wtorek, 6 lipca 2021

Od Cahira cd. Echa

Powodzenie misji było mu obojętne.
Nie zadał sobie trudu, by słuchać uważnie, gdy Cervan tłumaczył mu, na czym polegać będzie jego zadanie. Zapamiętał same ogólniki, zajęty obserwowaniem własnych pierścieni i widoku rozpościerającego się za oknem.
Rzecz wydawała się błaha. Antonio von Aimar, czy jakoś tak, zubożały szlachcic pochodzący cholera-wie-skąd, kompletował właśnie drużynę na corocznie odbywający się w Vallmorze turniej. Turniej, jak poinformował go mistrz z nieco pobłażliwym uśmiechem na ustach, całkiem poważny, bo składający się z kilku konkurencji wymagających umiejętności walki wręcz, jazdy konnej oraz posługiwania się łukiem. Von Aimarowi niezwykle zależało na wzięciu w nim udziału. Pech jednak chciał, że nie posiadał kompletnej drużyny, brakowało mu dwóch osób. Nikt adekwatny z własnej woli przyłączyć się do niego nie chciał, a na wynajem odpowiednio zdolnych reprezentantów chwilowo nie było go stać. Zwrócił się do Cervana o pomoc w znalezieniu brakujących członków. 
Cervan, oczywiście, pomocy nie odmówił. Zdecydował, że do Vallmory pojedzie Cahir. W towarzystwie Echo.
Echo.
Cahir nigdy się nim nie interesował, nie miał takiej potrzeby. Potrafił powiedzieć na jego temat co najwyżej kilka banałów, parę najbardziej rzucających się w oczy faktów. Że to cudzoziemiec. Że, sądząc po karnacji i akcencie, pochodzi z daleka. Że trzyma się na dystans, nie jest duszą towarzystwa. Że jest wysoki, trochę wyższy od niego samego, co było wystarczającym argumentem, by wstępnie nie darzyć go sympatią. Że ma ładną klacz, prawie tak ładną jak Al-Fala, co już stanowiło dość dobry powód, by darzyć go niechęcią. 
Poza tym: po Gildii krążyły fantastyczne legendy na temat jego umiejętności. Podobno szył z łuku jak demon. Cahir, naturalnie, traktował je z przymrużeniem oka. A nawet gdyby się okazało, że plotki nie były całkowicie wyssane z palca, nie zrobiłyby na nim wrażenia. Nie uważał, by łuk był stosowną bronią dla dorosłego mężczyzny. Ewentualnie dla kobiety. Lub dziecka w odpowiednim wieku.
Turniej, w którym mieli wziąć udział, wymagał umiejętności posługiwania się łukiem na wysokim poziomie. Cahir nie potrafił się z nim obchodzić, miał go w rękach parę razy w życiu. Podczas rozmowy, na którą Cervan poprosił go wraz z Echo, przyznał to otwarcie. Liczył, że z tego tytułu wątpliwa przyjemność udawania się gdziekolwiek z von Aimarem go ominie. Przeliczył się. Cervan machnął na to ręką, polecił Echo, by pomógł Cahirowi przygotować się do turnieju. Poprosił jeszcze, uśmiechając się nieco ironicznie, by nie zaniedbywać treningów. Turniej to dla von Aimara rzecz wielkiej wagi.
Na przygotowanie się do niego mieli miesiąc. Cahir szczerze wątpił, czy Echo zdoła nauczyć go czegokolwiek w tak krótkim czasie. Nie zamierzał mu zresztą niczego ułatwiać. Nie był zaangażowany w całą sprawę, nie dbał o wynik turnieju.
Powodzenie misji było mu obojętne.

~*~

Skrzypienie zawiasów, gwałtownie otwierające się drzwi. Czyjś podniesiony ton, słowa wypowiadane z obcym, szorstkim akcentem. Napięty materiał pościeli.
Cahir miał lekki sen, obudził się momentalnie. Sięgnął pod poduszkę, chwycił rękojeść ukrytego pod nią sztyletu odruchowo, kompulsywnie, starym nawykiem. Nie wyciągnął go, nie wykonał żadnego pochopnego ruchu. Otworzył oczy.
Nad nim stał Echo. Miał wykrzywione wargi, spojrzenie pełne dystansu, trochę zniecierpliwione, trochę chłodne. Jedną ręką podpierał się pod bok, drugą trzymał pościel, którą okryty był Cahir. I na której spał Sho. 
Kocur, zaaferowany nagłym wtargnięciem obcego do pokoju, obudzony pociągnięciem za kołdrę, podniósł się, przeciągnął pośpiesznie, wyginając grzbiet w łuk. Potruchtał do Cahira, miaucząc głośno, szybko, z przejęciem, jakby skarżąc się, że ktoś ośmielił się zakłócić mu drzemkę. 
Spojrzał na Echo jeszcze raz. Uważniej. Mężczyzna miał łuk przewieszony przez pierś. Cahir, choć w pierwszej chwili nie wyłapał sensu jego słów, wiedział już, po co tu przyszedł. Von Aimar. Turniej. Misja.
Wyprostował się, zdobył na poważną minę.
— To jest, kurwa, skandal — oświadczył, gładząc kota po grzbiecie. Trochę, by uspokoić jego, trochę, by uspokoić siebie. — Nie obchodzi mnie, po co tu przyszedłeś. Trening mam w nosie. Liczę do trzech. Masz trzy sekundy, by puścić moją pościel, przeprosić mojego kota i zejść mi z oczu.
Mówił nienaturalnie spokojnym tonem, starając się ukryć, że jest półprzytomny, że ma głos zachrypnięty od snu. Patrząc na Echo, zadarł brodę, wiedząc, że tak zawsze wygląda się hardo. O ile siedząc w pościeli w rozchełstanej koszuli, ze zmierzwionym włosem i kotem w ramionach w ogóle mógł tak wyglądać. 
— Raz. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz