sobota, 7 listopada 2020

Od Mattii cd. Cahira

Mattia ogarnął wzrokiem obejście i milczał przez moment, przygotowując się psychicznie do walki, która będzie go tu czekała. Powiedzmy, że nie miał oporów, by nieco dopłacić w karczmie za wyższy standard – jedna noc by go przecież nie zrujnowała – ale w tym miejscu widział wyraźnie, że nawet kufer złotych monet nic by nie wskórał. Tu po prostu nie istniało coś takiego, jak wyższy standard i jedyne, na co mogli liczyć, to pokój z nieco mniej cieknącym (ale nadal) dachem. Mężczyzna w końcu zsiadł z konia i ruszył za Cahirem czując, że jeśli dalej będzie to kontemplował, dostanie dyzenterii od samego patrzenia na ów przybytek. Byle do jutra. Jutro załatwi sprawę z wójtem, a następnie obaj z Cahirem wrócą do siedziby Gildii, gdzie będzie na nich czekać normalny posiłek i balia gorącej wody. Mattia nawet uśmiechnął się pod nosem. Jakoś przetrwa do jutra, to nie taki znowu odległy termin.
Stajenny, który zajął się ich końmi, miał może z piętnaście lat, a na widok przybyszów zrobił minę karpia wyciągniętego z wody. Widać nieczęsto do “zajazdu” trafiał ktoś powyżej przydrożnego obwiesia lub prostego chłopa. Al-Fala i Aldebaran musieli w stajni zadowolić się towarzystwem styranych życiem koni pociągowych.
Wnętrze “karczmy” wyglądało dokładnie tak, jak sobie to Mattia wyobrażał. Ciemna i zadymiona główna sala mieściła garść chaotycznie ustawionych przysadzistych stołów i ław, równie chaotycznie okupowanych przez jakichś jegomości. Przypominali przemoknięte i skulone wrony, gdy każdy z nich ściskał w dłoniach obtłuczony kufel i łypał podejrzliwie na nowoprzybyłych. Na ich tle Mattia wyglądał, jakby przybył z innego świata – nie dlatego, że samo jego odzienie kosztowało więcej, niż dobytek życia pierwszego z brzegu chłopa (choć bez złotych ozdób i krzykliwych haftów może trudno by im było to ocenić). Mattia jako jedyny się nie garbił, głowę niósł wysoko, krok miał pewny, lecz spokojny, i patrzył wprost przed siebie. Przez salę szedł tak, jakby było to jego własne mieszkanie. Nie rzucał nikomu wyzwania, i nie było w nim podenerwowania ani napięcia, kiedy w paru krokach znalazł się przy szynkwasie.
— Adam Darret?
— A -to pyta, hę?
Mattia przekrzywił tylko głowę, uśmiechnął się. Karczmarz pasował bardzo dobrze do opisu, jakim obdarzyła go napotkana chłopka. Chudy jak tyczka z dziwnie długimi, pałąkowatymi kończynami i zniszczonymi pracą dłońmi, pokrytymi nieregularną mozaiką ciemnych plam. Siwe włosy rosły już tylko za uszami, a Darret strzygł je chyba tylko wtedy, kiedy zaczynały go łaskotać, a i to robił pewnie tymi samymi nożycami, co strzygł owce. Jego wodniste ślepia łypały podejrzliwie to na Mattię, to na Cahira.
— Raczy pan wybaczyć. Mattia D’Arienzo, a oto mój towarzysz, Cahir O’Harrow. Zostawiliśmy już konie pod opieką stajennego i chcielibyśmy wynająć pokoje na dzisiejszą noc, a także zjeść posiłek.
Karczmarz spodziewał się raczej odzywki pokroju “Nie twój interes, kmiocie! Żarcie i pokój, migiem!”, jaką bez konsekwencji szlachcic w osobie Mattii mógł uraczyć osobę niższą stanem, toteż zacukał się na moment.
— Jes gulasz. Z kaszo.
— Doskonale — Mattia posłał starszemu mężczyźnie jeden ze swojej gamy najbardziej zaraźliwych uśmiechów. — A jak sprawy stoją z trunkami?
— Hę? Że piwo?
— Owszem. Jeśli jest to poprosimy. — Mattia odezwał się nieco głośniej. Z tego, jak karczmarz mełł wyrazy i przekręcał głowę wywnioskował, że najpewniej niedosłyszy na jedno ucho.
— No jes… I pokój je-en jes. Więcy ne ma.
— Hm, w towarzystwie raźniej, czyż nie? — Mattia nie dawał się przeciwnościom, karczmarz zaś wyraźnie nie radził sobie z tym, jak jest traktowany. — Czy moglibyśmy zjeść w pokoju? Nasza podróż była nużąca.
— Jak se panowie chco… Ee, Dubravka! Cho no tu! — Z kuchni wychynęła jakaś kobieta, sądząc po wieku żona karczmarza. — Naszykuj pano jedze-e i piwo. A ja zaprasz…
To mówiąc karczmarz przeczłapał pod szynkiem i zaprowadził mężczyzn na zaplecze. Otworzył drzwi jakiegoś pomieszczenia, które szumnie nazywał pokojem. W środku, oprócz zapachu stęchlizny, znajdowały się jeszcze dwa niedbale rzucone na ziemię sienniki, jakaś skrzynka i taboret. W drzwiach nie było zamka - pokój zamykał się na drewniany skobel, zupełnie jak kurnik.
— To tego… zara przyniese gulasz…
Karczmarz zniknął, zamykając za sobą drzwi.
— W stajni byłoby nam lepiej. I dlaczego nie mogliśmy zjeść w izbie, jak ludzie?
Mattia ściągnął z ramienia tobołek, postawił go obok siennika i zajął miejsce na skrzynce.
— Nie przywykli do obcych, mogliby się czepiać.
— Naprawdę uważasz, że mogliby nam coś zrobić? — zapytał Cahir z powątpiewaniem. Siedzący z głównej izbie mężczyźni wyglądali dokładnie na to, czym byli – na wieśniaków oderwanych na chwilę od pługa.
— Nam nie, masz rację. Ale Al-Fali owszem.
Cahir przysiadł na stołku z głuchym “huh”. Nie pomyślał o tym, ale taka perspektywa brzmiała bardzo prawdopodobnie. Jeśli nie byliby w stanie nic im zrobić, odegraliby się na “czymś” co do nich należało – tchórzowskie i zawistne zachowanie. Szpieg zdjął przemoczonego buta, akurat wtedy, gdy do pokoju wszedł karczmarz.
— Przyniesłe świec… I piwo.
Mattia wstał do niego, odebrał rzeczy ponownie przywołując na twarz uśmiech.
— Jaki pan troskliwy, bardzo dziękujemy.
— No… gulasz zara będze.
Karczmarz ponownie zniknął, a Mattia odwrócił się do Cahira, pokazując dwa bezkształtne, łojowe ogarki.
— Popatrz, nawet nie będziemy siedzieć po ciemku. Doskonale, chciałem jeszcze trochę powróżyć, jak się już wysuszymy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz