sobota, 17 lipca 2021

Od Xaviera – Chartreuse

Wzniosłości rozdziwiały dumne ślepia, choć raz pozwoliwszy na ustąpienie z oblicz sztywności i przybrania wesołości. Klaszcząc w dłonie, gonili rozbawionym wzrokiem za młodzieńcem, który wyciągnął z piersi ostatnią nutę, przeskoczył palcami po strunach i ciężkim akcentem zakończył kląskać opowieść radosną. Prezentował się przy tym poczciwie beztrosko, wręcz dobrodusznie prosto w porównaniu do towarzystwa, które zabawiał, będąc w stanie nawet przy nadmiarze gentilezzy do końca bezwstydnie odstawiać własną rolę. Bez większych wstydliwości dźwięczał wisiorami na warkoczu i zamiatał woalem posadzkę, ruchem lekkim, wręcz tanecznym wodząc od stolika do stolika, aby po skończonym spektaklu bezwstydnie domagać się od gości wynagrodzenia. Błyszczał uśmiechem dumnym, wręcz wyniosłym, z odpowiednio miarkowaną serdecznością do ciężkości monet; kłaniał się równie nisko, ale dziękował nieco skromnie, bez większych wylewności i czasu zmarnowanego na spoglądanie na zgrzebne oblicza. Prawie że manierą kapłańską zbierał wszystko do momentu, aż nie skończyła się pańska wylewność – wówczas ukłonił się po raz ostatni; zadźwięczał zbytkownością sukien, zastukał obcasem i zniknął za buszem czerwieniących się daktyli.
Zimowa pora powlekła rzeczywistość brudną szadzią, lecz w sercu Toirie kwiecił się ogród z orientalnych baśni. Uchowany przed surowym, defroskim klimatem pod szklanymi żebrami kryształowego monstrum, które pozbawione wszelkich skromności, skrzyło się nad wodami zalewu w samym sercu królewskiego skweru. 
Budynek postawiono za panowania poprzedniego króla w celach niekoniecznie zrozumiałych i przez lata wykorzystywano go w roli placu handlowego. Głównie urzędowali tam ubożsi kramarze, a gościła się hołota; szklana hala, chociaż z zewnątrz prezentowała przyzwoicie i wpisywała się w przestrzeń parku, to wewnątrz stanowiła okropną porażkę budowlaną, która straszyła bogatszych przedsiębiorców przeokropną duchotą i wilgocią, a urzędników możliwą tragedią. Władca w pierwszych latach po otworzeniu obiektu uciął finansowanie i zostawił architektoniczny wybryk naturze, pospólstwu i biegowi zdarzeń. Zainteresował się nim dopiero spadkobierca starego króla – wystawił moloch na sprzedaż, a wówczas został odkupiony przez szlachecki ród. Lancesterowie wspaniałomyślnie postanowili ratować zaniedbany zabytek; wymówili handlarzy, wprowadzili robotników oraz architektów. Sfinansowali przedsięwzięcie, które okazało się olbrzymim zamierzeniem; przebudowa trwała latami, była kilkukrotnie zawieszana oraz wznawiana i ostatecznie przeżyła pokolenie. Została ukończona zaledwie parę lat temu, gdy najmłodsza córka rodu objęła stanowisko ministra i zdołała wyłożyć wystarczającą ilość złota na dokończenie feralnego monstrum.
Budynek z zewnątrz nie zmienił się; wyłącznie na skwer wprowadzono ogrodników, którzy doprowadzili go do porządku, lecz wnętrze przestało być olbrzymią, nieprzemyślaną halą. Podzielono go na trzy sektory oraz poprowadzono odpowiedni system wywietrzników i kanalizacji. Chociaż wciąż zachował się nieco szklarniowy klimat, to nie przypominał on już sauny, a oranżerię z prawdziwego zdarzenia, którą ciepłotę szlachta znała i tolerowała – a czas potem pokazał, że również dość mocno ulubiła.
Dawna hala została nazwana mianem Galerii na Wodzie i szybko zyskała uznanie wśród możnych; przyciągała elitarnością, pompatycznością, ale również unikalnością. Josephine Lancester dotychczas rozpoznawana głównie ze swoich politycznych dokonań od czasu otworzenia obiektu dała się również poznać, jako dama przedsiębiorcza, o poetyckiej fantazji. Od początku kariery wspierała finansowo artystów i wykazywała zainteresowanie wszelkimi formami sztuki, lecz dopiero gmach Galerii pozwolił kobiecie w pełni to pokazać; mając ogromne zaplecze finansowe, postanowiła w przybytku odzwierciedlić scenografię z baśni, pieśni, obrazów, rzeźb, a niekiedy również ludowych podań. Co sezon goście, którzy mieli wstęp do budynku, mogli obserwować zmieniające się tendencje i fascynacje magnatki; podziwiać rozmaite oprawy, kosztować z egzotyczności, na którą niekiedy nawet ci bogatsi nie mogli sobie pozwolić. 
Właśnie tak zimą, końcówką roku osiemdziesiąt trzeciego, szklane przestrzenie pachniały kwiatem mirtu, smakowały ulepkową, przejrzałą figą, oraz dźwięczały opowieściami ze światów, które spopielało słońce, gdzie złote piaski grzebały miasta, a woda była droższa od słodkich nektarów.
Chłopak zsunął się po drobnych kamieniach niedbale wysypanych na piaskowych wydmach, przemknął przez las pióropuszowych drzew w ogromnych donicach i dotarł do odosobnionego skrawku przestrzeni. Rozrosłe cytrynowce tworzyły tu zwarty dach, który chronił przed jaskrawym, szklarniowym światłem oraz możliwym zainteresowaniem osób niepowołanych. Bard nie musząc się martwić, że ktoś go przyuważy, przysiadł na cembrowinie wysuszonego zbiornika i z ulgą ściągnął czółenka; za małe, damskie, pożyczone pod kostium od kogoś życzliwego z obsługi. Odrzucił również co cięższą biżuterię, starannie złożył woal i rozciągnął zmęczone mięśnie. Odgiął głowę tak, aby widzieć podwieszany na krokwi zegar. Posrebrzane wskazówki powoli zbliżały się do pełnej godzinny: cztery, trzy, dwa — obcas zastukał o kamień, przedtaktem do bicia kurantu, który dla części służby służył za sygnał do opuszczenia sali i rozpoczęcia przerwy.
Neemia przystanął od razu, gdy spotkał go wzrokiem. Ruchem machinalnym wyprostował sylwetkę, zaciął usta, poprawił uścisk na tacy. Starał się nabrać surowości oblicza, zagrać na zdegustowane zerknięcia, ale pewna iskra w oku i drżące kąciki ust całkiem zdemaskowało miernego aktorzynę.
— Jak mi poszło?
— Okropnie.
Głośne parsknięcie zburzyło wzniosłe postawy, gdy twarz bard wykrzywiła się w zmieszaniu. Xavier nabrał powietrza, pierś podskoczyła pod warstwą materiału. Nawet nie silił się, żeby kryć oburzenie, tylko zarzucił nogę na nogę, wzrokiem strzelił na bok.
— Nieprawda. — odparł na oskarżenia; twardo, z buńczuczą werwą, nie patrząc na niego — Dzisiaj było dobrze. Nawet bardzo dobrze.
Mężczyzna uśmiechnął się delikatnie, podszedł do niego. Podbite buty zastukały, dzwoneczki na szalu podskoczyły. Ubrania miał dobrane na orientalną modłę — kolorowe, lekkie, lecz skrzące się przepychem zdobień. Zbytkowność tego pokroju na normalnych salonach nie leżałaby z gustem nawet na magnackich ramionach, a co dopiero na służbie, lecz według zarządzenia pani gmachu obsługa sali miała właśnie się tak wyróżniać. Błyszczeć, dzwonić i stanowić łatwo zauważalny obiekt pomiędzy masą ludzi, nawet gdy niektórzy wyglądali w tym przybraniu, niczym farbowane kurczaki w gabinecie osobliwości. Większość z nich to byli studenci, średnia klasa; proste twarze, sylwetki pokrzywione, ciągnące długie sukna, w złotych i zielonkawych barwach, które tylko podkreślała ziemistość kontynentalnych twarzy. 
Neemia uważał to za pohańbienie kultur, których żaden z młodzików nie chciał nawet poznać, których możliwe sama Lancaster do końca nie rozumiała. Wykrzywiał usta w złośliwe uśmiechy i wskazywał palcem na służbę kręcącą się pośród zachwyconych magnatów, gdy przyuczał Xaviera ruchów w podobnych sukniach. Chłopak nie był z Defros. Jego rodzinna pochodziła zza kontynentu, on sam wychował się na wyspach. Miał więc urodę ludzi stamtąd; ciemne włosy, ciemne oczy, ulubioną przez słońce karnację i ulubiony przez ludzi z Toirie uśmiech.
— Może faktycznie było trochę lepiej. — Neemia chwycił za ozdobną czaszę, wyuczonym ruchem podał naczynie bardowi. — Przedtem płacili ci z litości. Teraz, żebyś szybciej sobie poszedł.
Tace z pozostałymi kieliszkami położył na ziemi, siadł obok chłopaka. Xavier na komentarz skrzywił się nieznacznie, odmruknął coś pod nosem, ale bardziej zainteresowany był alkoholem, niż możliwymi dysputami. 
Nie odniósł się nawet z większą reakcją, gdy Neemia podniósł jego tobołek z lutnią, odwiązał rzemienie i zaczął grzebać w środku. Obruszył się, dopiero kiedy mężczyzna wyciągnął ze środka kilka monet.
— Nie pozwalasz sobie za dużo?
— To za likier. 
— Dałeś mi go
— Nie powiedziałem, że jest za darmo.
— Co to w ogóle za ulepek? Nie sprowadziliście tego z południa, prawda? Czuć mocno zioła.
Służący wzruszył ramionami.
— Nie wiem. Większość gości również o to zbytnio nie dba, a mamy tego nadmiar. Coś z tym trzeba zrobić.
— Pewnie to coś sprowadzanego z Ethiji.
— Znawca się znalazł. — parsknął, zerknął na chłopaka. Xavier uniósł szkło na wysokość twarzy i stabilizując czaszę na palcach ruchem lekkim, delikatnie wzburzał alkohol. Ciecz biła po ściankach zielonkawym mętem, nieco obrzydliwym, nieco przypominającym ściek; dopiero w świetle widać było żółtą barwę, która nadawała ulepkowi nieco lepszy wygląd. — Nie odróżnia pirytu od złota, a wymądrza się przy napitku, na który go nawet nie stać.
— Odróżnia. — odmruknął.
Lekko zamoczył usta, potem wziął większy łyk; mocny alkohol przeszedł mu dreszczem po ramionach.
— Tak? Przyszedłeś dość wcześnie. Co za głupotę tym razem popełniłeś, że cię wywalili?
— Żadną — uciął ze złością, widocznym rozdrażnieniem.
— Oczywiście.
— Po prostu ostatnio zamykamy wcześniej, Kruka nie ma, większość spotkań została przeniesiona. Dzisiaj umówiony był tylko jeden interesant.
Wytłumaczył, nieco schodząc z tonu. Znów zaczął się bawić kieliszkiem, udając, że nie widzi rozbawionego wzroku Neemii.
— Opowiedz o nim.
— Nic ciekawego. Starsza dama, wdowa po kupcu. Jej syn narobił sobie długów u pewnych osobliwości. — upił łyk, nieco większy niż poprzednio. — Przyniosła zastawę. Kruk nie lubi porcelany, twierdzi, że jest problematyczna, byle rysa może zepsuć zarobek, ale zapłaciłem za nią. Była naprawdę ładna, malowana.
— Maselniczka i waza na barszcz za egoizm potomka. Coś mało wygórowana cena.
— Oraz rubin wprawiony w złoto.
Xavier wyciągnął dłoń, przebrał palcami w powietrzu. Z rozbawieniem łapał zmieszany wzrok mężczyzny.
— Kruk cię zabije.
— Gdyby zaczął mi płacić, to trzymałbym ręce przy sobie.
Chłopak  przyglądał się błyskotce, podziwiał subtelne zdobienie. Niewielkie oczko błyskało, od czasu do czasu chwytając promień słońca. Wąska szyna ładnie leżała na zgrabnym palcu. 
— Xavier.
— Nie dowie się. — odparł miękko. — Jest teraz czymś zajęty. Rzadko go widzę w domu, na interes też nie zerka codziennie. Pozwolił mi nawet wypełniać księgi rachunkowe. Nie sprawdza ich potem.
Neemia odmruknął, lekko odchylił się na murku. Przyglądał się chłopakowi, nad czymś się zastanawiał.
— Chyba wiem, czym może być tak zaangażowany.
Bard odwrócił wzrok od biżuterii, popatrzył na chłopaka.
— Widziałem go w Galerii. Rozmawiał z Lancester.
I zerwał się nagle do prostych sylwetek; ozdoby na szacie zaszeleścili, kieliszek zakołysał się na palcach, obie nogi wylądowały na posadzce.
— Uprzedzając pytanie, to nie, nie wiem, o czym rozmawiali. Nie podsłuchiwałem.
— Co on może chcieć od Lancester?
— Słyszałeś o wystawie?
— Nie?
Neemia westchnął. Przechylił się na bok, zebrał z ziemi kieliszek. Nie dbając o wyczekujący wzrok barda, który zdążył się chłopakowi odcisnąć głęboką zmarszczką na bladym czole, upił znaczny łyk alkoholu.
— To ma być impreza noworoczna. — zaczął. — Pewne spotkanie towarzyskie, ale oprócz tych wszystkich szlacheckich nazwisk zostaną zaproszeni również ludzie sztuki. Rzemieślnicy, malarze, muzycy. Wiem, że w innych krajach również organizują takie rzeczy, ale Lancester chce to zrobić bardziej po swojemu. Nawet gości i artystów wybiera osobiście.
— Kruk nigdy nie był aktywnym uczestnikiem schadzek towarzyskich.
— Ale zbiera antyki, obrazy. Podczas wydarzenia będzie dużo artystów tego pokroju, mnóstwo znanych nazwisk.
— Nigdy nie kupił obrazu bezpośrednio od malarza. Ani innego antyku. Neemia, to wszystko, co u niego stoi, to zastaw.
— Wiem, ale tylko to wydawało mi się logiczne. — mężczyzna wzruszył ramionami — Może też chcieć pozyskać nowy klientów. Kontakty.
— Wątpię.
— Xavier, nie znam się. To nie ja mu podrabiam księgi. To ty powinieneś wiedzieć, co może chcieć od Lancester.
Bard nie odpowiedział. Poprawił się na siedzeniu, wyprostował sukna, tak aby swobodnie spływały, układały się zmyślnie na posadzce, nie zaginały mu się pod stopami.
— Kiedy to wszystko ma się odbyć?
— Końcówka stycznia, może początek lutego. Dopiero pod koniec miesiąca zostaną rozesłane pierwsze zaproszenia.
— Wkręć mnie.
— Słucham?
— Załatw mi zaproszenie. To dla artystów. Mogę zagrać.
— Xavier. — chłopak zacukał się na moment, z wrażenia odłożył niedopity kieliszek z powrotem na tacę. — To niemożliwe.
— To wkręć mnie, jako służbę. 
— To tym bardziej niemożliwe. Mówiłem, że to Lancester wybiera gości. Nie mogę podrobić listy, ot tak dostać dla ciebie zaproszenia.
— Zatem muszę dostać je bezpośrednio od Lancester?
Bard wstał, warstwowane ubranie zaszeleściło, rozlało się na ziemi. Zebrał woal, tobołek z lutnią zarzucił na ramię, buty złapała w dwa palce. Zerknął na zegar; srebrna, ażurowa wskazówka leniwie tocząc się po zdobionej tarczy, zbliżała się do kwadransa. 
— Xavier.
— W które dni odwiedza ona Galerię? I kto układa listę występów w tym miesiącu?
— Błagam cię.
Cichszy kurant wybił melodię, obwieszczając koniec przerwy.


____
Ciąg dalszy pewnie za następne trzy lata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz