czwartek, 1 lipca 2021

Od Echa do Cahira

Promienie dopiero co przebudzonego słońca przeskakiwały ze źdźbeł trawy na te kolejne, zagarniając swoim jestestwem coraz więcej miejsca. Kradły przestrzeń nocnej ciemności swymi wczesnoporannymi czerwienią i pomarańczem, barwiąc świat na ciepło, na przytulnie, wręcz na domowo.
Przez głowę mężczyzny przebiegła prędka i nieuchwytna myśl, że bujnej zieleni tuż po sianokosach ładnie było w tych barwach. Siwy, koński łeb poruszył się góra-dół, stwarzając iluzję porozumienia się bez słów, choć w rzeczywistości ruch ten spowodowany był brzęczeniem muchy tuż przy lewym uchu.
— Myślisz, że się zorientuje? — mruknął Echo, mrużąc oczy i uważnie obserwując coraz to odważniej wychylające się zza horyzontu słońce, które już szykowało się do popołudniowego ataku.
Kharqua parsknęła i ponownie machnęła łbem, uderzając w męskie plecy. Jej właściciel prychnął, a może i zaśmiał się cicho, pokręcił głową. — Tak myślałem.
Kołyszący się na stojaku kołczan w końcu zamarł, tylko dwie strzały nie zdążyły za nim wyhamować – uderzyły o pozostałe z głuchym dźwiękiem, na pewno nie hukiem. Pobliski drozd zaświergotał im w akompaniamencie pomimo swej zmęczonej już nieustanym trelem krtani – śpiewał w końcu od trzeciej, górując nad wszystkimi w teorii rannymi ptaszkami, które dopiero co otwierały wtedy swoje oczy.
Echo przestąpił z nogi na nogę, orientując się, że choć dzień zapowiadał się na upalny, poranek obdarzał poliki chłodnym wiatrem. I dobrze. W końcu nikt nie chciałby trenować o dwunastej, w samo południe, gdy nie dało się nawet uciec przed okropnym upałem do miłosiernego cienia. Chyba, że ów nikt nosił imię Cahir i, jak strzelec zdążył się już zorientować, niezbyt spiesznie mu było do wczesnoporannych pobudek.
Mężczyzna westchnął ciężko, ze zniecierpliwieniem i może drobnym oburzeniem, bo kto to słyszał, tak niepoważnie podchodzić do sprawy, jak Cervan im przekazał, bardzo istotnego turnieju. Niezwykle istotnego, jeżeli miało się na uwadze ironiczny błysk w oku mistrza oraz nieśmiałe uniesienie prawego kącika ust, gdy przekazywał im wszystkie potrzebne informacje.
Ale w końcu robota była robotą, misja była misją i do każdej z tych spraw należało odpowiednio się przygotować.
Przepraszam, wybacz — stwierdził w końcu strzelec miękko w ojczystym języku, sięgając po koński kantar, który następnie dosyć sprawnie naciągnął na ten siwy łeb. — Zaraz wracam, najwidoczniej niektórzy nie mają wyrobionego poczucia jakiegokolwiek obowiązku. I lubią, jak pot spływa im po plecach. — Klepnął kobyłę po szyi, przywiązując ją do płotu.
Była mądrym i odważnym koniem. Zastrzygła uszami, po czym, szybko orientując się, że właściciel opuszcza ją na dłuższą chwilę, znikając jej z pola widzenia, przestąpiła z nogi na nogę, opuściła szyję i przymknęła powieki. Prychnęła cicho.
Czerwona biedronka przysiadła na nakrapianym zadzie.

W drzwi uderzył swym barkiem, dosyć szybko przy okazji łapiąc za klamkę. Te ustąpiły gładko, z jednym, może dwoma skrzypnięciami. Echo przeklnął pod nosem w ojczystym języku, uświadamiając sobie w końcu, że zrywanie drugiego, prawdopodobnie równie upartego co on, męża prostym zadaniem nie będzie.
Ale misja to misja.
— Na kurwy boskie, ruchy, jeżeli nie chcesz się ugotować o dziesiątej — twardy akcent podkreślił ostrość słów, każda głoska była osobnym ostrzem. Dłoń chwyciła za rąbek pościeli, szykując się, by ją ściągnąć. — Ja wytrzymam, ty wyplujesz płuca. Mamy miesiąc. I mam nadzieję, że kilka lekcji będziemy mogli przeskoczyć.
[ w z i u m ]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz