz kolejny Nicolas, od początku będący przeciwnikiem korzystania z tajemnych przejść. Dał się jednak namówić, gdy jasnym stało się, że alternatywą jest pozostanie samemu w Błękitnym Salonie i ewentualna konieczność wytłumaczenia nieobecności reszty grupy zaaferowanej służbie.
— Isidoro nigdy nie robi takich rzeczy bez ważnego powodu. Znam go całe życie i gdziekolwiek nas teraz prowadzi, widać nie ma innego sposobu by nas tam zabrać.
— Czy doprawdy nie mogliśmy wytłumaczyć tego Cynthii albo Geraldine?
— Widać z jakichś przyczyn nie.
— To tutaj. — Dobiegł ich głos Isidoro gdzieś z przodu. — Pamiętajcie, żeby nie wyciągać broni, cokolwiek by się nie działo.
— Jak to “nie wyciągać broni”? Co nas tam czeka?
Mattia nie zdążył odpowiedzieć coraz bardziej podenerwowanemu Nicolasowi, kiedy zaterkotał mechanizm tajnego przejścia i w jednej chwili cała grupa wyszła z pogrążonego w ciemności korytarza do rozświetlonego jasno pomieszczenia.
Na twarzy pana Waltze odmalował się bezbrzeżny szok i niedowierzanie, gdy w jego prywatnym gabinecie, w którym nie przyjmował nigdy żadnych gości nagle pojawiło się pięciu mężczyzn, na dodatek zaś wyszli oni z tajemnego przejścia za szafą z dokumentami. Mimo przeszło siedemdziesięciu wiosen na karku szlachcic nigdy nie był świadkiem niczego takiego, ale nie pozostał bierny. Jednym ruchem dobył ukrytej pod blatem szpady i zerwał się z krzesła tak gwałtownie, że aż się przewróciło.
— Straż! — krzyknął donośnym głosem, a potem zwrócił się do intruzów. — Nie wiem, czego chcecie ale na pewno… moment, pan Xavier Delaney?
Xavier popatrzył na szlachcica, ale nie przypominał sobie w ogóle jego twarzy. Cóż, taki los barda i taka cena sławy, że o wiele więcej osób twierdziło, że go znało, niż Xavier mógł zliczyć lub w ogóle kojarzyć. Pan Waltze zdawał się go bardzo dobrze pamiętać, bo opuścił broń i milczał zaskoczony.
W tym czasie Isidoro dokonał niewielkiej, strategicznej roszady – bezceremonialnie złapał Nicolasa za łokieć i przestawił go bliżej Xaviera (wynalazca wydał z siebie zaskoczone “humpf”, ale się nie opierał), sam zaś stanął tuż przy drzwiach, toteż kiedy ułamek sekundy później do gabinetu wpadła straż, astrolog znalazł się idealnie na ich drodze.
Kilka rzeczy wydarzyło się jednocześnie.
Isidoro huknął o ziemię, powalony przez pierwszego ze strażników, dwóch następnych dobyło broni, z czego jeden momentalnie zajął miejsce między intruzami a panem Waltze.
— Isidoro! — Mattia rzucił się w kierunku brata, ale Cahir przytomnie złapał go za kołnierz i pociągnął do tyłu. Astrolog o włos uniknął wyciągniętej broni kolejnego strażnika. Xavier cofnął się pół kroku, jego dłoń instynktownie powędrowała do lewego biodra, bard przypomniał sobie jednak, że mieli nie dobywać broni. Nicolas stał wklejony plecami w szafę z dokumentami, jego okrągłe ze strachu oczy wodziły od jednego lśniącego ostrza do drugiego.
— Stać! — ryknął pan Waltze, a strażnicy zamarli, żaden jednak nie schował broni. — W snach się nie spodziewałem, że tak nagle odwiedzi mnie sławny pan Delaney. To doprawdy wielki zaszczyt gościć tak genialnego barda, muszę jednak przyznać, że sposób w jaki pan przybył wraz z zespołem jest co najmniej… interesujący. Puśćcie tego nieszczęśnika, przecież widać że żaden z niego wojownik. — Strażnik, który do tej pory dociskał Isidoro do podłogi przestał w końcu wykręcać mu bark i wstał.
— Jesteś cały? — O dziwo to nie Mattia podszedł do Isidoro, tylko Nicolas. Astrolog pokiwał głową, chwytając wyciągniętą w jego kierunku rękę.
— Oczywiście cieszy mnie pańska tu obecność, potrzebuję jednak nieco wyjaśnienia. Tajne przejścia mego pałacu są bezwzględnie zamknięte dla gości...
Wyjaśnienie brzmiało niestety tak, że cała grupa przybyła tu zająć się jakoś mewami (tego zaś dowiedzieli się dopiero przy głównej bramie), jednak niewiadomym było, jak niby miało to nastąpić. Nikt też (prócz może Isidoro) nie był w stanie podać dobrego powodu, dlaczego akurat trzeba było aż posunąć się do użycia tajnego przejścia, by bezzwłocznie dostać się do pana Waltze.
— Dla artysty całe jego życie jest dziełem, każde zaś dzieło winno rzucić rękawicę rzeczywistości. Nie chodzi tylko o muzykę, ale i o działanie. — Pan Waltze przekrzywił lekko głowę, ale widać nieco enigmatyczne słowa Xaviera musiały do niego trafić. Sam bard zaś błyskawicznie przerzucił gorącego kartofla odpowiedzialności za prowadzenie tej rozmowy dalej. — Mattia, streść proszę panu Waltze nasze dzisiejsze plany.
Mattii nawet powieka nie drgnęła – Isidoro bez przerwy wycinał mu podobne numery, toteż astrolog był wprawiony w przejmowaniu sterów konwersacji, która nie wiadomo gdzie biegła. Pan Waltze z niemałym zdziwieniem słuchał wypowiedzi Mattii i na przemian marszczył i unosił brwi słuchając, jakoby gildyjczycy mieli pewny i sprawdzony sposób na rozwiązanie problemu z mewami. W międzyczasie szlachcic odprawił strażników gestem dłoni, sam zaś oparł się w końcu biodrem o biurko, przyjmując nieco bardziej swobodną i rozluźnioną pozę.
Właściwie dopiero gdy strażnicy zniknęli i zaczęła się jakakolwiek rozmowa mężczyźni mieli szansę bliżej przyjrzeć się i ocenić pana Waltze. Mattia już wcześniej słyszał nieco plotek na jego temat, były to jednak głównie słowa podziwu – szlachcic był postrzegany jako człowiek roztropny i przedsiębiorczy, który nie trwonił swego czasu i pieniędzy na niepotrzebne rzeczy. Było to widać zarówno w jego wyglądzie jak i po wystroju gabinetu - a może lepiej byłoby powiedzieć, że po braku owego wystroju. Pan Waltze ewidentnie nie planował tego dnia nikogo przyjmować i zamierzał poświęcić się wyłącznie pracy, toteż jego strój stanowiła najprostsza koszula z krótkim rękawem, luźne spodnie na szelkach i wygodne, filcowe kapcie. Sam gabinet zaś straszył kompletnie łysymi ścianami, pękatymi szafkami z dokumentami i olbrzymim biurkiem zawalonym równymi kupkami papierów i ksiąg. W pokoju nie znajdowało się nic, co mogłoby rozpraszać i nawet najbardziej nieskory ku temu umysł zająłby się w końcu pracą, nie mając żadnej innej alternatywy.
— To wszystko nie przestaje mnie zadziwiać i jak mam być szczery, gdyby nie było tu pana Delaney’a to nie sądzę, żeby udało się panom wybronić z wtargnięcia do mojego gabinetu — Westchnął i zrobił lekką pauzę, by do grupy dotarło jego niezadowolenie z tego faktu, jednak zaraz podjął wątek już zupełnie normalnym tonem. — Jeśli zaś chodzi o wywróżenie powodu dla którego moja posiadłość jest nękana przez mewy… Cóż, w moich kręgach niewiele jest osób, które nie słyszały chociaż trochę o specjalizacji, jaką zajmuje się rodzina D’Arienzo. Nie wiem jednak, co byłoby panom do tego potrzebne. Jakieś… mewie pióra?
— Dostęp do piwniczki winnej — odpowiedział mu Isidoro, swoim zwyczajem zaskakując wszystkich zebranych.
— Jak niby… — zaczął pan Waltze, marszcząc brwi, ale Xavier przytomnie mu przerwał:
— To doskonałe miejsce na rozpoczęcie naszych poszukiwań. Isidoro nigdy się nie myli i jeśli tam prowadzi nas ścieżka przeznaczenia, to tak musi być.
— Skoro pan tak mówi… — Pan Waltze widać był skłonny uwierzyć w bardzo różne rzeczy, jeśli jego ulubiony bard mu je przekazywał. — Przykro mi, ale niestety nie będę w stanie panom towarzyszyć. Mam zaplanowane na dzisiaj pewne obowiązki i nie mogą one czekać. Rzecz jasna nie zostawię panów samych, zaraz zorganizuję kogoś, kto zaprowadzi panów w dowolne miejsce pałacu.


Pan Waltze jak powiedział, tak zrobił – jako człowiek przedsiębiorczy i zorganizowany po prostu posłał po konkretnego służącego i przykazał mu, by zaprowadził gildyjczyków gdziekolwiek będą chcieli. Lokaj pojawił się z pękiem kluczy, skłonił się gościom i zaraz zaczął prowadzić ich w dół, do piwniczki winnej do której chcieli się udać. Mattia z lekkim niepokojem zauważył, że mężczyzna jest wyjątkowo blady, a na jego czole perli się pot.
— Wszystko w porządku? — zapytał, gdy schodzili po schodach. Może za dużo już interpretował, ale wydawało mu się, że mężczyzna nieco zbyt mocno ściska poręcz i idzie na nieco sztywnych nogach. Lokaj drgnął lekko.
— T-tak, w porządku. Przepraszam, może to kwestia pogody.
Mattia postanowił nie drążyć tematu, szczególnie że na granicy słyszalności dotarło do jego uszu dość charakterystyczne bulgotanie wydobywające się z brzucha lokaja. “Komuś chyba ryba nie posłużyła” pomyślał i zerknął na Isidoro, ale jego brat zdawał się nie zwracać najmniejszej uwagi na stan lokaja i spokojnie podążał za nim tam, gdzie prowadził.
W końcu dotarli do piwnic posiadłości i lokaj wyciągnął pęk kluczy. Ręce mu się lekko trzęsły, otworzył jednak drzwi i skrzesał nieco ognia na świecę, a następnie niemal wepchnął ją Mattii w ręce.
— Ja, uh… przepraszam panów na chwilę, zaraz wrócę.
Lokaj odszedł tak szybko, że można było odnieść wrażenie, że się wręcz zdematerializował i mężczyźni zostali sami.
— Teraz pójdziemy — oznajmił ponownie Isidoro i wkroczył do piwniczki. Mattia podążył zaraz za nim i odpalił od świecy najbliższą pochodnię.
Jak można było się spodziewać, piwniczka winna pana Waltze była doskonale zaopatrzona i z jej pomocą można było bez problemu zaprosić całą ludność Almery na co najmniej tygodniową zabawę. Wysokie po sam sufit półki pełne przeróżnych butelek ciągnęły się jak daleko wzrok sięgał i zdawały się nie mieć końca, w miarę jak cała grupa podążała za Isidoro, a Mattia zapalał kolejne pochodnie. Xavier z zainteresowaniem przypatrywał się butelkom, notując w myślach których gatunków warto byłoby spróbować, szybko jednak okazało się, że opcji było na tyle dużo, że bard mógłby nie trzeźwieć przez miesiąc, gdyby miał poświęcić każdej z nich należytą uwagę.
— Szukasz czegoś konkretnego? — zagaił go Cahir, zerkając na butelki nad ramieniem barda.
— Powiedzmy, że przygotowuję się na dzisiejszy wieczór.
— O, widzę że mamy z Isidoro konkurencję. Co takiego przewidziałeś, że się wydarzy? — Mattia zapytał prawie zupełnie poważnie.
— Cóż, powiedzmy że widać, gdzie to wszystko mniej więcej zbiega. Ty, Mattia, świetnie zająłeś się prowadzeniem rozmów, Isidoro jest na dobrej drodze do znalezienia źródła problemu z mewami, Nicolas na pewno wynajdzie na to jakieś remedium… — Nicolas drgnął zaskoczony i bąknął coś o tym, że oczywiście będzie się starał. — ...zaś dla mnie pozostaje owa “zabawa życia”, jak to Isidoro obiecał, którą zorganizuje dla nas pan Waltze w podzięce za uwolnienie go od plagi mew.
— A gdzie w tym wszystkim jest moja rola? — zapytał z przekąsem Cahir.
— Biorąc pod uwagę twoje dotychczasowe poczynania, najodpowiedniejszą będzie dla ciebie rola błazna.
— Nie śmiałbym ci wchodzić w paradę.
W pewnym momencie skończyły się półki z butelkami i cała grupa dotarła do miejsca, gdzie stały wyłącznie beczki. Widać jednak pan Waltze preferował korzystanie ze swoich zapasów w butelkach, bo beczki były wyraźnie zakurzone i od dawna nie ruszane. Isidoro dotarł do samego końca długiego pomieszczenia, gdzie nie było już nawet i beczek ani żadnych półek czy pochodni - w ścianę wbity był tylko przerdzewiały kołek z pętlą do zawieszenia lampy oliwnej, a poza tym podłogę pokrywała gruba warstwa kurzu. Nikt tu nie chodził ani nie sprzątał od bardzo długiego czasu.
— To tutaj. Musimy podejść bliżej — oznajmił Isidoro, a następnie wziął od Matii świecę i umieścił ją w rozlatującej się pętli.
— Kolejne tajne przejście?
— Poniekąd.
Isidoro kontynuował jakiś rodzaj przygotowań, trudno było jednak powiedzieć, o co chodziło. Astrolog zdjął swój płaszcz i starannie zarzucił na Xaviera, zasłaniając również niesioną przez niego na plecach lutnię.
— Nie marznę aż tak łatwo, ale dziękuję za troskę…?
Isidoro wydawał się nie zwracać uwagi na słowa barda.
— Bliżej, musimy stać razem.
Mężczyźni w końcu stanęli w kółku, choć nieco niechętnie.
— Jakiś… magiczny portal? — zaczął zgadywać Nicolas, ale i na jego wypowiedź Isidoro nie zwrócił większej uwagi, będąc skupionym na czekającym go zadaniu. Młodszy astrolog odetchnął głębiej i popatrzył na pozostałych.
— Teraz skaczemy.
I zaczął podskakiwać.
W górę i w dół, jak mała, niebieska piłeczka.
Nawet Mattia miał w tym momencie lekkie opory, by podążyć za bratem, zaś Nicolas i Cahir patrzyli na niego z wyrazem niezrozumienia na twarzy – niepewni, czy Isidoro po prostu tym razem nie robi sobie z nich żartów. Xavier wybuchnął śmiechem:
— Chyba oszalałeś! Mamy teraz skakać jak, nie przymierzając, banda pajaców?
Isidoro nie odpowiedział, nadal w skupieniu podskakując, jakby od tego zależała jakaś niebywale ważna rzecz.
— Czekajcie, co to za dźwięk? — zapytał nagle Nicolas, marszcząc brwi. — Jakby… jakby coś się kruszyło, albo…
— Nie wiem, nic nie słychać, bo…
I wtedy zarwała się podłoga.


Cahir złapał Nicolasa za rękę i pomógł mu wstać. Szpieg jako jedyny nie wyłożył się jak długi, kiedy cała drużyna poleciała w dół wraz z kawałem podłogi. No, prawie jedyny – jakimś cudem nie wyłożył się również i Xavier, ale może to dlatego, że odruchowo złapał się tego, co miał akurat pod ręką, czyli Mattii. Dla astrologa nie skończyło się to najlepiej – właśnie próbował zebrać się z podłogi, jednocześnie kichając i kaszląc w rękaw. Isidoro leżał jeszcze przez chwilę w pyle i kurzu, a potem również wstał.
— Schody. Schody to doskonały wynalazek, nie wiem czy niektórzy o nich słyszeli — prychnął Xavier, kierując swoje słowa do Isidoro, na co astrolog odpowiedział mu kompletnie szczerze, poważnie i z troską:
— Tak, dziękuję, słyszałem o schodach. Szliśmy nimi dzisiaj do piwnicy, pamiętasz? — Mężczyzna ściągnął z Xaviera swój płaszcz – materiał zebrał cały kurz i pył, który wzbił się podczas upadku, jednak Isidoro wydawał się tym kompletnie niezrażony i zarzucił go sobie na ramiona. — Pójdziemy jeszcze kawałek, to już niedaleko.
— Gdzie my w ogóle jesteśmy? — zapytał Nicolas, otrzepując ramię i rozglądając się wokół.
Nie trzeba było geologa by stwierdzić, że wraz z zarwaną podłogą mężczyźni znaleźli się w jaskini głęboko pod pałacem. Gdy Cahir zerknął w górę, gwizdnął przez zęby i pokręcił głową – to był jakiś cud, że żaden z nich nie skręcił sobie karku. Polecieli dobre parę pięter – chyba ten płat podłogi, który nadal trzymał się w całości zadziałał jak jakiś rodzaj windy, amortyzując i stabilizując ich upadek. Kolejnym cudem było to, że żaden z nich nie nadział się na jeden ze stalaktytów, które porastały tu niemal każdą wolną przestrzeń.
Wnętrze jaskini przypominało wnętrze katedry zaprojektowanej przez szalonego architekta - smukłe, kamienne kolumny podpierały sufit w losowych miejscach, a odległe ściany były niemal niewidoczne pod zwałami nacieków. Zasłaniały je kamienne girlandy zestalonego wapienia wyglądające jak zwiewne firanki, choć przecież zrobione z litej skały. Przekazana przez służącego świeca pozostała na górze, w piwniczce, ale w jaskini nie było wcale ciemno. Gdzieś z przodu, tam gdzie prowadził Isidoro, znajdowało się źródło światła, czuć też było powiew morskiej bryzy i słychać miarowy huk fal rozbijających się o brzeg.
— Już niedaleko, hm? — mruknął pod nosem Cahir, podążając za Isidoro. W sumie nie było żadnej innej alternatywy, a biorąc pod uwagę to, jak pewny był krok astrologa, chyba można było mu zaufać, prawda? Szpieg zerknął jeszcze tylko na Mattię, ten jednak bez wahania szedł za bratem, za nimi podążył też niemrawo Nicolas. Xavier przez moment kontemplował brak kurzu na swym płaszczu i lutni, westchnął i dołączył do reszty czując, że chyba w szaleństwie Isidoro jest metoda.
Faktycznie, nie było daleko. Grupa dość szybko dotarła do kolejnej jaskini, ta jednak była o wiele większa i chwilę zajęło gildyjczykom rozeznanie się w sytuacji.
Po lewej stronie jaskinia otwierała się na morze - to stamtąd wpadało światło i wiał rześki wiatr, stamtąd też nadpłynął ongiś statek, którego strzaskany kadłub zaklinował się pomiędzy stalagmitami. Przełamany maszt przecinał jaskinię po skosie, a olbrzymi żagiel zwisał smętnymi płatami spod sufitu. Z takielunku stało się nieco olinowania i drewniane kołowrotki, którymi wciągano flagę na maszt – aż dziw brało, że wszystko to nie rozsypało się w pył w wilgotnej od słonej wody jaskini. Zaraz za wrakiem rozciągał się labirynt stalagmitów. Porastały one każdą możliwą wolną przestrzeń, pozostawiając może kilka wąskich ścieżek pomiędzy i usilnie starając się połączyć ze swoimi zwieszającymi się z sufitu odpowiednikami. Sama jaskinia musiała być arcyciekawa dla osoby znającej się na formacjach skalnych, jednak co innego przyciągnęło uwagę gildyjczyków.
Mewy.
Liczba tych ptaków obsiadających wszystkie możliwe miejsca po prostu przytłaczała i sprawiała, że cała jaskinia wyglądała jak otulona zwartą pokrywą śniegu. Można było pomyśleć, że w jaskini pełno będzie walających się wszędzie piór i innych śladów mewiej bytności, jednakże tak nie było. Niestety, implikacje tego faktu umknęły na razie gildyjczykom.
— Tam ktoś jest — odezwał się Cahir i ruchem głowy wskazał kąt jaskini.
Faktycznie, jeśli wytężyło się wzrok i przestało zwracać uwagę na mewy, można było dostrzec jakiś ruch między stalaktytami. Jakąś barwną sylwetkę, o wiele większą niż mewa, sunącą powoli wśród skał.
— To człowiek?
— Nie, czekaj… Czy to są skrzydła?
— Może niech Cahir się zakradnie?
— Nie trzeba się zakradać. — Isidoro jak zwykle miał inne plany i przystąpił do ich wykonania nie konsultując tego z nikim. — Teraz pójdziemy.
Jak powiedział, tak zrobił, a za nim podążyli i inni.
Mewy ustępowały przed nimi, podskakując i podnosząc larum, które zaalarmowało ową tajemniczą istotę. Mężczyźni usłyszeli, jak coś w panice szura po posadzce, ale stworzenie nie zdołało uciec daleko - znajdowało się wewnątrz naturalnej klatki ze stalaktytów, które sięgały o wiele za wysoko, by się na nie wspiąć i wyrastały o wiele zbyt blisko, by dało się między nimi przecisnąć. Stwór nawet nie czekał na to, by mężczyźni podeszli zbyt blisko – przylgnął do stalaktytu przy przeciwległym brzegu, byle tylko znajdować się jak najdalej od zbliżających się ludzi.
— Na Erishię, co to jest? Jakaś syrena?
— Syreny chyba mają bardziej ludzkie twarze.
Żaden z gildyjczyków nie znał się na magicznych stworzeniach i dalsze wpatrywanie się w istotę nie przyniosło jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czym tak naprawdę była. Widać było jednak jak na dłoni, że spędziła tu dużo czasu i była w opłakanym stanie.
Wielobarwne pióra porastające jej ciało i skrzydła były połamane i wystrzępione, a ich krzykliwy niegdyś kolor kompletnie zbladł. Jedno skrzydło zwisało smętnie i wlokło się bezwładnie po ziemi, podobnie jak jedna noga, na której “syrena” nie była w stanie ustać. Jej kostka była sina i opuchnięta, ewidentnie zwichnięta parę dni temu i nie opatrzona. Dłonie syreny pokrywały resztki zakrzepłej krwi sączącej się z połamanych pazurów, a stalaktyty wewnątrz jej “klatki” były całe podrapane – widać było, że istota wielokrotnie próbowała wspiąć się na nie i wydostać, za każdym jednak razem spadała w dół, prosto na twardy kamień. Może przybyła tu zabłąkana, a potem nie miała siły opuścić jaskini, może wepchnął ją tu bezlitosny sztorm, a może coś ją zaatakowało? Trudno było powiedzieć, ale żaden z gildyjczyków się nad tym nie zastanawiał. Stan syreny był tak zły, że ściskało serce.
— Trzeba ją jakoś wyciągnąć. — Mattia postanowił przystąpić do działania i odważnym krokiem podszedł do klatki. Syrena zobaczyła w nim jednak nie kogoś, kto chce jej pomóc, ale nieznanego sobie człowieka, przed którym była zupełnie bezbronna. Jej przekrwione oczy rozszerzyły się ze strachu, a z gardła wydobył się krótki, ostrzegawczy krzyk.
Na ten dźwięk zerwały się wszystkie mewy. W jednej sekundzie poderwały się do lotu, tworząc pod sufitem białą chmurę skrzydeł, dziobów i pazurów, która zawisła groźnie nad Mattią. Astrolog nie był mistrzem szybkich reakcji, toteż stał wpatrując się w zjawisko nad głową, dopóki nie dopadł do niego Cahir.
— Na ziemię! — krzyknął, jedną ręką naciągając astrologowi płaszcz na głowę, drugą zaś dobywając tkwiącego u pasa kordu. Jedna mewa nie była groźna, ale całe stado – to już zupełnie inna sprawa.
W ślady Cahira poszedł Xavier, szybko dobywając rapiera i obserwując kołujące szybko mewy. Nie dało się już odróżnić pojedynczych ptaków, ich chmara przypominała jakiegoś gniewnego ducha wygrażającego intruzom, którzy odważyli się wkroczyć na jego teren. Bard zaczął się powoli wycofywać nie wiedząc, czy owa chmara zaraz na nich nie spadnie. Przecież wystarczyło jedno skinienie syreny, a cała ich piątka utonie w morzu wściekłych ptaków.
W tym momencie z wnętrza klatki dobył się kolejny dźwięk.
Ten jednak brzmiał o wiele łagodniej, był jakby proszący. Krótki i słaby, ledwie przebił się ponad drące się ptaki, ale widać że im to wystarczyło – tak nagle, jak poderwały się do lotu, tak samo i wróciły na swoje grzędy, znów obsiadając skały wokół. W jaskini ponownie słychać było jedynie fale przyboju.
— Co to niby było? — Mattia odważył się ściągnąć płaszcz z głowy i popatrzył wokół. Reszta była równie zdezorientowana, co on. Tylko Nicolas wydawał się rozumieć, co się stało. Patrzył w kierunku klatki, a jego brwi ściągnęły się w wyrazie współczucia.
— Nie chciała, żebyśmy skrzywdzili mewy. Chciała nas nastraszyć, ale kiedy pojawiła się broń… Spójrzcie na nią.
Syrena wodziła przerażonym wzrokiem od kordu Cahira do rapiera Xaviera, a jedynym sprawnym skrzydłem osłaniała głowę, jakby zaraz miał spaść na nią jakiś cios. Z jej gardła wydobywało się ciche, żałosne kwilenie, a z oczu płynęły łzy.
— Biedne stworzenie… Musimy ją jakoś uspokoić. Jakieś pomysły? Isidoro? — Mattia odwrócił się do brata, ten jednak pokręcił tylko głową:
— Jeszcze nie.
A następnie usiadł na jakimś wyłomie skalnym i oparł się plecami o stalaktyt, wyraźnie na coś czekając.
— Ale jak to “jeszcze nie”? Coś się ma wydarzyć?
Astrolog zmarszczył brwi, westchnął, popatrzył na Xaviera, starając się wymyślić odpowiedź, która satysfakcjonowałaby barda, ale nie wykrzesał z siebie niczego lepszego, niż enigmatyczne “Poniekąd”.
— Nicolas?
Wynalazca drgnął, wyrwany z rozmyślań.
— Ja, uch… To nie jest do końca moja specjalizacja… To znaczy, myślałem o tym, jak ją stąd wyciągnąć, ale nie jak uspokoić… — Mężczyzna urwał na chwilę, potarł podbródek i wpatrzył się w dygoczącą ze strachu syrenę. — Wyraźnie nas nie rozumie, więc nie ma jak jej powiedzieć, że nie chcemy jej zrobić krzywdy. Gdybym miał kartkę, może mógłbym jej jakoś narysować… No nie wiem, nie znam się na magicznych istotach.
— Może po prostu nie rozumie tego języka. Może zna jakiś inny — podrzucił Cahir, chowając w końcu kord. — Gdyby chociaż usłyszała język, który kojarzy, wiedziałaby, że nie chcemy jej skrzywdzić?
— Ma któryś z was jakieś jedzenie? Gdyby dać jej coś do jedzenia, może to by pomogło? — dodał Mattia, pamiętając swoją przygodę w bibliotece i cuda zdziałane przez sandwicze.
Niestety gildyjczycy nie mieli ani kartek, ani jedzenia, ani żadnych lepszych pomysłów. Nicolas podszedł kilka kroków do klatki, ale zaraz się zatrzymał, gdy syrena zapiszczała ponownie, świdrując go przerażonym wzrokiem.
Tibi malum facire non volumus — powiedział ostrożnie, pokazując otwarte dłonie. Syrena wydawała się jednak w ogóle nie rozumieć intencji mężczyzny.
— To chyba niezbyt skuteczne…
— Może jakiś inny język?
— Może chodzi o tembr głosu?
— Teraz — odezwał się nagle Isidoro.
Syrena postrzegała otaczających jej klatkę mężczyzn jako zagrożenie, a wszelkie ich próby uspokojenia jej – niezrozumiałe działania, które tylko potęgowały jej strach. Spanikowana, wycieńczona i przyparta do muru, uciekła się do ostatniej możliwości, jaka jej pozostała.
Zaczęła śpiewać.
Mattia chciał chyba jeszcze coś powiedzieć, ale nie zdołał. Już otwierał usta, już unosił dłoń, ale zamarł, gdy jego uszu dobiegły pierwsze tony pieśni. Zazwyczaj pełna wyrazu, ekspresyjna twarz Mattii, na której jak w kalejdoskopie zmieniały się emocje stała się nagle kompletnie pusta, pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu. Pełne życia oczy przygasły, wzrok stał się zamglony i nieostry. Mattia postąpił krok do tyłu, a potem runął na ziemię niczym szmaciana kukła i zastygł w bezruchu.
Po Isidoro praktycznie nie było widać zmiany. Jego ciało dziwnie się rozluźniło, astrolog zjechał trochę ze swojego siedziska, a jego głowa opadła ciężko na pierś. Tylko z oczu polał się strumień gorących łez, mocząc przód jego koszuli.
— Nie! — krzyknął nagle Nicolas, wyciągając rękę przed siebie i idąc kilka kroków w stronę, gdzie w jaskini niczego nie było. — Nie idźcie, nie zostawiajcie mnie!
Cichy i nieśmiały głos wynalazcy łamał się od emocji, chrypł i zanikał, gdy mężczyzna gonił za czymś, czego nikt inny nie widział. Nicolas potknął się o wystającą skałkę, runął na ziemię, ale nie wykonał żadnego ruchu, by wstać. Zamiast tego zwinął się w kłębek, obejmując głowę dłońmi i powtarzając w kółko jakieś imiona.
Cahir nie wydał z siebie prawie żadnego dźwięku poza głuchym kaszlnięciem. Kolana się pod nim ugięły, szpieg zaczął osuwać się na ziemię, a ozdobione pierścieniami dłonie sięgnęły jego szyi. Smukłe palce wygięły się w spazmie, przypominając bardziej zwierzęce szpony, gdy mężczyzna w panice drapał własne gardło, usiłując uwolnić się od nieistniejącej pętli.
Syrena włożyła w swoją pieśń wszystko to, co wypełniało jej serce. Przytłaczające poczucie osamotnienia, gdy mijały kolejne dni i nie było szansy na ratunek, ciągły ból niezagojonych ran, przejmujące zimno i pustkę jaskini. Istota wiedziała, że umrze, tak samo jak umarła już jej nadzieja.
Wszystkie te emocje zalały Xaviera niczym fala przyboju, porywając ze sobą jego myśli, mieszając rzeczywistość ze wspomnieniami. Pieśń mówiła mu, że już nic nie ma sensu, że nie ma ratunku i powinien porzucić nadzieję. Powinien przestać walczyć, powinien położyć się i czekać na koniec. Powinien…
— Nie sądzę — mruknął bard, dobywając swojej lutni. Nie lubił, gdy mówiło mu się, co ma robić, a co dopiero myśleć i czuć. Uderzył w struny instrumentu, a jego czysty głos wypełnił jaskinię.
Był nieprzygotowany do swego “występu”. Ale dla barda brak przygotowania wcale nie był przeszkodą. Można było powiedzieć, że wręcz przeciwnie – nie było czasu na roztrząsanie, czy dany fragment pasuje, czy to dobry temat, czy dźwięki są odpowiednie, było tylko tu i teraz. Były jedynie jego własne emocje, które zderzyły się z lodowatym przypływem pieśni syreny, rozdzierając jego przytłaczające fale niczym dziób królewskiego galeonu. Xavier nie dbał o porządek. Dojmującej rozpaczy syreny przeciwstawił zarówno wspomnienie pogodnego, letniego popołudnia, które spędził na włóczeniu się z Bębenkiem po bezdrożach, jak i wieczór na jakimś dworze, gdy oczy wszystkich możnych zwrócone były na niego, a w pełnej przepychu sali słychać było tylko jego głos. Kolejne wspomnienia, kolejne emocje – bard pozwalał im rosnąć i splatać się ze sobą niczym miriady iskier, przeradzających się w końcu w wielki ogień, którego światło i ciepło rozganiało lodowatą, mroczną toń przyboju. Xavier śpiewał nadal, otaczając swoją pieśnią również pozostałych, niczym ochronnym złotym płaszczem, a następnie postąpił kilka kroków ku syrenie, spychając jej melodię w niebyt.
Głos istoty uwiązł w jej gardle. Xavier spodziewał się, że zacznie się dalej cofać, że w końcu zakrztusi się i zamilknie. Jednak syrena załkała tylko ostatni raz, jej pokrwawione palce wyciągnęły się w stronę barda, dłonie były jednak otwarte, proszące – jakby pragnęła ratunku, szukała owego ciepła i światła – w końcu jednak jej głos umilkł, oczy się zamknęły, a głowa opadła ciężko na ramię. W jaskini zaległa cisza.
Pierwszy ocknął się Isidoro. Otworzył oczy, omiótł wzrokiem jaskinię, a gdy dostrzegł leżącego Mattię, zaraz wstał i w kilku krokach znalazł się u boku brata.
— Mattia! Mattia, obudź się! — Potrząsnął jego ramieniem.
Mattia wydał z siebie nieokreślony pomruk, potoczył błędnym wzrokiem wokół, ale wzrok ten zaraz zogniskował się na bracie.
— Isidoro! — Mattia nie zważając na konwenanse po prostu rzucił się bratu na szyję i przytulił go mocno. — Bogowie, Isidoro…
Głos mu się łamał i astrolog na moment schował twarz w połach płaszcza brata czując, jak zbiera mu się na płacz. Isidoro uspokajająco pogłaskał go po włosach.
— Już jestem, spokojnie. To nie było prawdziwe, wszystko jest w porządku. Jestem tutaj. Nic się nie martw.
— Tak, jesteś. — Oddech Mattii zaskakująco szybko się uspokoił. Mężczyzna w końcu puścił brata i popatrzył na niego. — Jesteś cały zapłakany. — Otarł mu policzek rękawem, ale Isidoro potrząsnął tylko głową.
— Chodź, musimy pomóc innym.
W tym czasie Xavier przyklęknął przy Nicolasie, starając się go ocucić. Wynalazca pozwolił się podnieść i wyglądało, jakby dochodził do siebie, ale słowa barda wydawały się do niego w ogóle nie docierać. Wpatrywał się w napięciu w jeden ze stalaktytów, ale w końcu na jego twarzy pojawił się nieśmiały uśmiech ulgi.
— Nie zostawilibyście mnie, wiem, wiem.
— Oczywiście, że byśmy cię nie zostawili — odpowiedział mu Xavier, na co Nicolas drgnął i spojrzał na niego z lekkim zdziwieniem, jakby dopiero teraz go zauważył.
— Gdzie jest Cahir? — Mattia wstał, opierając się na ramieniu Isidoro. Astrolog potłukł się trochę przy upadku, bolało go kolano i lewy łokieć. — Cahir?
Szpieg w połowie leżał a w połowie siedział przy jakimś stalaktycie. Obejmował go ramieniem i przyciskał czoło do zimnej skały, a na jego trupiobladej twarzy perlił się pot. Mattia puścił się brata i zaraz do niego podszedł.
— Cahir? Spójrz na mnie. To była iluzja, to nie stało się naprawdę.
— Stało się — odparł Cahir głuchym, nieswoim głosem. Mattia poczuł, że robi mu się zimno. Nigdy nie słyszał, by Cahir mówił takim tonem i poczuł, że oto dostał przebłysk jakiejś niebywale wrażliwej i bolesnej części duszy Cahira. Astrolog wahał się chwilę, a potem położył rękę na barku mężczyzny.
— Ale minęło. Już wszystko minęło, teraz jesteś tutaj. Z nami. Obudź się, szpiegu, mamy syrenę do uratowania.
Cahir odetchnął i oderwał w końcu czoło od stalaktytu. Odwrócił się, spojrzał w kierunku klatki, gdzie leżała nieprzytomna istota.
— Za długo tam siedzi — mruknął już swoim zwyczajowym tonem, wsparł się o skałę i wstał. Ręce powoli przestawały mu się trząść.
Pieśń Xaviera musiała nieść w sobie dużo więcej mocy, niż mogłoby się wydawać, bo chociaż dźwięk już dawno ucichł, mężczyźni wciąż czuli wewnątrz trudne do opisania ciepło, które spychało wspomnienie syreniego śpiewu w niebyt. Śpiew ten podsunął im obrazy tego, czego najbardziej nie chcieli ujrzeć, nie czuli jednak żadnych negatywnych emocji wobec syreny, która ich do tego doprowadziła. Było jedynie współczucie dla stworzenia, które niezamierzenie tak nastraszyli i tyle się wycierpiało.
— Wcześniej wspomniałeś, że zastanawiales sie nad tym, jak ją wyciągnąć z tej klatki — podjął Xavier, zwracając się do Nicolasa. — Teraz, kiedy nie musimy już jej uspokajać…
— Ach, tak, oczywiście. Cóż, to nietrywialny problem — zaczął wynalazca, przeczesując palcami włosy. Jego wzrok przebiegł po palisadzie stalaktytów odgradzających ich od syreny i wielokształtnych skałach zwisających z sufitu. Popatrzył na wrak statku wypełniający grotę i na mnóstwo drewna i lin, które jakimś cudem oszczędził żywioł. — Gdyby udalo nam sie znalezc jakis dzialajacy kołowrotek i zaczepić tam, na tamtym załomie, moglibyśmy tę syrenę jakoś obwiązać i podciągnąć. Ustabilizować na desce. To byłyby takie prowizoryczne nosze. Wtedy można byłoby przenieść ją nad tamtą skała, jest trochę niższa. Tylko… nie wiem, jak zamontowac ten kołowrotek… Potrzebowalibyśmy jakiegoś akrobaty, tam się nie da wejść…
Nicolas zasępił się, zagryzł wargi.
— W sumie mógłbym się przekwalifikować — zaczął Cahir, mierząc wzrokiem załom i wybierając drogę, którą mógłby się do niego dostać. — Z błazna na akrobatę, czemu nie.
Mattia odwrócił się do niego zaskoczony.
— Żartujesz sobie, prawda?
— Akurat nie. — Szpieg dotknął skały. Była mokra, zimna i śliska. Jedno z najgorszych możliwych połączeń, jeśli chodzi o wspinanie się. — Chodźcie, zobaczymy czy z tego wraku uda się wziąć coś przydatnego.
Statek roztrzaskał się na skałach w taki sposób, że większość kadłuba popękała, rozsypując po jaskini pełno wygiętych desek, które zaklinowały się potem między stalaktytami. Z masztu wciąż zwisał żagiel, było też sporo suchych i nieprzetartych lin. Nicolas szybko znalazł kołowrotek, sprawdził starannie jego sprawność i uśmiechnął się.
— Ten się nada. Główne narzędzie już mamy.
W tym samym czasie Xavier zwijał już spore naręcze lin, zaś Cahir za pomocą kordu porozcinał żagiel na grube, mocne pasy. Mattia wraz z Isidoro zaginęli w gąszczu stalaktytów, by pojawić się z powrotem taszcząc sporych rozmiarów kawał całkiem prostej i stabilnej deski, a także jakiś długi kawał drewna, możliwe że resztkę drabiny. Wszystko to zostało zniesione pod klatkę, a Nicolas rozplanował całą operację i rozdzielił sprzęt:
— Dobrze, to plan wygląda następująco. Cahir weźmie linę i kołowrotek, i postara się go zaczepić tam, na tamtym występie. Jeden koniec liny będzie w klatce, drugi u nas. Kiedy Cahir będzie w środku, podamy mu deskę i bandaże z płótna żaglowego. Cahir zabezpieczy syrenę na noszach. — Nicolas zwrócił się bezpośrednio do szpiega. — Nie martw się, powiem ci dokładnie, jak to zrobić. Potem te nosze przywiążesz do liny. — Wynalazca ponownie zwrócił się do pozostałych. — Jak nosze będą już przywiązane, wtedy we czterech je podniesiemy. Cahir weźmie wtedy kij i popchnie nosze tak, żeby przeszły nad tamtym załomem. Potem my opuścimy syrenę, nosze oprą się o skałę i będzie można je dalej przeciągnąć na naszą stronę. Odwiążemy nosze, przerzucimy linę z powrotem do klatki i na koniec wyciągniemy Cahira.
— Nawet… nawet nie taki skomplikowany ten plan — zauważył Xavier. — O ile Cahir będzie dobrym akrobatą.
Cahir coś tam odpowiedział bardowi, ale Isidoro nie usłyszał, co. Mattia pociągnął go lekko za rękaw.
— Powiedz, że nie spadnie — zapytał na tyle cicho, by nikt inny nie usłyszał.
Isidoro zacisnął lekko usta i popatrzył tylko na brata. Drugi astrolog wyraźnie pobladł, tymczasem za Cahir podszedł do stalaktytów wychodząc widać z odważnego założenia, że skoro Isidoro nie protestuje i przed niczym go nie ostrzega, to wszystko powinno być w porządku.
Szpieg przełożył zwój liny przez pierś, przyczepił też kołowrotek i zaczął wspinać się na pierwszy stalaktyt. Metodycznie wchodził coraz wyżej, zapierając się butami o śliską skałę, widać znajdując te niewielkie nierówności, dzięki którym był w stanie jakoś się podeprzeć. Miarowo, krok za krokiem, wchodził coraz wyżej, a Mattia niemal nie miał odwagi wziąć głębszego oddechu.
— Nieźle mu idzie — powiedział pod nosem Xavier.
Stojący obok Nicolas podzielał niepokój Mattii i też w napięciu obserwował każdy krok Cahira.
— Na razie tak. Ale martwię się o tamte dwa stalaktyty.
Faktycznie, ścieżka którą wybrał Cahir uwzględniała dwie kamienne kolumny, między którymi było co najmniej półtora metra odległości. Może nie był to bardzo duży dystans, ale jeśli trzeba było go przeskoczyć, będąc uczepionym śliskiej skały, zadanie stawało się bardzo ryzykowne. Cahir dotarł w końcu do problematycznego fragmentu i przystanął, zerkając to na skałę, której się trzymał, to na drugi stalaktyt, w myślach szacując i obmyślając strategię. Wzrok miał skupiony, ręce błądziły po kamieniu szukając lepszego podparcia. On też wiedział, że to nie będzie łatwe.
Xavier odwrócił się, czując to nie do końca przyjemne mrowienie na karku i jego wzrok spotkał się ze spojrzeniem Isidoro. Wyraźnie oczekującym. Bard odwrócił wzrok z powrotem do Cahira, przeniósł ciężar ciała na drugą nogę i zawołał:
— Gdzie ten popisowy numer, akrobato?
— Nie drażnij go, bo spadnie — Mattia podszedł do Xaviera, ale bard uciszył go gestem dłoni.
— Nie bój się! Skacz daleko, Cahir! I dobrze wyląduj! — Mattia był zbyt spanikowany, by usłyszeć, że głos Xaviera jest nieco bardziej melodyjny, niż zazwyczaj.
Cahir zmełł pod nosem jakieś przekleństwa pod adresem barda, ale skoczył daleko i wylądował idealnie tam, gdzie powinien, a wszystko stało się tak szybko, że starszy D’Arienzo wydał z siebie bardzo zaskoczone “huh?”.
Dalsza “podróż” przebiegła szybko i sprawnie. Cahir jednym ruchem zamontował kołowrotek we właściwym miejscu i zrzucił linę do wnętrza klatki. Sprawnie zszedł po niej w dół, gdy drugi koniec zabezpieczali pozostali poza klatką gildyjczycy.
Syrena była nadal nieprzytomna i nie zanosiło się na to, by zamierzała się w najbliższym czasie obudzić. Nicolas sprawnie podał Cahirowi deskę, przeciskając ją w wąskiej szczelinie między stalaktytami, podał też długi kij i kolejne zwoje bandaży.
— Dobrze, to teraz tę deskę połóż wzdłuż syreny, tak. Złap ją za ramię i trochę przekręć na bok, a potem podsuń deskę pod spód… — Nicolas stał tuż przy samej klatce, przechodząc krok w jedną, to w drugą stronę i próbując jak najlepiej widzieć, co się dzieje w środku. Gestykulował intensywnie, starając się przekazać Cahirowi, jak najlepiej zająć się istotą. — Ostrożnie z kostką. Ten bandaż musi tworzyć taką jodełkę, wtedy się nie zsunie. Przełóż go pod kątem, o, właśnie tak…!
Bandaże powoli zaczynały się kończyć, a syrena była coraz bardziej stabilnie przymocowana do swoich noszy. Cahir starannie przewiązał jej nogi, pas i ręce, zabezpieczył też barki, by się nie przemieszczała.
— Najgorzej będzie z tym skrzydłem — powiedział Nicolas, przeczesując palcami włosy. — Jest duże i opada, może przeważyć całe nosze. Gdyby coś pod nie podłożyć, tak do wnętrza… Wypełnić je czymś obłym, takim jakby balonikiem, wtedy skrzydło mogłoby go okryć i mieć lepsze podparcie, hm… Płaszcz to trochę za mało…
— Musimy podłożyć lutnię — wtrącił się Isidoro.
— Nie ma mowy — zaprotestował od razu Xavier, a w jego głosie wyraźnie było słychać, że jedyną opcją żeby użyć lutni to zabrać mu ją przemocą, czego bard nigdy im nie wybaczy. Patrzył teraz na Isidoro chłodnym wzrokiem pełnym urazy.
— To jedyna możliwość. Tylko tam będzie bezpieczna. Skrzydło osłoni ją przed wodą.
— Jaką wodą?
— Przed przypływem. — Isidoro przeniósł wzrok na ocean.
Dopiero teraz mężczyźni spostrzegli, że woda była dużo bliżej, niż na początku. Nicolas przebiegł wzrokiem po jaskini, zajrzał do wnętrza klatki, ale prócz Cahira, syreny i dwóch ogryzków po jabłkach nie było tam niczego ciekawego.
— Czysto… Spędziła tam dobre parę dni, a nie ma ani odchodów, ani resztek pokarmu, dlaczego tego nie zauważyłem? Przecież to oczywiste, przypływ je wymywał. Syrena przeczekiwała każdą falę na tamtym wyższym fragmencie, dlatego nie utonęła!
— Nicolasie, spokojnie, to przecież nie jest twoja wina. Nie możesz brać na siebie wszystkiego. Woda jeszcze nas nie dosięgła, mamy czas na działanie. — Mattia starał się go uspokoić.
— Sięgnie nam do szyi — podsumował Nicolas, dotykając poziomych prążków na stalaktytach.
— To… chyba nie tak źle? Będziemy mieli grunt, nawet jeśli ktoś nie umie pływać. — W głosie starszego astrologa było słychać lekkie napięcie. Mattia nie umiał pływać, tak samo jak Isidoro, i perspektywa podnoszącego się poziomu wody nie napawała go optymizmem, starał się jednak robić dobrą minę do złej gry i zdusić jakąkolwiek panikę w zarodku.
— Ocean to nie jezioro, Mattia. Fale przypływu należą do bardzo silnych, wystarczy by sięgnęły nam kolan, żeby któryś się przewrócił. Nawet dobry pływak może w takich warunkach utonąć i nie sądzę, by nawet te wszystkie stalaktyty tutaj nam pomogły...
— Dlaczego w takim razie Isidoro nic nie powiedział? — Xavier skrzyżował ręce na piersi.
— Cahir by spadł. Spieszyłby się. A nam by to w niczym nie pomogło — odparł astrolog.
Bard westchnął głęboko, przenosząc wzrok między nadciągającym nieuchronnie przypływem, Isidoro i syreną w klatce. Ściągnął w końcu lutnię z pleców nie wierząc, że to robi.
— Żebym tego nie pożałował — powiedział tylko, z najwyższą ostrożnością podając swój bezcenny instrument Cahirowi.
Szpieg włożył lutnię pod skrzydło, które stworzyło naturalny łuk nad instrumentem, a potem obwiązał syrenę ostatnim pasmem improwizowanego bandaża. Przymocował linę od kołowrotka do deski i wstał.
— Już. Możecie ją podciągnąć.
Lina się napięła, skonstruowane na prędce nosze podjechały do góry. Mimo rozłożystych skrzydeł, syrena była lekka i podniesienie jej na odpowiednią wysokość nie stanowiło problemu. Cahir wziął długi kij i ostrożnie popchnął kołyszące się nosze w kierunku prześwitu między stalaktytami, a Nicolas złapał za krawędź deski z drugiej strony. Na przemian popychając i ciągnąc udało się w końcu przetransportować syrenę na zewnątrz. Zaraz dołączył również i Cahir, ale choć cała akcja trwała ledwie parę minut, ocean zdążył znacznie się przybliżyć – pierwsze fale zmoczyły już mężczyznom buty. Obecne w jaskini mewy też wyczuły zbliżającą się wodę. Zaczeły być niespokojne, przeskakiwały między skalnymi występami, a część wzbiła się do lotu i gdzieś odleciała.
— Trzy-czte-ryy! — zakomenderował Nicolas i gildyjczycy zarzucili sobie nosze z syreną na ramiona.
— Nie jest daleko, zdążymy — powiedział z przekonaniem w głosie Mattia, zerkając na drogę przed nimi. Z tego, co mówił Nicolas o wysokości poziomu wody podczas przypływu, jeśli dotrą do korytarza z którego przyszli, powinni być bezpieczni.
Jednak wychowany wśród wysokich, granitowych szczytów astrolog nie doceniał tego, jak groźny i zdradliwy potrafił być ocean.
Mężczyźni zrobili ledwie parę kroków. Pierwsza fala zalała im kostki, druga sięgnęła już połowy uda, trzecia zaś była na tyle silna, że Mattia zachwiał się czując, jakby ktoś kopnął go pod kolano. Cofająca się woda oplotła im nogi resztkami porwanych wodorostów.
— Musimy przyspieszyć! — zawołał Nicolas, narzucając tempo. Reszcie nie trzeba było tego powtarzać i w tej krótkiej chwili, gdy ocean cofnął się szykując kolejny atak, gildyjczycy niemal biegli z noszami, rozchlapując wokół słoną wodę. Niewiele im to jednak dało, kolejna fala uderzyła w nich z siłą taranu i Cahir z przerażeniem zauważył, że idący do tej pory przed nim Mattia po prostu zniknął w czarnej kipieli. Nosze z syreną nagle straciły część podparcia, deska zachybotała się na ramionach pozostałych, a Isidoro wydał z siebie głuchy jęk, gdy drewno wbiło mu się w bark.
— Trzymajcie ją! — zawołał Cahir, puszczając nosze i sięgając do wody. Jego palce szybko natrafiły na materiał płaszcza. Szpieg złapał bezceremonialnie astrologa za bark i bok, i szarpnął do góry, wyciągając kaszlącego i parskającego Mattię z lodowatych odmętów.
— Potem będziesz dziękował — huknął mu w ucho, siłą ustawiając drugiego mężczyznę do pionu i kładąc jego rękę pod deską. — Idziemy!
Gildyjczycy szybko ustalili sobie tempo marszu. Gdy woda się cofnęła i przez kilka chwil jej poziom był nieco niższy, szli tak szybko, jak tylko mogli. Gdy zaś fala się wzbierała lub cofała, stawali, zapierali się nogami i chwytali stalaktytów, by siła pływu nie porwała ich na zewnątrz. Bezpieczny i suchy korytarz zbliżał się powoli, ale każde parę kolejnych metrów było okupione wysiłkiem ponad miarę i Mattia miał wrażenie, że po prostu nie da rady. Równie dobrze mógł znajdować się na innym kontynencie.
— Już coraz bliżej — powiedział, starając się włożyć w swój ton jak najwięcej energii, chociaż słowa te tak naprawdę powinien skierować raczej do siebie. Z zimna tracił już czucie w nogach.
Mozolna podróż wydawała się ciągnąć w nieskończoność, ale w końcu nastał ten upragniony moment. Cahir pchnął improwizowane nosze po raz ostatni i deska z przywiązaną do niej syreną w końcu znalazła się na suchym brzegu. Szpieg chwycił się skały i sprawnym ruchem wyszedł na brzeg. Odwrócił się i pomógł wyjść z wody również pozostałym.
Walka z żywiołem wyczerpała ich na tyle, że przez pewien czas wszyscy po prostu siedzieli czy wręcz leżeli na twardych skałach, dysząc ciężko i próbując złapać oddech. Mattia czuł, że chyba nie jest w stanie podnieść rąk nad głowę, a nogi ma jak z waty.
— Wino, kobiety i śpiew, tak? Zabawa życia? Nawet nie chcę pytać, jaka jest twoja definicja zabawy życia, Isidoro — zaczął Xavier, ale w jego głosie nie było za dużo energii.
— Matematyka — wypalił astrolog. — Matematyka to dobra zabawa.
Xavier patrzył na niego przez chwilę, mruknął “Niemożliwy jest” pod nosem i pokręcił głową.
— Technicznie wszystkie te elementy były obecne — odezwał się niespodziewanie Nicolas. — Zobacz, rozmawialiśmy dzisiaj z Cynthią i Geraldine, obie to bezsprzecznie kobiety. W piwniczce winnej było wino, a ty nawet śpiewałeś.
Cahir chciał się zaśmiać, ale nawet nie miał już na to siły i z jego piersi wydobyło się tylko głuche kaszlnięcie.
— Hop, hop! Hop, hop! Panowie od mew! — Rozległ się nagle głos dobiegający z głębi korytarza. Mattia drgnął – ktoś tu szedł!
— Tutaj! — zawołał.
W korytarzu rozległy się szybkie kroki i zaraz pojawiło się trzech mężczyzn. Byli kompletnie identyczni – wszyscy rudzi jak wiewiórki, piegowaci i dość młodzi – nie licząc koszul w różnych kolorach. Każdy z nich wyposażony profesjonalnie do poruszania się po jaskiniach – mieli czekany, liny i haki, do tego metalowe raki na butach i latarnie w rękach.
— O kurde! Patrz na to — zawołał ten w niebieskiej koszuli, wskazując palcem na przywiązaną do deski syrenę. — Kuroliszek!
— Ma pióra, to trzeba dać panu Waltze niech zadecyduje — odezwał się nieco przytomniej ten w czerwonej, a potem zwrócił się do mężczyzn. — Wszystko w porządku? Są panowie ranni?
Huey, Dewey i Louie, bo tak nazywali się bracia grotołazi, zostali wysłani przez pana Waltze gdy tylko okazało się, że mający zająć się problemem mew gildyjczycy zaginęli gdzieś w głębokim szybie, który powstał nagle w piwniczce winnej. Mężczyźni z radością powitali pomoc – czuli, że chyba nie daliby rady unieść syreny nawet kilka kroków dalej. Huey i Dewey wzięli się za prowizoryczne nosze, a Louie pobiegł do szybu zawiadomić resztę ekipy na górze, że wszyscy zostali znalezieni.
Dalsze wydarzenia potoczyły się nadspodziewanie szybko. Z szybu spuszczono liny i wciągnięto gildyjczyków i syrenę na górę. Tam czekał już pan Waltze, ewidentnie zaniepokojony o los swego ulubionego barda, stracił nim jednak zainteresowanie, kiedy tylko jego wzrok padł na syrenę.
— Sebastianie, zajmij się panami — rozkazał, zaś podstarzały lokaj zaraz zaczął wyprowadzać grupę z piwnicy. Gildyjczyków pożegnały tylko pokrzykiwania pana Waltze, który wydawał rozkazy swojej służbie z prędkością prototypowej, samostrzelnej kuszy.


Następny dzień zaczął się dla gildyjczyków około południa. Gorąca kąpiel na wieczór, suta kolacja i wygodne łóżka zdziałały cuda i nawet Mattia, którego zęby dzwoniły jak kastaniety po kąpieli w morskiej wodzie, czuł się rano rześki i wypoczęty. Może dlatego tak zaniepokoił go fakt, że jego brat, który odznaczał się końskim zdrowiem i nigdy nie chorował, wstał z lekką temperaturą. Na szczęście w posiadłości pana Waltze nietrudno było o medyka, toteż młodszy astrolog szybko dostał nieco leków, które skutecznie postawiły go na nogi i mógł zejść na śniadanie razem z innymi.
Pan Waltze przyjął ich na tarasie swojej posiadłości – teraz, kiedy mewy nie były już problemem, można było ponownie z niego korzystać bez obaw o różne niemiłe “dekoracje”, które mogły się znienacka pojawić. Na gildyjczyków czekał podłużny stół okryty śnieżnobiałym obrusem i zastawiony koszykami z różnorodnym pieczywem, deskami serów, szynek i słoiczkami kolorowych dżemów. Do tego była jeszcze patera naleśników, babeczki, pasta jajeczna, pieczone kiełbaski i kilka ozdobnych dzbanków z sokami, herbatą na zimno, mlekiem, prawdziwą kawą i niedawnym hitem Almery - wodą sodową.
Oprócz pana Waltze czekała na nich również jakaś nieznana im kobieta – jeden rzut oka na nią pozwalał jednak z powodzeniem się domyślić, że musiała być to bliska krewna pana domu. Wyglądała niczym dużo młodsza, kobieca wersja pana Waltze, a całego obrazu dopełniała identyczna niemal gestykulacja i sposób poruszania się. Nie przypominała jednak typowej szlachcianki – jej skóra była mocno i nierówno opalona, krótkie włosy związała w prosty kucyk, a ubranie nadawało się raczej na spacer po lesie niż na szlacheckie salony.
— Witam, mam nadzieję, że odpoczęli panowie po wczorajszym. Proszę poznać moją wnuczkę, operowała wczoraj tę istotę, którą panowie uratowali…
— Katharina Waltze, miło mi. — Kobieta uścisnęła każdemu z mężczyzn rękę na tyle mocno, że Mattia musiał swoją niepostrzeżenie rozmasować. — Zapraszam do stołu, na pewno są panowie głodni.
Ledwie zajęli miejsca, Katharina ponownie się odezwała, nie dając im nawet czasu na sięgnięcie po bułkę.
— Ja jestem najbardziej głodna informacji. Wczoraj były pilniejsze sprawy, prawda, ale dzisiaj to już panowie muszą opowiedzieć, co tam się wydarzyło w tej jaskini. — Bystry wzrok Kathariny przeskakiwał od jednego mężczyzny do drugiego i w pewnym momencie zogniskował się na Cahirze. — Pan też jest ornitologiem, może pan by mi opowiedział?
Cahir prawie wypuścił widelec z ręki. Nie spodziewał się, że zostanie tak nagle wyrwany do odpowiedzi. Jego bycie ornitologiem mogło przejść z Cynthią, ale na pewno nie wtedy, kiedy chodziło o profesjonalistę w dziedzinie.
— Optalmologiem — poprawił ją momentalnie Mattia. — Przykro mi, że wprowadziliśmy w błąd, może gdzieś po drodze jakieś informacje zostały przekręcone.
— Och, nie! W każdym razie… — Rozczarowanie Kathariny trwało może ułamek sekundy i kobieta od razu wróciła do tematu, tym razem biorąc “na warsztat” Mattię. Na szczęście astrolog był na to przygotowany i sprawnie zabrał się za referowanie wydarzeń poprzedniego dnia.
— Niesamowite, doprawdy niesamowite — wtrącał co jakiś czas pan Waltze, a jego wnuczka słuchała w skupieniu, z trudem dzieląc uwagę między słowa Mattii i nałożone na talerz kiełbaski. Sam astrolog nie zdołał nawet za wiele zjeść, zajęty mówieniem, gdy Katharina znów przejęła inicjatywę. Była chyba jeszcze bardziej przyzwyczajona do wydawania ludziom poleceń, niż pan Waltze, który wydawał się w całości pozwalać wnuczce na dyrygowanie wszystkimi wokół.
— Pójdziemy teraz do niej. Na pewno chcą panowie zobaczyć swoją księżniczkę, prawda?
— Księżniczkę? — wtrącił Xavier z lekkim zdziwieniem.
— Ach, tak się mówi na peri.
— Peri?
— To stworzenie, co panowie wczoraj znaleźli. To peri.
— Powalasz dzisiaj elokwencją, Xavierze. Może jeszcze kawy? — wtrącił cicho Cahir.
— Przekwalifikowujesz się na lokaja? — Od razu odparował mu bard.
Katharina wytarła usta serwetką i wstała od stołu, a Isidoro przytomnie zgarnął sobie jeszcze jednego rogalika na drogę.
— Chodźmy do oranżerii. Tam ją umieściliśmy, to naturalne środowisko dla peri. Zapraszam.
Oranżeria powitała ich znowu morzem zieleni, śpiewem egzotycznych ptaków i przytłaczającą dusznością. Cahir zdążył zrobić może trzy kroki, kiedy poczuł znajomy ciężar na ramieniu – małe, błękitne ptaki, które tak chętnie się na nim mościły poprzedniego dnia widać ponownie postanowiły skorzystać ze swojej ruchomej grzędy. Katharina poprowadziła całą grupę do miejsca, w którym jeszcze poprzedniego dnia oglądali niewielką altankę. Teraz jednak konstrukcja została fundamentalnie przerobiona - zamiast stolika i krzeseł na jej środku, pod dachem, znajdowało się coś na kształt olbrzymiego drewnianego gniazda. Wciąż unoszący się w powietrzu zapach piłowanego drewna jasno wskazywał, że robotnicy musieli dopiero co ukończyć konstrukcję. Wnętrze gniazda wypełniała góra białego puchu – widać pan Waltze musiał kazać porozpruwać połowę pałacowych poduszek i kołder, by je wymościć. W gnieździe zaś leżała istota, którą poprzedniego dnia udało się wydobyć z jaskini.
Chociaż jej stan był ciężki, już widać było zdecydowaną poprawę. Wszystkie wystrzępione i połamane pióra zostały starannie przycięte, wyczyszczone i wygładzone. Bandaży oplatających sylwetkę peri było więcej, niż prześwitujących między nimi piór, a złamane skrzydło umieszczono na skomplikowanym, metalowym stelażu, który szybko przyciągnął uwagę Nicolasa. Istota spała, a jej oddech był spokojny i głęboki.
— Myśleli panowie, że to syrena — zaczęła Katharina, odnosząc się do wypowiedzi Mattii i nie czekając na żadną odpowiedź. — Nic dziwnego. Ogólna charakterystyka jest podobna – jedne i drugie to skrzyżowanie człowieka z ptakiem. Ale różnią się fundamentalnie. Peri to roślinożercy. Żywią się owocami i są bardzo płochliwe, dlatego tak niewiele o nich wiadomo. Barwne pióra, łagodny charakter i piękny głos dały im miejsce w legendach z Wysp Fliss – mówi się, że to córki jakiegoś mitycznego, niebiańskiego króla, ale mity to nie moja dziedzina — Katharina wzruszyła ramionami. — W każdym razie, utarło się nazywanie ich księżniczkami.
— Ten stelaż... — zaczął Nicolas, ale Katharina nawet nie pozwoliła mu dokończyć.
— Aluminium. Lekkie i giętkie, ale wystarczająco sztywne, by zrobić ortezę na skrzydło. Nasz kowal kuł ją w nocy.
— Czy to skrzydło odzyska sprawność? — zapytał Mattia, i tym razem o dziwo Katharina nie odpowiedziała od razu.
— Trudno powiedzieć — odezwała się w końcu. — To było paskudne złamanie i zaczęło się częściowo zrastać. Musiałam ponownie połamać skrzydło i składać je operacyjnie. Peri mają ptasie kości, zawsze jest pełno odłamków… Robiłam co mogłam. — Kobieta westchnęła ciężko. — Hipotermia, obrażenia kończyn, liczne stłuczenia, zwichnięta kostka z wysiękiem ze stawu, do tego zapalenie spojówki, pokrywa skrzydeł w strzępach… To cud, że przeżyła. I cud, że panowie wyciągnęli ją właśnie wczoraj.
— To znaczy?
— Cóż, jeden czy dwa dni zwłoki mogłyby oznaczać jej śmierć. Poza tym przybyłam wczoraj i miałam dzisiaj jechać dalej do Toirie, więc nawet nie byłoby osoby, która mogłaby jej pomóc. Zaś gdyby panowie znaleźli ją wcześniej, gdyby miała więcej siły, mogłaby spróbować uciec i zrobić sobie krzywdę. Wstrzelili się panowie z tą akcją ratowniczą idealnie. Wywróżyli to panowie? — Katharina zwróciła się nagle do Mattii, a astrolog skinął jej głową. — Nigdy nie wierzyłam we wróżby, ale chyba zacznę. No i oczywiście nigdzie nie wyjeżdżam. Zajmę się peri, mogą być panowie o to spokojni.
— Nie spanikuje jak się obudzi? — dopytał Cahir, pamiętając dobrze, jak dla nich skończyło się nastraszenie istoty.
— Na razie jest na środkach uspokajających, ale ma pan rację, to będzie problem. Liczymy na to, że ptaki ją uspokoją. — To mówiąc wskazała na siedzące na ramieniu Cahira ptaki. — Widzi pan, te muchodławiki też są bardzo płochliwe, łapanie ich w dziczy to czysta katorga. Ale te tutaj są zupełnie oswojone, chyba nawet bardziej, niż gołębie na naszym rynku. Peri potrafią komunikować się z ptakami więc liczymy na to, że komunikacja ta będzie przebiegała w dwie strony i peri zrozumie, że nie ma się czego bać. Poza tym dziadek ma mnóstwo serca do ptaków, one to czują. — Katharina odwróciła się do pana Waltze i uśmiechnęła. Sam szlachcic zdawał się nie zwracać za dużej uwagi na pozostałych, będąc całkowicie zaabsorbowanym peri. — Znając dziadka, będzie ją karmił owocami z ręki i ćwierkał do niej jak do dziecka. Moja intuicja mówi mi, że chyba będzie dobrze.
Peri była ze wszech miar w dobrych rękach. Katharina była specjalistką w swej dziedzinie, zaś jej dziadek wraz ze swoją oranżerią, majątkiem i fascynacją wszystkim, co miało pióra, na pewno był w stanie zapewnić jej wszelkie materiały i pomoc w wykurowaniu peri.
Bez wołania istoty mewy szybko straciły zainteresowanie posiadłością pana Waltze, przestały obsiadać każdą dostępną powierzchnię i polować na niesione przez służące owoce. Po licznych perypetiach życie w posiadłości wróciło do normy, a gildyjczycy mogli powrócić do Mistrza Cervana z poczuciem dobrze wykonanego zadania.


Isidoro położył się zaraz po powrocie do burs. Leki, które dostał od lekarza pana Waltze przestawały powoli działać i młodszy astrolog znów dostał gorączki. Mattia zaczepił Raviego, gdy medyk opuszczał właśnie pokój Isidoro.
— Jak on się ma? To jeszcze dalej to niedoleczone przeziębienie? — zapytał, a Ravi spojrzał na niego ze zdziwieniem.
— Jakie przeziębienie?
— To, którego nabawił się w sierocińcu. Jak pomagał panu Delafontainowi.
— Ach, wtedy. To nie było przeziębienie.
Mattia zamilkł na chwilę, zaskoczony.
— Miał gorączkę, co innego to mogło być?
— To samo, co teraz. Przesadził z używaniem swojego daru. — Ravi wzruszył ramionami, nie rozumiejąc reakcji Mattii. — Mówiłem mu, żeby się trochę oszczędzał i mimo moich słów, teraz zrobił dokładnie to samo.
Satyr westchnął ciężko. Należał do najspokojniejszych osób, jakie Mattia znał, ale jak każdego medyka irytowało go, gdy pacjent z premedytacją nie stosował się do zaleceń.
— Jakiego daru?
— Jasnowidzenia, rzecz jasna. Obok teleportacji jest to najbardziej obciążająca organizm dziedzina magii.
Mattia pobladł, na jego twarzy przez ułamek sekundy odmalował się wyraz absolutnej grozy, który w okamgnieniu zamaskował. Ravi zdawał się nie dostrzegać tego, jakie wrażenie wywarły jego słowa na drugim mężczyźnie.
— Żaden z nas nie ma daru magii — powiedział powoli astrolog, w jego głosie słychać było napięcie. — Sprawdzaliśmy to wiele razy, to jest niemożliwe…
— W rzadkich przypadkach dar magii ujawnia się dopiero w dorosłym życiu — wyjaśnił Ravi i wskazał gestem drzwi pokoju Isidoro. — To jest książkowy przypadek. Senność i gorączka bez żadnych objawów towarzyszących. Osłuchałem mu płuca, są zupełnie czyste, nie ma obrzęku gardła, puls w normie, źrenice też… — Medyk popatrzył chwilę na Mattię. — To nie jest coś bardzo poważnego albo nienaturalnego, po prostu taki rodzaj przemęczenia. Jak zakwasy. Jeśli Isidoro wypocznie i nie będzie przesadzał z magią, wszystko powinno być w porządku.
— Tak, oczywiście. Postaram się go przypilnować. Dziękuję. — Mattia oparł się barkiem o ścianę. Gest mógł wyglądać niezobowiązująco, ale astrologowi było po prostu słabo i czuł, jak miękną mu kolana. — Ravi hm… czy mógłbyś nie mówić nikomu o tym? Że Isidoro posiada dar?
Satyr przekrzywił głowę, obdarzył Mattię zdziwionym spojrzeniem.
— Cóż, to chyba kwalifikuje się jako tajemnica lekarska, ale nie rozumiem, dlaczego…
— Proszę — powiedział Mattia.
— Skoro nalegasz… — Ravi westchnął. — Jeśli będę potrzebny, dajcie mi znać.
Mattia podziękował jeszcze raz i pożegnał Raviego. Potem wszedł do pokoju, zamknął za sobą drzwi i popatrzył na śpiącego Isidoro. Jego brat jak zwykle spał na wznak, jak małe dziecko, z rękami rozrzuconymi na boki i półotwartymi ustami. Tak jak Ravi mówił - jego oddech był spokojny i wydawało się, że wszystko jest w porządku.
— Nic nie jest w porządku — wyszeptał Mattia łamiącym się głosem. — Zabierze mi ciebie. Bogowie, za co?
Astrolog ukrył twarz w dłoniach.
Dla Isidoro nie było żadnej nadziei.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz