środa, 1 czerwca 2022

Od Calithy ― Ekscesy [1/2]

Tw: Śmierć, poronienie, seks i zbyt dużo alkoholu


Kiedy Cię moje oplotą sny —
    jak białe róże —
nie bój się kochać — ja — i ty
    w nieba lazurze.
Ziemia, jak echo minionych dni,
    grające w borze,
a nasze duchy wśród martwych pni
    wieszają zorze.
Serce mi splatasz koroną gwiazd,
    hymnem warkoczy —
podemną góry, wieżyce miast —
    nademną — oczy.
Dziwnie się srebrzysz, aniele mój,
    w tęczowem piórze —
fontanny szemrzą, gwiazd iskrzy rój —
    wonieją róże…



Tadeusz Miciński, dalsza część poematu "Kain" w ramach części "Kiedy Cię moje oplotą sny",
wcześniejsza część wspominana jako "Magia mej duszy niechaj Cię wywoła" z jamesowej kapejki.


W piersi buzuje jej stado wściekłych os. Czuje, że żądlą ją to po żołądku, to po płucach, uderzają we wrażliwe struny, przez które ma ochotę kląć, wyć i krzyczeć, więc robi to z dziką, zwierzęcą satysfakcją. Drogi są puste nocą, a nawet gdyby nie były, wrzaski upiorzycy niosą się lasem, płosząc miejscowe stworzenia. To niebezpieczna okolica, zwłaszcza dla kogoś, kto wyruszył praktycznie bez przygotowania późnym wieczorem, ale niebo jest pełne gwiazd, a Cala wie, że te zawsze jej sprzyjają. Czasem ma nawet wrażenie, że kilka z nich jaśnieje szczególnie jasno, gdy widzą, że na nie spogląda. Właściciela tych gwiazdozbiorów po raz kolejny zostawiła za sobą, ale tym razem po niego wróci. Myśli o tym, że będą to tylko krótkie, niezaplanowane wakacje, w czasie których będzie musiała się prawdziwie wyżyć.
Jeżeli wróci wcześniej, gdy osy nadal będą mieć swoje żądła, prawdopodobnie rozszarpałaby mu twarz. Więc pędzi konia, gna na złamanie karku i jakakolwiek litość, jaką miała dla dumnego zwierzęcia, zginęła dobrą godzinę temu. Wie, że kobyła niedługo się podda i odmówi posłuszeństwa, a przed nią długa trasa, która potrwa kilkanaście porządnych dni wędrówki, więc jeden urwany cwał niczego jej nie da, ale… 
Cala nie chce myśleć logicznie. Nie chce i nie potrzebuje, jak do tej pory logiczne myślenie zaprowadziło ją donikąd i kobieta ma nawet dość już życia na pożyczonym, ukradzionym od losu czasie. Później zatrzyma się w gospodzie, wymieni konia, pewnie jakiegoś ukradnie, zrobi sobie jeden dzień przerwy na porządne schlanie się w oberży, pośpi kilka nocek na sianie, jedną czy drugą pod chmurką pod kradzionym kocem. Teraz może gnać, pędzić i krzyczeć. Inaczej życie znowu zacznie mijać, a nie wie, czy byłaby w stanie to przeżyć.

x X x


Nie wie, czego oczekiwać po znaczeniu klucza, ale Cala zawsze była szybka w wyszukiwaniu cudzych granic. Sprawdzaniu jak bardzo może je nagiąć. Na ile może sobie pozwolić. Jaka kara ją czeka za złamanie szeregu wypowiedzianych, bądź nie, zasad. Teraz nie ma to wielkiego znaczenia, gdy podąża truchtem wzdłuż nierównej ścieżki. Zawinięta z oberży klacz rżnie wesoło na widok majaczących się w oddali budynków posiadłości. Nie powiedziała nikomu, że wyjeżdża, ani nawet dokąd, nie widziała w tym większej potrzeby, nie, gdy nutka adrenaliny poganiała ją z pośpiechem. To całkiem zabawne, że pierwsza prawdziwa kłótnia, do której się przyczyniła w gildii, złamała jej dumę. Nie, żeby kiedykolwiek miała się do tego przyznać, bo przecież Cala zawsze i wszędzie wie lepiej na temat tego, co powinna lub czego nie powinna robić. 
Dopiero świta, ale w okolicznych wsiach praca wrze od samego rana. Nic dziwnego, jest w końcu pora późnej wiosny, gdy dawno stopniał śnieg, zdążono w dużej części już zaorać pola i teraz należało zająć się porządnym sianiem. Nie przygląda się im zbytnio, bo aktualnie mało co faktycznie ją interesuje, ale wie, że wieśniacy rzucają jej zdziwione spojrzenia. Musi wyglądać naprawdę fenomenalnie, stwierdza pod nosem ze zgryzotą, z włosami przeplatanymi słomą, rozwalonym, ale ocalałym, jednym bucie, bo drugi poprzedniego wieczoru zdążył się rozwalić na środku trasy, z obłąkanym, zapijaczonym spojrzeniem. Nawet koń wydaje się już być zmęczony dalszym nękaniem go urwanymi, pośpiesznymi kopnięciami, przed którymi kobieta się nie waha. Jest zdesperowana i goni ją wyłącznie głupota i duma, to niebezpieczna kombinacja, która sprawia, że nadal dwoją i troją się w jej wnętrzu osy o fałszywych żądłach. Takich, które nie uderzają raz, ale wielokrotnie, najczęściej w to samo miejsce, jak tylko sobie dokładniej przypomni powód wewnętrznej złości. 
Dworek wygląda nienaturalnie na tle bujnego, ale widocznie zadbanego ogrodu. Trasa staje się coraz prostsza, gdy z nędznej ścieżki skręca w porządnie przygotowaną, kamienną drogę. Ignoruje wypielęgnowane, kolorowe krzewy, które zdążyły wypuścić pierwsze pąki. Jest jedynie wdzięczna za cień, jaki dają pobliskie drzewa, odseparowując zmęczone oczy kobiety od wschodzącego słońca. Przejeżdża przez otwarte ogrodzenie, udając, że wcale nie boi się nadbiegającego stada psów, choć ma ochotę zakląć, tym bardziej, że czuje, jak klacz zmienia rytm swoich oddechów na szybszy, bardziej spanikowany. Udaje jej się, bo z szopy przy bramie wychodzi mężczyzna w słomianym kapeluszu, wsadzający dwa palce do ust. Przeciągły, wysoki gwizd ściąga psy w jego kierunku, które stają się dużo bardziej zaoferowane nadchodzącym śniadaniem niż przyjezdną podróżną. 
Mężczyzna na widok Cali zdążył pochylić głowę, ale ona już tego nie widzi, zbytnio przejęta faktem, że prawie jest na miejscu. Od murowanego, wysokiego płotu do środka placu powitalnego jest nadal kilka minut stępem, ale teraz pozwala sobie podelektować się widokiem otoczenia.
Oddycha głęboko, ściąga wodze i rozgląda się. Nie zna się na architekturze aż tak, żeby móc samodzielnie ocenić, kiedy powstał główny budynek, ale widzi wyraźne ślady dwóch, może nawet dobudówek. Jest zbyt duży jak na dom dla jednej rodziny. Zdaje sobie jednak sprawę, że większość domów na kontynencie wygląda tak, jakby prawie wszystkie pokoje miały zamieszkiwać duchy, więc może po prostu ta cała pusta przestrzeń jest dla miejscowych zwyczajnie modna? Ściany wyglądają na niedawno bielone, a, rozciągający się na wysokich kolumnach, bluszcz kłuje ją swoją zielenią w oczy. Nawet zbyt duża liczba okien wygląda dla niej dziwnie, gdy czuje się nieprzyjemnie przez nie obserwowana.
Zsiada z klaczy swobodnym zeskokiem. Styrane podróżą zwierzę ucieka od niej szybko, ruszając w kierunku najbliższej trawy. Na nieszczęście okazują się nią starannie wypielęgnowane rabatki z ładnymi, czerwonymi kwiatami. Ktoś w końcu wychodzi na zewnątrz. To nieco starsza już kobieta, którą dopadła starość lat i siwość włosów, ale porusza się szybko i sprawnie, mimo że wyraźnie wypełnia szary uniform pokojówki swoją tuszą. Gdyby Cala była w lepszym nastroju, może nawet uśmiechnęłaby się i złapałaby z nią lepszy kontakt, a tak stoi jak kołek i nie wie, co ze sobą zrobić. Ma zziębnięte palce, odmarzniętą stopę i postępujący ból dupy od długiej jazdy, przez który ma ochotę zacząć krzyczeć. 
— Dobry dzień, szanownej pani, czy możemy w czymś pomóc? — Kobieta staje w końcu przed Calą i jest od niej dużo niższa, na tyle, że musi zadrzeć głowę, żeby spojrzeć w oczy brunetce. Nie przeszkadza jej to uśmiechać się hardo, tak jak uśmiecha się pies, na którego kość patrzy się osoba trzecia. 
— Ach, myślałam, że zastanę Jamesa w domu, obiecał się tu ze mną spotkać — kłamie wobec tego Calitha naprędce i odwzajemnia uśmiech. Jest dużo bardziej cierpki, ale równie nieszczery i obie kobiety zdają się wdać w jakąś niezrozumiałą walkę na paskudne spojrzenia, w których wzajemnie wysyłają sobie nieme, piekielne epitety. 
Ktoś chrząka w pobliżu, ale żadna z nich nie odrywa wzroku.
— Panienka Cala, jak rozumiem? — Ogrodnik ze słomianym kapeluszem nadbiega od tyłu, nieco zmachany zbyt długim ruchem.
— Panienka Cala — potwierdza, zastanawiając się, czy zaraz jej stąd nie wypędzą na wszystkie diabły, ale mężczyzna tylko klepie starszą kobietę po plecach.
— Pan uprzedzał, że kiedyś może się panienka zjawić — śmieje się radośnie i ściąga nakrycie głowy, pochyla się w uprzejmym geście powitania do przodu. — Na długo panienka zostaje? Bo jak coś, to możemy po pana Hopecrafta posłać, wszystko jest na panienki ewentualne przybycie przygotowane, prawda, Wiolu? — zwraca się tym razem do pokojówki, która nie spuściła z Cali spojrzenia. 
— Prawda, Heniu, ale nasz pan jest bardzo zajętym człowiekiem i nie chciałabym mu przeszkadzać. 
— Na kilka dni, może tygodni, zobaczę, jak szybko skończę pracę — łga dalej, znowu ignoruje nieprzyjemne spojrzenie rzucane przez staruszkę. Jej niedoczekanie, Cala nie będzie się przed nikim i niczym płaszczyć, a już tym bardziej nie przed kimś o ponad głowę od niej niższym. 
Ogrodnik uśmiecha się raźno, kiwając nieśpiesznie, ale w cieple jego oczu Calitha dostrzega błysk faktycznego zrozumienia. Składa to na kark zdenerwowania, że zmęczenie zbytnio daje jej się we znaki i już wpada w paranoję, ale przyjmuje bardziej otwartą postawę, wypina pierś do przodu, żeby wyszczerzyć się pewnie w odpowiedzi. Doskonale pamięta dawne lekcje Baby, że niezależnie od tego, gdzie znajdzie się Skora, zawsze powinna zachowywać się tak, jakby stała na własnej, należnej Skorze ziemi.
 — To gdzie mój pokój? — przejmuje inicjatywę, a Heniu klepie Wiolę po plecach, popychając kobietę do przodu. 
— Zaraz panience pokażę, proszę za mną, tylko buty wyt… — Ucieka wzrokiem do ubłoconej, calowej skarpetki, która zawiera więcej połatanych dziur niż niejedna sieć rybacka. Drugi but nie wygląda wcale lepiej, z rozwarstwioną podeszwą i obitym, odlatującym czubkiem, gdzie wszystko trzyma się na słowo honoru i dużą ilość sznurka. Wiola nie kończy zdania, ale Cala ma wrażenie, że mniej ma to wspólnego z litością wobec jej resztki garderoby, a więcej z ostrym kuksańcem ogrodnika. 
Do końca ich małego oprowadzania kobieta trzyma dystans, a razem z nim język za zębami. Zaczyna się mocniej hamować i w jej głosie przestaje być słyszalna irytacja, a zaczyna chłodna, wyuczona kurtuazja. Przechodzą przez duże drzwi prosto do głównego, Cala miałaby ochotę powiedzieć, salonu, ale wie, że to najwyżej przestronny przedpokój. Idą kolejnymi korytarzami, najpierw w górę po schodach, później w stronę zachodniej części piętra. Mniej zwraca uwagę na otoczenie, drogie obrazy na ścianach, bogatość wyposażonych mebli, a więcej na plączącą się po kątach służbę. Początkowe zaskoczenie widokiem przybyłych szybko przeobraża się w jakąś niezrozumiałą dla trzydziestolatki zorganizowaną komitywę. Doskonale widzi, że przed przejściem obok nich dwie pokojówki plotkowały w najlepsze, czyściły szmatkami ramy portretów i pejzaży, ale zaraz po zauważeniu towarzystwa pochylają głowy i chyba biegną przekazać wieść o jej przybyciu dalej. Nawet nie robią tego chyłkiem. Odwraca się na pięcie, choć Wiola brnie do przodu i widzi, jak jedna służąca chwyta napotkanego po drodze kamerdynera i zaczyna szeptać mu coś do ucha naprędce. Gdyby starucha nie opowiadała w tym momencie skróconej historii domostwa, może Cala byłaby w stanie coś podsłuchać.
Łechcze to Cali ego, bo zawsze szuka sposobu na znalezienie odrobiny atencji, ale wydaje jej się powoli, że coś tutaj jest stanowczo nie tak. Nie ma rzuconych ukradkiem spojrzeń, zbytniej reakcji na teatralne, mocne tupanie wszędzie błotem i nawet nikt nie zwraca uwagi, że obraża ich pod nosem. Głośno. Wyraźnie. Butnie. 
Idzie dalej tyłem, przygląda się szczebioczącej parce, aż strąca przypadkiem ręką wazon pełen bukietu hiacyntów. Kolorowe szkło roztrzaskuje się na wiele kawałków, z których jeden tworzy brzydką wyrwę w drewnianej podłodze. 
Nikt jej nie łaja. Nikt niczego jej zarzuca, gdy druga pokojówka podbiega szybko i zaczyna sprzątać pobojowisko, Wiola na moment przystaje. W końcu się odwraca w jej kierunku, chociaż bardzo niechętnie. Wydaje się Cali przez chwilę, że ma zamiar miarowo westchnąć, ale tylko kiwa ze zrozumieniem głową i kontynuuje oprowadzanie. 
— Dom wariatów — brunetka mruczy pod nosem, ale bez oporu rusza do przodu i tym razem stara się lepiej wsłuchać w krążącą pośród ścian opowieść. — To w ogóle nie pasuje do Jamesa — stwierdza marudnie, obserwując otoczenie. Wszystko zdaje się nazbyt wyszukane, zdobienia wręcz filigranowe, a przepych sprawia, że prawie musi mrużyć oczy. 
— Posiadłość kupiła i odrestaurowała dawna pani — wyjaśnia Wiola, nie przerywając marszu. — Pan po jej śmierci kazał zostawić wszystko tak, jak chciała za życia. 
— Miała zdecydowanie gówniany gust — podsumowuje w odpowiedzi Cala i wzrusza ramionami na widok ostrego spojrzenia staruszki.
— Miała swoje zwyczaje i upodobania jak każdy. Pan nie miał z tym problemu. 
Nie odzywa się więcej, aż docierają do dużego pokoju gościnnego. Wiola życzy miłego pobytu, zachęcając do odświeżenia się i informuje szorstko, że przyśle za chwilę dziewczynę do pomocy. Cala dziękuje wylewnie, zanim trzaska za sobą drzwiami i czeka cierpliwie, aż cichną dudniące korytarzem kroki staruszki. Dopiero wtedy ponownie zagląda do drugiego pomieszczenia i zabiera się do bardziej dogłębnego zwiedzania posiadłości. 
Przechodzi kilka dłuższych susów, zagląda po drodze do mijanych sypialnie. Wszystkie wyglądają na niezamieszkałe od dłuższego czasu, brakuje w nich bardziej intymnych, prywatnych rzeczy, które sugerowałyby, że wylądowała we właściwym miejscu. Kręci się jeszcze trochę, wypatruje uważnie służby, ale ta wydaje się rozpuścić w powietrzu. 
— I dobrze, niech mi się nie pałętają pod nogami — mamrocze sama do siebie, ale nie może znieść postępującej w samotności ciszy. Zawsze lubiła gwar wokół siebie, a teraz nie było nawet jak do lustra gęby otworzyć, żeby się nie czuć tak beznadziejnie nie na miejscu. 
Ma już otworzyć ostatnie drzwi ze skrzydła, wychodzące na korytarz przy schodach, ale zapatruje się przypadkiem na wiszący w holu obraz. Zagryza wargę, pochyla głowę nieco w bok i ocenia kunszt malarski autora. Pewne siebie pociągnięcia pędzla nadawały atmosferze płótna nieco więcej stanowczości niż się spodziewała po modelach. Ani przedstawiona kobieta, ani mężczyzna nie zdawali się zbytnio szczęśliwi z własnej bliskości, a w ich pozie czujne oko fałszerki dostrzegło napęczniałą sztywność członków. Grzechot i rechot przesuwanych kości. Malownicze, aczkolwiek przy tym błądzące spojrzenia, które nie szukały niczego ani w sobie, ani w oczach malarza, ani nawet w oczach odbiorcy. Całość była na swój sposób piękna, bo osobna, czysta atrakcyjność obu przedstawionych osób wydawała się wabić potencjalnego widza, ale Cala zdążyła mrugnąć i cała jej uwaga rozpłynęła się w ułamku sekundy.
Wraca do siebie i do czystych zmysłów, nie może się przecież teraz rozpraszać. Nie, gdy własna głupota doprowadziła ją aż tak daleko. Zaciska usta, później ręce i próbuje szczęścia po raz ostatni. Od razu wie, że jest we właściwym miejscu, nawet jeżeli nie jest to największa sypialnia we skrzydle. Dostrzega gromadę skórzanych rękawiczek przewieszonych na półkach obok drewnianej szafy, więc wchodzi do środka i ostrożnie zamyka za sobą drzwi. Służba jest pewnie jeszcze na dole, a Cala nie chce, żeby ktoś zbyt szybko jej przeszkodził. 
Zaczyna badać przestrzeń wokół siebie, zastanawiając się, co teraz. Najpierw podchodzi do starego biurka, którego blat zdobiły liczne ślady po rozlanym atramencie. Śledzi palcami fakturę mebla, wyciąga szuflady, przegląda dokumenty, ale nie znajduje niczego wystarczająco ciekawego oprócz zwietrzałej, starej korespondencji. Wydaje jej się, że zna historię Maleficii na tyle, że nie potrzebuje zagłębiać się w jej nudne listy z ojcem. Porzuca więc szybko nadzieję na zdobycie jakiejś ciekawostki, zamiast tego rusza w stronę kilku biblioteczek, z których jedną zapełniają w całości własnoręcznie dzienniki i zbiory notatek. Otwiera kilka dla sprawdzenia zawartości, ale niewiele jest w stanie przeczytać, a jeszcze mniej zrozumieć z plątaniny symboli, liczb i liter, która przypomina matematyczne zbiory równań. Nauka nigdy jej nie sprzyjała, więc kolejne tomy tylko wertuje, uzyskując z nich kilka cennych kartek. Część zapamiętuje, część udaje, że w ogóle nie przeczytała, gdy przełyka ślinę i próbuje wyprzeć nową wiedzę z pamięci. 
W końcu natrafia na pamiętnik. Stary, bo ostatnia data zawiera czasy długo przed gildią. Wodzi zgrubiałymi od pracy palcami po okładce, myśli i w końcu po przezwyciężeniu szczątkowego oporu zabiera się do czytania. Mija kwadrans, może dwa, gdy słyszy poruszenie za drzwiami sypialni. Ktoś przebiega korytarzem w kierunku dalszych sypialni, Cala podejrzewa, że właśnie nadchodzi nadesłana przez Wiolę „pomoc”. Nie ma wątpliwości, że służka pewnie ma za zadanie ją wybadać, wyszarpać z niej informacje spokojnymi uśmiechami i monotonnym wypełnianiem poleceń, ale nawet ona pewnie miałaby problem, gdyby znalazła Calę myszkującą po rzeczach jej pana. Nie zastanawia się, czemu pokój nie był zamknięty, tym bardziej, że Jamesa bardzo długo w domu nie było, bo czas nagli, więc rozgląda się po pokoju. Widzi dużą, przestronną szafę. Komodę. Rozłożyste łóżko, lustro w kącie, stoliki nocne i drugie drzwi. Podejmuje szybką decyzję i wyskakuje do przodu, ruszając żwawo w ich kierunku. Przez myśl przechodzi jej, że pewnie trafi do garderoby, ale o dziwo, udaje jej się natrafić na łazienkę. 
Wyłożoną jasnymi, kamiennymi, polerowanymi płytami, z wgłębieniem, które najwidoczniej miało robić za ciekawą wersję wanny. Nawet się zastanawia, czy normalna drewniana bala nie byłaby bardziej praktyczna na drugiej kondygnacji budynku. Nie zna grubości podłoża między piętrami, nie była zbytnio zainteresowana, ale naturalny, ciekawski popęd konstruktora sprawia, że ma ochotę wypróbować sytuację. Z drugiej strony, skoro ktoś sobie taką łazienkę walnął, to raczej i tak powinna być zdatna do użytku.
Przez witrażowe okna do pomieszczenia wdzierają się smugi kolorowego światła. Ułatwia to Cali przeglądnięcie się w szeregu luster, pozbawionych wierzchniej warstwy kurzu, którą spodziewała się zastać. Spogląda na swoje potargane włosy, na nieszczęśliwie opuchniętą kostkę, na brud za paznokciami. Zerka ze zwiększonym zainteresowaniem na wannę, zanim wzrusza ramionami i odpręża się po podjęciu decyzji. System kurków i rurek nie wygląda na skomplikowany, a nawet zimna woda wydaje się kuszącą propozycją na zmycie z siebie całego syfu i potu po podróży. Buteleczki pełne mazideł i prawdopodobnie mydeł zdają się do niej wołać.
— Najwyżej zarwę sufit — mruczy i ściąga koszulkę.

x X x


— Czy tylko tego ode mnie oczekujesz?
To pytanie zostało wypowiedziane spokojnym, wręcz łagodnym tonem, jakby mówił do dziecka i przez moment miała wrażenie, że uderzenie w twarz mniej by bolało. Otworzyła usta, żeby prychnąć, parsknąć i fuknąć, co by nadać planowanej wielkiej awanturze większego klimatu, ale spojrzał na nią z takim dziwnym wzrokiem, pustym i fałszywym. Zapatrzyła się za to na uśmiech, zadziwiająco pogodny, jak na fakt, jak długi wywód wcześniej jej zrobił na temat naruszania cudzych granic. Gdy się w końcu poruszył, poczuła ciężką, męską dłoń, która uścisnęła jej bark lekkim ruchem w dziwnym dysonansie wrażeń.
— Ja nawet nie jestem zły, tylko zawiedziony, Cala — powiedział z takim rozczarowaniem, od którego zapiekły ją paskudnie policzki.
Zanim wróciły jej zmysły, historyk dawno był już za drzwiami. Minęły dobre minuty, aż chwyciła stojący na stoliku imbryk i roztrzaskała go o próg zamkniętego gabinetu. Odbite of futryny odłamki rozprysnęły się po pokoju, gdy sprawczyni całego zamieszania klęła paskudnie, mrucząc pod nosem klątwy.
Mogliby się teraz porządnie rżnąć i mile godzić, a czekało ją dobre kilka cichych dni udręki z urażonym historykiem, naprawdę? Za jakie, kurwa, grzechy niby?
— Niech ci, kurwa, będzie, ja ci dam rozczarowanie — fuknęła pod nosem, zrzucając agresywnie z pobliskiego biurka stos ładnie zaadresowanych listów. 
Tylko jeden dzień zmienił się w drugi, drugi w trzeci, minął tydzień, powoli kończył się drugi i zabawa w strącanie rzeczy ze stołów, przestawianie katalogowanych w szafie wieszaków z ubraniami czy nawet kradzieże rękawiczek przestała sprawiać jej przyjemność. Nie, gdy spotykała się jedynie ze zmęczonymi westchnięciami, brakiem zainteresowania, cholernym uśmiechem, od którego kręciło się jej w głowie, a który do tej pory bez większego problemu zdzierała własnymi wargami. 
Niech wszystko diabli strzelą.
Więc przy pierwszej lepszej okazji — zwiała, żeby swoje sprawdzić. I nie chodziło o to, co powiedział wtedy, tylko o to, co sobie wykrzyczeli dużo, dużo później, a co wypiera z pamięci, bo nie chce czegoś takiego pamiętać. Woli wspominać zagryzanie warg w chwili uniesienia, szarpanie za złote kosmyki i posmak słabego wina na języku, bo historyk rzadko pozwalał sobie wypić z nią cudownego bimbru. 

x X x


Lilava znajduje ją, gdy Cala siedzi już w zimnej kąpieli i próbuje z siebie zmyć pierwszą warstwę nierozbijanego od dłuższego czasu brudu. Dziewczyna wygląda młodo, zachowuje się, jakby nie miała zbyt dużo doświadczenia, gdy czerwieni się na widok nagiego ciała, które wystaje spod niskiego poziomu wody. 
— Pani mogła poczekać, ja miałam kąpiel przygotować — skarży się jak miauczące kocie, żeby zabrać się od razu do zbierania z podłogi porzuconych ciuchów. Wszystkie wrzuca na jedną stertę do pobliskiego, wiklinowego kosza, zanim staje niepewnie przed wanną. 
Cala się nie odzywa, jedynie uśmiecha lekko, zalotnie, przez moment nawet wyobrażając sobie, że wciąga nieogarniętą służkę do kąpieli, ale jedynie przymyka oczy i relaksuje się w ciszy. Ta zresztą długo nie trwa, bo Lilava przedstawia się i zaczyna świergotać o wszystkim i niczym.
— Już pani ciepłej wody naleję, w zimnej się tak myć, to jest niezdrowo. Znaczy zdrowo, ale tylko od niedzieli, wie pani? Który zapach pani woli? Jaśmin, wrzosy czy begonia? I zaraz umyję pani włosy, bogowie, ale ma pani ładny kolor! Taki czarny, moje są zupełnie mysie i słońce jeszcze bardziej je wypłowiało. Wiola powiedziała, żeby pani ubrania wyrzucić i przynieść nowe, ale może pani coś zostawić? — przerywa na moment, żeby z niechęcią spojrzeć na nieszczęsną kupkę ubrań. Cala nie zdziwiłaby się, gdyby krążyłyby wokół niej już jakieś muchy spędzone zapachem zatęchłego potu. Lila się wzdryga. — Może jednak lepiej nie! Ale, Heniu mówił, że pani konno tu zajechała, tośmy się szkapą zajęli. Znaczy Lu…
— Mhm — mruczy w odpowiedzi Calitha, rozkoszując się zapachem rozlewanych przez dziewczynę pachnideł. Zamiast wlać je bezpośrednio do wody, jedno z naczyń przystawia do jednej z biegnących wzdłuż posadzki rurek, następnie zakręca jeden kurek, odstawia płyn i odkręca drugi zawór. Później robi coś jeszcze, ale na tym etapie Cala już się zdążyła zgubić w chwili błogiego spokoju. Poziom cieczy opada do końca, aż całość spływa odpływem. Dopiero wtedy ponownie kombinuje z ustrojstwem, a ciepła, przyjemna, pełna zapachu wrzosów woda wypełnia stopniowo wannę. 
— Już myśleliśmy, że pani to się nigdy nie pojawi! Ale dobrze, że jest pani teraz, bo jest nowy miot i wszystkie szczeniaczki są cudowne, od Jeffersonów kupili nowe konie i teraz będą je chłopaki ujeżdżać, no i niedługo będzie Zagwieżdż…
— Spodziewaliście się mnie? — Drga i odrywa plecy od płytek, ale dziewczyna chwyta ją za ramiona i ściąga z powrotem ku rozgrzewającej się od wody ściance. 
— Proszę się nie wiercić, chciałabym umyć pani włosy — tłumaczy i zaczyna moczyć je chochelką, gdy Cala opiera głowę o drewnianą, wystającą poręcz. Z drugiej strony podstawia miskę, żeby łapała nadmiar spływającej, szarawej wody. — Pan Hopecraft uprzedzał, że ktoś z gildii się może zjawić, ale nie myśleliśmy, że akurat pani Cala będzie pierwsza. — Zaczyna mydlić dłonie, a po chwili wyćwiczonymi ruchami wmasowuje olejek w głowę kobiety. 
— A to się skurczybyk kogoś jeszcze spodziewał? — warczy w odpowiedzi, ale bez większej agresji. Z przyjemnością poddaje się łagodnym zabiegom dziewczyny. Brakowało jej tej delikatnej zabawy pasmami włosów, nawet jeżeli te palce były delikatne i małe, a nie długie i pełne bruzd, to nadal relaksująca namiastka.
— Jakiś chłopiec? I jakiś medyk chyba, czy tam profesor, ale, szczerze mówiąc, to niezbyt pamiętam, a nie chcę przekręcić. No, ale tylko pani się nam słuchać kazał, więc to chyba dobrze? Myśleliśmy tylko, że pan James z panią przyjedzie, bo jego to już tutaj w ogóle od dawna nie było, ale no, zawsze marudził, że ma już kości za stare na takie podróże, ale za kilka tygodni ma panienka Mal przyjechać, to wszyscy myśleli, że przyjedzie pan wcześniej, no i w ogóle to… 
— Słuchać się? — dopytuje się cierpliwie, gdy Lilava zaczyna spłukiwać mydliny z włosów. Cala chwyta na oślep jakąś buteleczkę, odkręca bez usłyszenia sprzeciwu i wylewa sobie na dłonie. Jak już ma okazję, to faktycznie mogłaby się porządnie wyszorować od stóp do głów.
Nie widzi tego, bo jest odwrócona do dziewczyny plecami, ale czuje, że ta chyba kiwa głową, zanim orientuje się, że Calitha nie może zobaczyć jej gestu.
— No pan mówił, żeby się pani słuchać, bo inaczej to mu pani nagada, a jak pani mu nagada, to on nagada nam — opowiada chętnie z plotkarskim zacięciem, raz przyśpieszając, raz zwalniając historię, żeby nadać jej nieco więcej charakteru. — Wiola jest tylko niezadowolona, bo Wiola to się starej pani tylko słuchała i nadal mówi, że żadnej nowej nie przyjmie, to ja bym na pani miejscu uważała. To dobra kobita jest, tylko no, wie pani, jak już tyle smarków wychowała własnych i tyle bachorów wioskowych, a później jeszcze dzieci państwa, to jej nie po drodze trochę swojego kawałka chleba oddawać, bo stajenni mówią, że jak pani przyjechała, to pewnie zaraz pani swoje porządki zrobi, a my, no, lubimy tu już po swojemu. Nie żebyśmy lubili mniej jak pan jest, czy coś, no, tylko, no — zgubiła się we własnych zeznaniach, łamiąc głos na kolejnej powtórzonej sylabie. 
— Och, skarbeczku, swoje porządki? Gdzieżbym śmiała — kłamie z entuzjastycznym współczuciem, wyciągając ponad taflę wody lewą nogę, którą zaczyna obscenicznie myć. 
Gdyby Lila miała więcej doświadczenie życiowego, może nawet by się nie zaczerwieniła, ale tak tylko odwraca głowę na bok, zanim kiwa ze zrozumieniem głową. Wstaje i żegna się z Calą, mówiąc, że zaraz wróci ze świeżymi rzeczami. Bierze pod pachę wiklinowy kosz i daje dyla za drzwi.
Calitha w myślach odlicza do trzydziestu, spłukuje z siebie wszystkie mydliny i wychodzi z wanny. Poprzednio stara baba mówiła, że też dziewczyna ma być za chwilę, a minęło dość dużo czasu. Starowinka wydaje się Cali zbyt surowa, żeby pozwalać sobie na takie błędy, kobieta zakłada więc, że to raczej z Lilavy jest guzdrała. 
Otrzepuje się z resztek wody, nie dostrzegając wokoło żadnego ręcznika. Bez skrępowania wychodzi więc z powrotem do sypialni i tym razem zaczyna myszkować w szafie. Wyciąga z niej lniane spodnie, zbyt duże na nią, więc znalezionym w szufladzie biurka, ostrym nożykiem do papieru, ucina dolną część nogawek i obwiązuje się paskiem, żeby nie spadały jej z dupy. Z koszulą sprawa jest dużo prostsza, bo narzuca na siebie jakąś niebieską, której materiał z całej garderoby wydaje się najdroższy, i po przejrzeniu się w lustrze rozpina dodatkowo kilka górnych guzików koszuli, a jej dół wsadza w spodnie.  
Ubrania stopniowo wilgotnieją, gdy ich nowa właścicielka zerka raz czy drugi na drzwi do pokoju i później z powrotem na szafę. W końcu wzrusza ramionami, decydując, że albo sprawdzi to teraz albo nigdy. 
Gdy Lilava wraca pół godziny później, od razu po wejściu upuszcza trzymane przez nią ubrania złożone w kostkę, wyglądające na świeżo wyprasowane. Pokój przetrząśnięty jest do góry nogami. Ciuchy z szafy walają się po podłodze, większość z nich jest już nie do użytku, poszarpana w wielu miejscach nożykiem. Wokół fruwa pierze od rozdartych poduszek. Każdej parze rękawiczek brakuje palca, za każdym razem w innej kombinacji. Dziewczyna wydaje się roztrzęsiona niespotykanym widokiem, zwłaszcza, gdy Cala uśmiecha się do niej szaleńczo, siedząc pośrodku tego całego bałaganu, wydłubując nożykiem brud spod paznokci.
Czeka na reakcję. 
Lilava przełyka głośno ślinę i słabym głosem pyta się, czy zawołać krawca.

x X x


Po krótkiej kłótni z Wiolą, przyjaznej rozmówce z Heniem i scysji z Lilavą na temat krawca, sprawdza co tam u zawiniętej, zmęczonej klaczy. Stajnie są nieco oddalone od głównej posiadłości. Gdy do nich dociera, zostaje powitana przez biednego parobka, próbującego sobie poradzić z upartym ogierem. Niezależnie od tego, ile targa nieszczęsnego konia, jak bardzo szarpie za uprząż, ten staje tylko dębem i rzuca na oślep kopnięciami. Cala lubi takie darmowe sesje podśmiechujki, więc przystaje w drzwiach, opiera się o futrynę i patrzy z rozbawieniem na cierpienie dwóch stworzeń. Z których jedno bronić się może najwyżej absurdalną liczbą kurew.
— No, no, takie słownictwo przy damie? — rzuca z zaczepką, a mężczyzna odskakuje na dźwięk obcego głosu. 
Puszcza przy tym sznur, a wyrwana szkapa w chwilowym przypływie euforii wyrąbuje kopytem dziurę w pobliskiej ścianie boksu. Ku przechujaniu własnej wolności, według parsknięcia Calithy, bo zaklinowuje przy tym swoją nogę, obdzierając nieprzyjemnie wierzchnią warstwę skóry. 
Cala się krzywi, parobek wręcz krzyczy z desperacji, a ona z litości dołącza do akcji ratunkowej. Mija dobre kilkanaście minut, zanim głupia kupa mięsa uspokaja się na tyle, żeby wprowadzić ją na czysty padok i opatrzyć lekko krwawiącą ranę. Tyle dobrego, że żadna paskudna drzazga chyba nie weszła ogierowi do końca, chociaż zaczął lekko kuleć na tylną lewą nogę.
— Symuluje — rzuca pewnie parobek, odprowadzając szkapę wzrokiem. 
— Piątak, że nie? — odpiera Cala, również wpatrując się za odchodzącym na dalszą stronę wybiegu paskudę.
— Lucjan. 
— Cala. 
— Panienka Cala? 
— Po prostu Cala, ale jeżeli ci zależy, to mogę być panią, panienką, panną, boginią i nawet tamtą stokrotką. — Macha ręką w kierunku rosnącej przy drugiej stronie płotu roślinie. 
— Lilka mówiła, że z panienki ziółko jest niezłe, ale że aż taki ładny kwiatek, to się nie spodziewałem.
Kobieta parska śmiechem, bo nie wie, czy może zrobić coś więcej na tak słaby podryw, ale jest znudzona, a stajenny jest wystarczająco miły dla oka, żeby mogła się przy nim trochę pogłupieć. Wygina nieco mocniej plecy, wyciąga jedną nogę do przodu, przyjmując pozycję, w której wie, że jej tyłek wygląda najbardziej zachęcająco. Brak dużych piersi jest jeszcze w stanie sobie wynagrodzić odpowiednią charyzmą, postępującą pyskówką i odpowiednim sznurowaniem (albo odsznurowywaniem) luźnych koszul wciśniętych w spodnie, ale z wyprofilowaniem dupy zawsze miała więcej kłopotów, niezależnie ile nad nią pracowała.
— To co z moją szkapą? — pyta w końcu, lustrując wzrokiem nieco wyższego od niej chłystka. Zdaje się mieć może dwadzieścia, dwadzieścia parę lat, ale uśmiecha się całkiem miło, ma wyrobione barki, na których miło byłoby się uwiesić, więc obdarza go dodatkowo w ramach zachęty subtelnym trzepotem rzęs i niesubtelnym wydęciem półotwartych ust.
Lucjan informuje ją o stanie kobyły, marudząc nieco na zajechanie zwierzęcia, ale co wpada Cali jednym uchem, to wypada drugim. Przechodzą wzdłuż kolejnych boksów, gdy mężczyzna oprowadza ją po pierwszej ze stajni. Na całość składają się cztery osobne budynki, z których jeden to osłonięty od wiatru i deszczu wewnętrzny padok, do którego boku dobudowano siodlarnię.
— Ładne macie tu szkapy — chwali ładnie chłopaka, klepiąc jednego konia po pysku, za co ten parska jej prosto w twarz rozeźlony przeszkadzaniem mu w, cóż, spokojnym staniu.
— Bazyl, jak przyjeżdża, to jeździ. No i panienka Maleficia kiedyś jeździła przy wakacjach, a jeszcze kilka lat temu sam pan Hopecraft strasznie konie lubił. Już nie jeździ, ale stajnie zostawił dla dzieci.
Cala nie ciągnie tematu dalej, chwali za to mocniej konie i wmanewrowuje Lucjana, żeby dał się jej na jednym przejechać. Dostaje osiodłanego, karego ogiera, który rwie się na wycieczkę, więc z lichymi słowami podziękowania zasiada do jazdy i robi sobie przebieżkę wzdłuż trasy biegnącej bokiem pobliskiego lasu. Daje jej to łatwą możliwość objechania całej wsi bez przydługiego spędu najczęściej uczęszczaną drogą, biegnącą środkiem miejscowości. Jeszcze nie chce się integrować z miejscowymi, nie ma na to ani chęci, ani nerwów, obserwuje więc ich z daleka, śledzi uważnie wzrokiem, zlicza w pamięci. Gdzieś w oddali dostrzega biegnącego na złamanie karku księdza, gonionego przez stado białych gęsi. 
Parska śmiechem, odchyla się na koniu, prostuje plecy i oddycha rześkim powietrzem. Później wróci do posiadłości, nieco wszystkich podenerwuje dla samego denerwowania, może nawet każe Lilavie pomóc jej przestawiać meble w głównej sypialni albo zamieni jakieś pomieszczenia ze sobą miejscem, albo wymyśli jeszcze inny, bardziej popaprany plan.
Teraz może odetchnąć.

x X x


— Zrobisz nam coś? — Chłopiec jest dużo młodszy niż Billy, ale ma ten sam odcień włosów i tak samo przesłonięte mgłą oczy, przez co jego widok chwyta Calę za serce. 
Siedzi na pomoście, z podebraną z szopy Henia wędką wetkniętą między kilka gałęzi rozłożystego drzewa. Ryby nie chcą brać, jest na to już zdecydowanie zbyt późno, ale szum pobliskiej rzeki pomaga jej się odprężyć. Daje jej to też prostą drogę zapoznania się z miejscowymi, jak teraz, gdy widzi chowające się za drzewami, mniej odważne od swojego wysłannika, dzieciaki. 
— Ruszcie dupy — krzyczy do nich, a kilka z nich zaśmiewa się po usłyszeniu przekleństwa. Są jeszcze zbyt mali i niscy, żeby pracować tutaj na polach, chociaż dziwi to nieco Calę, bo gdyby mieszkali w Rosevii, już dawno byliby bardziej przydatni.
Nie zaprząta tym sobie jednak głowy, bo co kraj, to obyczaj. Uśmiecha się szeroko i prostuje plecy, odrzucając na bok kilka wystruganych kości z symbolami wróżbiarskimi. Nawet jeżeli nie niosły sobą żadnej mocy, to i tak lubiła od czasu do czasu poćwiczyć dawną sztukę.
— To co chcecie? — pyta się i podnosi zaraz dłoń, żeby uciszyć stado wrzasków we wszystkich kierunkach, z których przynajmniej połowa nie ma sensu. — Coś do zabawy, tak? — upewnia się.
Dłuto, nożyk i znaleziony koło drzewa niewielki, ale wystarczająco twardy kamień, muszą jej wystarczyć. Bada w dłoni pierwszy przyniesiony przez dzieci kawałek drewna, palcami ścigając uparcie każdą, nawet najmniejszą bruzdę. Łamie sobie głowę, co powinna im zrobić z zabawkę. Co by nie było, w pracy twórczej zawsze była chujowa, jej siła leżała w odtwarzaniu cudzych wzorców, nie wymyślaniu nowych. Podrzuca poletko, żeby upewnić się, jak faktycznie leży w jej dłoni. Stuka nawet paznokciem o tylko częściową zdartą korę. 
Zerka na bachorzyska. Cóż, ich rodzice najwyżej ją znienawidzą. W trakcie pracy nie lubi przeszkadzania, ale towarzystwo kogoś, kto zachwyca się nią bezgranicznie sprawia jej wystarczającą przyjemność, żeby bez oporu opowiadała po kolei co robi. Odrąbuje resztkę kory, następnie stanowczo poleruje zewnętrzną warstwę kija, aż uzyskuje w miarę równą strukturę. Dopiero wtedy wydrąża środek, a później serię otworów i w końcu zwęża kraniec na tyle, żeby ustnik względnie przypominał ten typowy dla gwizdków. Strzepuje resztkę wiór, trocin i drewnianych odłamków, rozkoszując się dźwiękiem pękającego materiału. Później robi nieco ciekawsze rzeczy, trochę instrumentów, wydających liche dźwięki, zabawkowych mieczy i prowizorycznych łuków. Przysłuchuje się przy tym dziecięcej paplaninie, gdy dzień mija leniwie, a żadna z ryb nie zapowiada się, żeby miała wpaść na haczyk. 
— Prosz, tylko proszę się nie dziobać wzajemnie — poucza jednego chłopaka, podając mu drewniane ostrze o długiej rękojeści.
Chłopiec ogląda ze wszystkich stron zabawkę, zachwycając się nawet wyrytym na nim jego inicjałem. Cala zgodziła się na to wyłącznie dlatego, że literkę „C” zatrzymała w pamięci na milion sposobów, także Casparowi udało się wkraść się w jej łaski z imieniem. 
— Pierwsza klasa, psze pani — chwali, robiąc kilka nieprzemyślanych wymachów. Jednym z nich prawie uderza stojącą obok dziewczynę z dwoma, rudymi warkoczykami. Cala zaśmiewa się z jego nieporadności, gdy miecz szybko wypada mu z dłoni, ale nie poucza go po raz drugi, żeby uważał. Nie nadaje się w końcu na matkę, bardziej na siostrę, nawet jeżeli pilnuje od czasu do czasu, żeby Billy przeżył ten jeden dzień więcej.
— To co, będziecie teraz wszyscy wojować? — pyta, siadając z powrotem na pomoście, spuszczając nogi na tyle, żeby zamoczyć stopy w przyjemnie chłodnej wodzie. Ktoś podaje jej kolejne drewno i rzuca jakieś życzenie, więc zabiera się do roboty.
— Będziemy grali na bazy i najazdy. Jedna drużyna w starej kaplicy, druga w nowej  — oświadcza chłopiec, z lekkimi rumieńcami na policzkach sięgając po strąconą zabawkę. — Chyba że nas ksiądz pogoni — przyznaje z niechęcią, zanim wzrusza ramionami i siada obok Cali, udając, że próbuje nabić przepływające ryby na czubek ostrza. — Ale teraz wszyscy raczej na polach pracują albo plac od strony Dupy Berta obrabiają, a on i tak sam ledwo chodzi, to co nam zrobi. 
— Ciekawa miejscówka — prycha śmiechem, dłubiąc ostrożnie bardziej skomplikowany fragment. 
— No, my tak na gospodę wołamy, bo Mania…
— Wcale nie! Niczego nie mówiłam, niczego nie widziałam — zapiera się rudaska.
— No, Mania mówiła, że…
Przez następne kilka godzin Cala bawi się jak dziecko. Sprzedaje z rękawa historie o wielkich wojnach, odległych krainach i karmi młode umysły naprędce wymyślanymi kłamstwami. Opowiada o rzeczach wspaniałych, miejscach płynących miodem, gdzie kwiaty kwitną nawet w zimę, która nigdy nie jest cięższa niż tutejsze późne wiosny. Wspomina też o dużej liczbie Dziewczynek i Chłopców, o celu, który przyświeca im wszystkim. Marudzi, że chciała się kiedyś uczyć sztuki mieczyka, ale że była kimś ważnym i miała lepsze rzeczy do roboty. Podbiera za to jednemu z chłopaków jego zabawkę, żeby poszturchać gromadę bachorów jako wrogi rycerz w ramach prowizorycznej zabawy.  Pokazuje im jak poprawnie łowi się ryby i przekazuje kilka nowych sposobów na przeklinanie przy rodzicach. To miły dzień, nawet jeżeli po prostu sobie mija. Gdy wraca przeorana do dworku, musi zawróci w połowie drogi po zapomnianą wędkę i worek z zanętą. Po drodze napotyka część dzieciaków, które odprowadzają ją z powrotem do pomostu. Gdy pytają, co właściwie robi w Buczynie, kłamie im, że przeprowadza jakieś prace renowatorskie. Dzieciaki bardziej zajmuje ciekawe, nowe słowo i jej nieporadne próby tłumaczenia, co ono oznacza, więc nie łączą faktów, że i tak wszystko we wsi i we dworze wygląda już na świeżo odnowione. 

x X x


Heniek zmusza Calę do zapoznania się z miejscowymi psami. To nie jest głupi pomysł, tym bardziej, że przy poprzednim spotkaniu z nimi miała wrażenie, że ją zagryzą i na deser wciągną do tego kradzionego konia, ale staruszek wyśmiewa tylko jej niepokój. 
— Pani, to wszystko same piękne pieseczki, tylko pogłaskać trzeba — śmieje się głupio, prowadząc kobietę w stronę zagrody z wieloma kojcami. 
Starsze, wytresowane już psy miały prawo latać po posiadłości luzem, a sporo z nich dodatkowo traktowano jako psy pracujące — stróżujące, patrolujące, łowcze czy pod jakieś dziwne wystawy. Tylko kilka było tresowanych jako typowe pieski do towarzystwa, a i zazwyczaj wydawano je wtedy na skup raz na jakiś czas, żeby stado nie powiększało się w nieskończoność. Calitha nie czuje się przekonania ani długimi historiami o daleko sięgającym psim rodowodzie, ani nawet o zapewnieniach o ich sumiennej tresurze. Zwłaszcza nie, gdy wataha piętnastu bestii różnej wielkości spogląda na nią głodnym wzrokiem.
— Dużo macie tych kundli — rzuca zaczepnie, udając, że wcale nie boi się pierwszego psa, który podbiegł do zagrody, wystawiając pysk między szczeble. Cala próbuje się odsunąć, ale gromada pcheł zdążyła polizać ją po nodze, więc właścicielka kończyny odskakuje niezręcznie do tyłu.
— Lubi cię — śmieje się Heniu, ale on ostatnio nic nie robi, tylko się z Cali śmieje i kobieta ma już tego powoli po dziurki w nosie.
— Oczywiście, jako obiad czy przystawkę? 
— Panienka nie przesadza, u nas same dobre psiska. I szczęście ma panienka, bo teraz udało nam się świeży miot od Demona i Nory dostać, a szczeniaki śliczniutkie wyszły, nawet jak mają już te dobre kilkanaście tygodni.
— To te, które mają bardziej czy mniej ostre kły? — dopytuje, wpatrując się z niepokojem w bramkę do zagrody. 
— Trza wejść do środka i przejść do kojców za tamtym torem. — Macha ręką w kierunku szeregu mniejszych zagród, w których w każdej znajdowała się duża buda. 
Cala ocenia wzrokiem dystans od furtki z pierwszej zagrody do zabudowań, aż mruży oczy i wzdryga się mimowolnie. 
— Wiesz co, Heniek? Ja to chyba jednak jestem kociarą, więc może innym razem i tak dal…
— Co też panienka opowiada, jak to same cudne szczeniaczki, ja panience zaraz pokaże.
Gwiżdże dwukrotnie, za drugim razem bardziej przeciągle, wszystkie psy klepią na dupę wraz z pierwszym usłyszanym dźwiękiem, przy drugim kładą się całkowicie na płasko, wyciągając przed siebie łapy. No, prawie wszystkie, jeden mały, łaciaty zasraniec podbiega do zagrody, szczekając na wszystkie strony. Jest dużo mniejszy od pozostałych i zdaje się, że najbardziej pyskaty ze wszystkich, gdy próbuje zmusić najbliżej leżące zwierzęta do zabawy.
— A to mały skurczybyk, wydostał się znowu skubaniec.
— Często zwiewa? — pyta kobieta, podchodząc ponownie do płotu. Klęka, wyciąga rękę przed siebie i próbuje szczeniaka pogłaskać. Ten ucieka najpierw w bok, później odwraca się dupą, którą podstawia prosto pod dziurę pomiędzy dwoma szczeblami płotu i trzęsie nią w rytm głośnych, upierdliwych szczeknięć.
— Jak wszystkie szczeny, ale te z tego miotu są szczególnie kapryśne. Przy obiedzie grymaszą normalnie jak panienka, a do budy ich, cholera prędzej weźmie, niż ty zagonisz — dudni mężczyzna, otwierając furtkę i puszczając kobietę przodem. Cala trzyma się ostrożnie przewodnika, decydując, że najwyżej rzuci psiskom mężczyznę na pożarcie, a sama zwieje ile sił ma w nogach. 
Szczeniak podbiega do nich turkocząc milutko, aż nieporadnie uderza głową o nogi kobiety i próbuje się na nią wdrapać ostrymi, niestępionymi jeszcze zabawą pazurami. Calitha bierze więc go niepewnie na ręce, trochę nie wiedząc, co z nim zrobić. Niby w gildii miała do czynienia z pieskami Małgorzaty, ale te były duże, puchate i wiedziała, że nie stanowią dla niej zagrożenia. To małe gówno od razu rzuca się na jej szyje po podniesieniu, skomląc złowrogo i fakt, że liże ją przy tym z szaleńczym opętaniem nie pomaga, gdy odwraca łeb na bok i podgryza ją w nos.
— Mówiłem, że panienkę polubią. — Cala mruży oczy, próbując ratować resztki swojej godności, gdy okropny, zgniły psi oddech owiewa jej twarz. Odsuwa nieco od siebie psa, który, gdyby był na ziemi, to machaniem ogona mógłby zamieść sień niejednego domu w kilka minut.
— Ma jakieś imię? — pyta, nieco przyśpieszając kroku, żeby znaleźć się bliżej zarządcy, gdy stado psów budzi się do życia ze skutków poprzedniej komendy. 
— Cały miot ma na „M” mieć imię, ale jeszcze żeśmy nie zdecydowali. A chce panienka go nazwać? — proponuje ciepło mężczyzna, zapraszając ją do jednego z kojców. W środku leży suka z pięcioma szczeniakami, każdy dużo większy niż ten trzymany przez nią na rękach. Kobieta ostrożnie odkłada psa na ziemie, a ten ucieka do rodzeństwa, skacząc między nich i kąsając po łapach.
— Malutki — decyduje szybko i wzrusza ramionami, gdy Heniek podśmiewuje się z jej chujowego gustu w doborze imion. Nigdy się do tego zbytnio nie nadawała, imię Billy`emu nadała przypadkiem, praktycznie spoglądając na posąg jednego z dawnych królów wtedy w świątyni, którego imię pożyczyła. Nie śmie zaprzeczyć, że nie grzeszy ani własną kreatywnością, ani nawet oryginalnością.
— Mogę go wziąć ze sobą? — pyta szybko, przypatrując się gromadce.
— Znaczy pan Hopecraft nie pozwala psom wchodzić do dworku — informuje ją mężczyzna, ale proszący wzrok kobiet sprawia, że wzdycha ciężko i zaczyna drapać się po karku. — Ale jak to panienka, to chyba pan nie będzie marudził.

x X x


Powinna krwawić od prawie trzech tygodni, ale krwawienie nie nadchodzi. Nie jest tym przestraszona, bo była już w tej sytuacji wielokrotnie i ma przecież doświadczenie. Odbierała porody, leczyła drożdżycę, badała za młodu wiejskie kobiety należące do gospodarstwa Baby. Nawet jeżeli minęły wieki od ostatniego razu, gdy musiała używać tej wiedzy w praktyce, to przecież nadal kontynuowała zielarstwo. Nie znała się na tym aż tak dobrze, bo nigdy nie była tym wystarczająco zainteresowana, ale utrzymywała regularne parzenie czerwca od momentu wstąpienia do pałacu. Najwyżej w nocy wybierze się na łowy i zrobi sobie pierwszą część przepalanki. Jest przekonana, że nie chce mieć własnych dzieci i nigdy nie będzie chciała. Swoją matkę uważa sobie za niepotrzebną i nie ma nawet teraz cienia wątpliwości, że jej uczucie jest w całości odwzajemnione. Sporadyczny kontakt, jaki z nią utrzymywała, wynikał bardziej z chęci przynależenia gdziekolwiek niż z empatycznej lojalności czy wytworzonej więzi. Trudno o niej mówić, skoro tak naprawdę się praktycznie nie znały.
Nie czuje też, że powinna się komukolwiek z czegokolwiek tłumaczyć, nawet jeżeli Lilava ze zmieszaną miną obserwuje jej flirt z miejscowym karczmarzem. 
— Dziewczyny z kuchni mówiły, że na dużo sobie pozwala z łapami — szepcze Cali poufale na ucho, gdy ta obraca się z nią w tańcu. Kobieta wie, że dziewczyna pije do czegoś innego, ale nie ciągnie tej myśli zbyt długo. To miły wieczór, niespokojny, ale pełen wigoru i przede wszystkim alkoholu. Ta kombinacja zapewnia brunetce doskonały humor, a blondynce nieco więcej swobody, gdy nie czerwieni się już tak mocno pod naporem mocnych uścisków. 
— Kochanie, pozwalają sobie tylko na tyle, na ile wy im pozwalacie — odszeptuje jej z rozbawieniem Calitha, owiewając dziewczęco ucho ciepłym oddechem nieco dłużej niż było to potrzebne. — Zdradzę ci sekret, złotko, żaden mężczyzna nigdy nie wyrwał żadnej kobiety. 
Skrzypce grajka wydają dźwięki piękne na tyle, że tańczący chcą dać się im pochłonąć. Gdyby towarzystwo było mniej pijane, pewniej trzymałoby się na nogach, ale tak wszyscy oddają się swobodnemu pląsaniu. Cali trochę tego brakowało, poznawania ludzi po swojemu, wyciągania od nich fragmentów układanki, żeby mogła samodzielnie zbudować sobie na ich temat opinie. Gildia daje jej dużo bezpieczeństwa, ale częściej niż rzadziej przynosi wraz z tym nudę, największego wroga kobiety. Im bardziej nie miała niczego do roboty, tym mocniejszych wrażeń szukała. Pewnie niedługo poprosi o zmianę funkcji albo weźmie sobie jeszcze jedną, z żalem przyznając, że zbyt dużo roboty dla fałszerza pośród gildyjnych murów nie było.
— Chodź się napić — proponuje Lilavie, bez czekania na odpowiedź chwyta dziewczynę za rękę i ciągnie w kierunku stołów. Przepychają się przez tłum nieskoordynowanych ciał, które tupią niemiłosiernie nie do rytmu, za to dużo bardziej w takt pijanych, ludowych przyśpiewek. Tu i ówdzie wybuchają gromkie owacje przemieszane rubasznym śmiechem. 
W ciągu ostatnich godzin Lila straciła większość resztek własnego oporu wobec działań brunetki. Wzruszała ramionami na dziwaczniejsze pomysły, zgadzała się od razu na te bardziej stonowane i bez ceregieli dzieliła się z Calą opowieściami o wszystkim i niczym, papląc bez przerwy miejscowe plotki. 
Siadają w końcu na ławie, a ostry wzrok trzydziestolatki skutecznie odstręcza od nich tubylców, którzy przesiadają się dużo dalej. Ktoś z dworku o przyjeździe Cali puścił parę już pierwszego dnia, dzięki czemu cieszyła się względnym spokojem, gdy tylko tego potrzebowała. Nie za bardzo wiedziała, skąd u miejscowych takie surowe posłuszeństwo wobec cudzych rozkazów, tym bardziej, że sama Wiola i Lila wielokrotnie powtarzały jej, że Jamesa za bardzo w posiadłości nie było. Jego dzieci zresztą tym bardziej, odkąd wszystkie posłano do internatów. A przecież gdy kota nie ma, myszy powinny harcować.
— Zgrani tu wszyscy jesteście — odzywa się, licząc na bardziej wylewną odpowiedź. W niedawno odnowionym budynku znajdowało się zbiorowisko ludzi ze wszystkich pobliskich wiosek, a tych też było stosunkowo niemało.
— Święto niedługo ma być, to dużo pracuje blisko naszej Buczyny, bo tylko u nas się ostała kaplica nowa i karczma, to no, ludzie się zbierają. Na te kilka dni trasy w tę i we w tę, to im się bardziej przespać na poddaszu u Berta opłaca. 
— A to nie odrabiacie na polach państwówki? — zagaja ciekawsko, pamiętając własną niedolę w ostrym, piekącym słońcu, na co Lila parsknęła śmiechem. Tłumaczy po chwili Cali, że u nich nazywa się to inaczej.
— Stara pani jeszcze, jak nas wszystkich kupiła, to ledwie mnie od spódnicy odstawili, ale wtedy raban straszny urządziła, że ona chce tutaj mieć spokój, a nie pilnować ile dni kto u kogo robił. Kazali się rozliczać od trzeciej części, ale za to sami księdza zaczęli opłacać i tych misjonarzy ze wschodu, co ściągają szlakiem górskim z Obarii przez Zagórze. Heniu stary wszystkim zarządza, bo on z Buczyny jedyny piśmienny był u nas. 
Cala kiwa ze zrozumieniem głową, stukając niecierpliwie palcami o brzeg drewnianej ławy i już po chwili obie kobiety trzymają w dłoniach ciepłe piwo. Na zimne nie mają, co czekać, bo duchota pomieszczenia już od dłuższego czasu daje się we znaki. Brunetka wypija swój kufel jednym chlustem, co nieporadnie próbuje powtórzyć jej towarzyszka. Lilava krztusi się od zbyt łapczywego picia i Calitha klepie ją ze śmiechem po plecach.
— Ciekawie tu macie, swojsko całkiem. Dużo was tutaj łącznie? — dopytuje się już nieco na siłę. 
— Będzie z cztery setki chyba. — Marszczy uroczo brwi, nieco sepleniąc od nadmiaru alkoholu. Może Cala nie powinna wmuszać w niej czwartego (piątego, szóstego, może nawet już siódmego?) napitku, ale im bardziej odrealniona będzie dzisiejszego wieczora Lila, tym lepiej dla Cali. — Ale chyba więcej będzie, bo pan miał coś dla panienki Malefici budować pod wioskę? — dodaje po krótkim zastanowieniu.
Cala mruży oczy, chwyta za prawie pełny kufel dziewczyny i wypija go do końca. Wyciera dłonią resztkę cierpkiego posmaku z ust, zanim wyciąga z siebie wystarczająco dużo siły, żeby nie strzelić Lili po łbie.
— Mal miała chyba z tym swoim kochasiem nie mieszkać na wschodzie? 
— No, miała, to Heniu też się zdziwił, ale wie pani, pan Henia lubi, bo Heniu pytań nie zadaje, to przecież nie będzie głupi się pytał, po sprawie z guwernantką pani Hildy, to nikt tak głupi nie jest — tłumaczy z wielkim zdziwieniem, jakby było to coś zupełnie oczywistego. 
— Mhm — podsumowuje Cala i ma już ciągnąć dziewczynę do dalszego tańca, zanim klapie z powrotem pośladkami na źle wyszlifowanym drewnie. —  Jakiej sprawie? 
— No, ona to chyba nadal straszy po naszym lesie, psze pani, bo to jedno wielkie kurwiszcze było — wymawia przekleństwo z błyszczącymi oczami, jakby chwaląc się, że jest w ogóle w stanie to zrobić — pogonili ją nocą, a darła się, jakby ją ze skóry obdzierali i nic dziwnego, bo puścili za nią zgraję tych psów, ale tych wrednych. 
Calitha wzdycha ciężko, bo liczyła na faktycznie interesującą opowieść, a nie tylko czcze plotki, ale Lila pogania samą siebie, widząc niknące zainteresowanie.
— Franek…
— Nie wiem kim jest Franek — wtrąca się naprędce.
— Myśliwy nasz główny znaczy się, mówił, że jak przyszli powiedzieć, że znaleźli ją całą w lesie poszarpaną, że ledwo wiedzieli, kto to, to zaszli do dworku i pyk, a tu psisko im z ramieniem jej wyskoczyło przed twarze. 
— I może jeszcze z dupą jej na wierzchu też psisko skakało, co? — rzuca kąśliwie, ale… 
— A jak jej rodzina szukać przyjechała, tom na własne uszy słyszała, jak pan im kazał przekazać, że serce miała słabe, to jej się padło i już myśmy ją pochowali — oburza się Lila i dopiero ostatnie zdanie faktycznie łapie Calę w pętlę marazmu.
— Słowo honoru? — wyciąga przed siebie dłoń z wysuniętym małym palcem. 
Pijana Lilava chichocze, ale z radością zaciska znak obietnicy między nimi.
— Słowo honoru! 
Cala wyciąga ją więc w nagrodę do tańca i nawet nie marudzi, gdy ta depcze jej po stopach. Śmieją się wspólnie, wirują w takt dziwnych pieśni, a choć brunetka dopiero uczy się kroków, tak robi to szybko, sprawnie tuszując własne błędy. Rzuca się na wszystkie strony, trzymając się w rządku za ręce i tupie razem ze wszystkimi. Nawet nie wie, kiedy do dźwięków skrzypiec dołączyła gitara i fujarka. Nie wie też dlaczego i w ogóle jak znajduje się wkrótce na zapleczu karczmy, obmacywana przez silne, męskie dłonie. Odzywają się w niej osy, te paskudne z okropnymi żądłami, ale ignoruje je tym razem na poczet szybkiego rozwiązania kłopotu rozszarpywanego przez nie sumienia. Śmieje się dalej, nieco bardziej gardłowo, ściskając w dłoniach kurczliwie zawieszony na szyi klucz, gdy pasek jej prowizorycznych spodni rozsupłują zbyt niewprawione w tym palce. Mija kwadrans, może dwa i wraca z powrotem na salę taneczną, ale nie znajduje nigdzie Lilki. 
To dobrze, bo doskonale pamięta drogę do dworku, a przy okazji zrobi sobie wycieczkę po okolicznych ogrodach i lesie. Wymyka się z potańcówki i tym razem nic jej nie goni, nawet jej myśli, gdy gwiazdy błyszczą oceniająco, gromiąc jej rozpustność. Drwi sobie z nich, ale tylko w zaciszu własnej głowy, gdy przedziera się między płotami domostw, wypatrując odpowiednich listków i kwiatków. Potrzebuje ledwie siedmiu, dosyć powszechnych składników, a większość z nich nadaje się do dużej liczby leczniczych naparów czy maści. Pięć ziół znajduje praktycznie w prostej drodze od karczmy do dworku, a zachęcona udanymi łowami, decyduje się zajść jeszcze do lasku. 
Przedziera się przez nierówne, nisko rosnące gałęzie w gąszczu drzew. Zbocza z utartej ścieżki, bo wie, że garona czerwcowa lubi rosnąć nieco w oddali od trasy ludzkich kroków. Potyka się o wystający korzeń, ale wyćwiczone refleksy sprawiają, że łapie się wystającego konaru i nie zalicza gleby. Oddycha głęboko, zastanawia się, czy pijackie wyjście do lasu na pewno jest dobrym pomysłem, ale wierzy, że umie wróci po własnych śladach. Rusza dalej do przodu, nieco uważniej obserwuje teraz otoczenie, jakby potrzebowała się upewnić, że wcale nie jest aż tak głupia. (Jest). Przypomina sobie o zasłyszanej przez Lilę historii i udaje, że serce nie zaczyna jej się rozpędzać na myśl o tym, że w tym lesie już jednego trupa znaleźli, a ona może być kolejnym z kolei.
Nadzieję przywraca widok kamiennych zabudowań. Przyśpiesza krok i mało kolejny raz się nie wywala, gdy dociera do celu. Faktycznie dzieciaki coś wspominały o starej kapliczce w lesie, jak tak o tym myśli, wyobrażała ją sobie nieco inaczej. Złożona z wielu oszlifowanych, przerobionych nieporadnie kamieni, które ktoś ułożył w okrąg w ramach kolumn i na ich szczycie postawił grubą płytę pełną wyrytych symboli, zresztą identycznej do tej, która robiła za podłogę wewnątrz altany. W środku brakowało jakiegokolwiek wyposażenia, a całość zdobień stanowiły pokraczne posągi z wyciągniętymi dłońmi jak do nabrania w nie wody. Figury przytwierdzono do kolumn, niektóre miały skrzydła, inne rogi, ale podstawa ich ciał i twarzy składały się z setki malutkich fragmentów farbowanej, kolorowej mozaiki, która dawno straciła swój blask czy głębię barwy.
Kiedyś może faktycznie było to miejsce modlitwy, ale teraz kolumny obrastają pnącza bluszczu, wgłębienia run zajął wznoszący się łapczywie mech i potworni bożkowie w dłoniach zamiast modlitw trzymają częściej chyba gniazda ptaków. Cala dostrzega, że jedna z figur obrośnięta jest garoną, więc podchodzi do przodu, wyciąga zza pasa nożyk i odkraja potrzebną ilość rośliny, którą za chwilę chowa do kieszeni spodni. Zadowolona z siebie odwraca się i ma odejść.
Robi kilka kroków do przodu. 
Robi kilka kroków do tyłu.
Zawraca do kapliczki, wyciąga nożyk i zaczyna wydłubywać z oczu figurki mech.
Gwiazdy przyświecają jej przy pracy, nawet mocniej w kierunku dziur w kamiennym suficie. Później, gdy się  do końca już zmęczy nocą, wróci do posiadłości, zwinie z kuchni garnek, uciszając śpiącą na blacie jakąś pomywaczkę, wróci do kapliczki nad ranem zrobi sobie lekarstwo. Lila nie zdąży wstać, a tym bardziej odrobić kaca, kobieta uznaje więc to za całkiem dobry plan i wcale nie drży jej ręka, gdy smakuje na języku posmak czerwcówki. Człowiek zawsze musi się przecież trochę bać.

x X x


Krzyczy dla samego krzyczenia, bo ma paskudny humor i dla pewności, że wszyscy o tym wiedzą, to rozbija bardzo dużo porcelany. Wiola załamuje nad nią ręce, a Heniu uśmiecha się szeroko, mamrocząc coś pod nosem o tym, że dobrze, że zostali ostrzeżeni. Cala zbytnio się tym nie przejmuje, nie, gdy ciągle ma ochotę wymiotować, regularnie zmienia zakrwawioną bieliznę i większość czasu spędza w zimnej kąpieli, gdy Lila zmienia jej okłady. Dziewczyna z cudownym, niewinnym zapałem strasznie przejmuje się stanem brunetki, zastanawiając się, czy nie muszą postać po księdza, bo kac nie powinien odzywać się na trzeci dzień z kolei. Calitha nie ma serca jej powiedzieć, że po prostu przesadziła z dodawaniem garony do napoju. Wolała mieć pewność, że nie będzie musiała parzyć mieszanki po raz drugi, zapominając, że zwiększenie ognia w trakcie wypiekania ciasta nie sprawi, że upiecze się ono szybciej. 
To błąd nowicjuszki i skłania ją do myślenia, czy może nie nadeszła pora, żeby przestać ufać wiedzy, którą przyswoiła tyle lat temu. W pałacu praktycznie zaprzestała robić wszystko, co było związane z działaniami typowej Skory, a kolejnego tak głupiego, bzdurnego błędu mogłaby nie przeżyć. Jest coraz mocniej melodramatyczna, gdy ogień pali jej wnętrzności, a kwas żołądkowy gardło. 
Dobrze, że całość przechodzi następnego dnia i może, co prawda blada jak ściana, ale zawsze, wywlec się z łóżka. Tym razem nie zwiedza okolicznej wioski, nie ma na to zbyt dużej ochoty, podąża za to z Heniem na sprawdzanie po lesie wnyków i sideł, rozstawionych dla wyłapania nadmiarowej zwierzyny. Do tej pory myślała, że całkiem się na tym znała, pamiętając dawne sztuczki, ale jej wyuczone, chełpliwe uwagi nie mają nic wspólnego z porządnym treningiem i częstą praktyką, jaką przez lata utrzymywał mężczyzna. Rozpoznaje ślady na pierwszy rzut oka, wyczuwa zupełnie inne dźwięki niż Cala i dumę kobiety ratuje tylko to, że w Rosevii sporo zwierząt łowczych różni się od tutejszych posturą czy zwyczajami. 
— Powiedzcie wy, Heńku, gdzieżeś się tego nauczył? — sapie, próbując nadążyć za staruszkiem, wdrapującym się na kamienną skarpę.  
— Co, młode kości nie ruszają się, a dupa rośnie panience? — odkrzykuje do niej z góry zaczepnie, więc Cala zagryza zęby i mocniej chwyta się wystającego na bok małego gzymsu. 
Dociera na szczyt po chwili dłuższych męczarni, orientując się, że musi zdecydowanie popracować nad swoją kondycją. I może jednak ograniczyć nieco nadmiar alkoholu, zastanawia się, gdy próbuje rozciągnąć napięte mięśnie. 
— Co do kurwy? — pyta, gdy coś uderza o jej biodro. 
Odwraca się i dostrzega drewniany miecz, bardzo podobny do jednego z tych, które wystrugała dla jednego z miejscowych dzieciaków. Bierze go w dłoń, orientując się, że i tą robotę spaprała albo dzieciak zdążył już ją zepsuć, bo kraniec rękojeści jest brzydki i nierówny.
— Wnuczek powiedział, że panienka chciałaby się nauczyć.
Cala nie patrzy na mężczyznę, niezbyt jest w stanie powiedzieć nawet dlaczego, ale czuje, że jej policzki czerwienią się bez większego powodu. Ściska mocniej dziecięcą zabawkę. I w końcu kiwa głową.

x X x


Cala się opierdala. Nie jest to nic nowego, bo swój pobyt z daleka od gildii uznaje za sumiennie zasłużone wakacje, ale powoli zaczyna doskwierać jej nuda. Niezbyt wie, czym się do końca zająć i choć powoli szuka drogi dla siebie, dostrzega stopniowo, że to nie jest tak prosta sprawa. Z wieloma rzeczami ma problem, gdy wychodzą jej braki w edukacji. Dworska biblioteczka świeci pustkami, jeżeli chodzi o rosevską literaturę, co nie jest niczym dziwnym, ale kobieta nie ma zbyt dużego doświadczenia w języku kontynentalnym. O ile jeszcze mówi w miarę składnie, zasługa wielomiesięcznej podróży statkiem z jednego kontynentu na drugi, o tyle czytanie i pisanie tych ułomnych znaków nadal sprawia jej ogromną trudność. Nie ma też wokoło solidnego nauczyciela, a mimo że od czasu do czasu bywała na jamesowych lekcjach z Martą i Kukume, tak nie czuła popędu w kierunku polepszania swojej sytuacji. Więcej czasu spędzała na gadaniu czy marudzeniu, a mniej na faktycznej nauce. Zaczyna w sobie dostrzegać problem z twórczym myśleniem, gdy jest w stanie jedynie odtwarzać dawno zapamiętane wzory i inskrypcje. Nawet jeżeli fałszowanie nadal wychodzi jej doskonale, tak czuje tężenie palców, nadmierny ścisk mięśni dłoni, gdy ma się zabrać za tworzenie czegoś faktycznie swojego. 
To kłopot, którego nie wie, jak rozwiązać. 
Wie natomiast tyle, że nie chce powoli do gildii wracać. Każdy kolejny dzień spędzony z dala od niej udowadnia kobiecie, ile może zobaczyć poza jej murami. Teoretycznie wie, że w organizacji nic ją zbytnio nie trzyma. Mogłaby brać udział w misjach, wyjeżdżać poza, a te kilka miesięcy spędzonych wśród nowych znajomych zwyczajnie ją rozpuściło. Nawet wizja trwającej i ciągnącej się za nią pogoni przestaje napawać ją strachem, gdy uświadamia sobie, że ten problem też nie zniknie tylko dlatego, że ona o nim na trochę zapomni. 
Rzekoma renowacja wszystkiego we wsi i we dworku idzie doskonale. Tak przynajmniej twierdzi Cala wieczorami, chełpiąc się nieistniejącymi sukcesami przed wieśniakami, którzy akurat mają przerwę od pracy. Zawiera kilka nowych znajomości, jedne dalsze, inne bliższe. Lucjan wprowadza ją w przyjazne kręgi miejscowych, a jego ciepłe dłonie sprawią, że nudniejsze momenty grupowych spotkań bywają znośne. Ignoruje przy tym ciągnące się za parobkiem spojrzenia Lilavy, głównie dlatego, że przecież jeżeli dziewczyna chce coś, to powinna zadbać o to, żeby sama to dostała. Nawet jeżeli w żołądku Calithy ponownie odzywają się osy. 
Opiekuje się psem i uczy go kilku sztuczek zgodnie z radami od Heńka. Nie jest w stanie zbytnio nad nim zapanować, gdy rozpieszcza stworzenie jak głupia. Wiola reaguje dopiero, gdy Cala zarzuca mu resztki z obiadu, pouczając ją, jak zły wpływ ma ludzkie jedzenie na zwierzęcy organizm. Od jej wywodu kobieta nieco mocniej się pilnuje, na więcej rzeczy uważa i gdy rankiem idzie na ryby wie, że spotka tam zgraje dzieciaków, więc choć prawie codziennie zarzuca haczyk, tak więcej czasu spędza na lataniu z dzieciarnią po lasach. Wykorzystuje bachory do pomocy w odnowie kapliczki, kłamiąc, że to między innymi właśnie po nią tutaj przyjechała. Rozkłada na czynniki pierwsze piękne, kamienne figury, za każdym razem bojąc się, że następnym razem nie będzie w stanie poprawnie ułożyć zewnętrznych kawałków mozaiki. Część z nich i tak jest już połamana, gdy w niektóre otwory może wsadzić palce, a w inne prawie całą dłoń. Tworzy to przykry krajobraz nędzy i niszczenia dawnej kultury na rzecz przegranej walki z otaczającą ją przyrodą, ale z każdym dniem przestrzeń wygląda coraz ładniej. Nie jest najpiękniej, ale wystarczająco, stwierdza, któregoś dnia i w nagrodę przemyca dzieciakom kilka wodą piw z karczmy.
Lucjan za każdym razem cieszy się na jej widok, gdy Cala wpada do stajni. Tym razem widzą się w karczmie, a zmiana otoczenia całkiem dobrze robi ich znajomości, gdy kobieta jest już po kilku kuflach słabego alkoholu, a mężczyzna przestaje wydawać się jej szóstką w skali atrakcyjności, a staje siódemką. Może nawet i pół. Patrząc na to, że po zobaczeniu Xaviera i Nikolaia musiała zdeklasować cały swój życiowy ranking ładności, to nawet piątka jest bardzo dobrym wynikiem. W oczach Calithy to na tyle dużo, żeby miała ochotę podkraść mu koszule, ignoruje więc ciągnące się za parobkiem spojrzenie Lilavy, gawędząc z nim nieśpiesznie. Stwierdza, ukradkiem obserwując otoczenie, że to najlepsza metoda sprawdzenia czegoś na szybko. Jest święcie przekonana, że mimo tak miłej atmosfery okolicznych wsi, każdy tu pewnie na każdego donosi.
Właściwie teraz dokładnie na to liczy, gdy przeciąga palcami po ramieniu mężczyzny, niby strząsając z jego ubrania jakiś zabłąkany pyłek. Uśmiecha się przy tym. Nie szeroko, bo wie, że to nie działa. Nie strzela też oczami na boki czy nie ucieka spojrzeniem, bo to według Cali mogą używać co najwyżej miejscowe trzpiotki. Patrzy więc nieco za niego, ale na tyle, żeby za każdym razem znajdował się w jej polu widzenia. Nie stwarza to żadnej atmosfery intymności, zwłaszcza w towarzystwie tak wielu innych uczestników biesiady, którzy to wokół nich tańczą, to piją, gdy Calitha z Lucjanem przesiada się naprzemiennie pomiędzy stolikami i parkietem. Nie ma też w tym zbyt dużo chemii, bo na to musiałby naprawdę być siódemką, a nie tylko po alkoholu, żeby aż tak jej się chciało. Mężczyzna wydaje się jej też zbyt łatwy, żeby w ogóle musiała sięgnąć po bardziej zaawansowane środki bojowe. To, czego nie załatwia zagryzie warg, pochylenie się nieco do przodu czy smagnięcie mu to palcem, to policzkiem, to własnym oddechem w okolice szyi, załatwia wzajemna ciepłota ciał, postępujący gorąc tańca, który rozprzestrzenia się coraz bardziej wraz z szybszym rytmem wygrywanych melodii. 
Wokoło tupie wiele stóp, w większości nie do rytmu. Nikt nikim nie dyryguje, ale Cala nie jest nawet pierwszą do tego, żeby zatańczyć na stole. Śmieje się przy tym głośno, zapijaczonym, rozochoconym głosem, aż w końcu daje się ściągnąć ostrożnie z mebla. Lucjan jest przy tym delikatnie na tyle, gdy chwyta ją koło bioder, że Cali aż jest go szkoda, że jest na nią stanowczo zbyt miły. Nie próbuje mu jednak tłumaczyć, że mili ludzie mają wzięcie tylko z pozoru, zarzuca mu za to ręce na szyje i biodrami przytrzymuje go w pasie, dając się przenieść na podłogę. Nie uderzają oboje tyłkami o podłogę wyłącznie dlatego, że mężczyzna musiał mieć naprawdę wyrobiony refleks. Zamiast tego impet ciała Cali sprawia, że chwieje się nieco do tyłu, ale po chwili śmieją się oboje. 
Dziesięć minut później wprowadza go do dworku. Nawet nie chyłkiem. Gdy zabiera go do sypialni, wydaje jej się, że patrzy na nią z wątpliwością. Nie dziwi mu się, ale ucisza jego nędzną, męską niepewność gorącymi pocałunkami, z których każdy kolejny trwa coraz dłużej od poprzedniego. Nie muszą się od siebie odsuwać, żeby ściągnąć ubrania, które powoli lądują to na podłodze, to na łóżku. Wie, że gdyby sama się zawahała, to zwiałby w tę pędy, uświadamiając sobie, że nie dość, że wprowadziła go do pańskiej posiadłości, to jeszcze do pańskiej sypialni. 
W gruncie rzeczy Cala jest okropną kobietą. I najgorsze, że wie, że tylko dlatego jest w stanie teraz tu być, bo nawet to jej okazywane, czyjeś szczątkowe zainteresowanie, wynika wyłącznie z tego, że oboje są źli, wredni i okropni. Po prostu jedno z nich lepiej udaje.
Następnego dnia budzi się zdenerwowana. Nie wie zbytnio dlaczego, ale to jeden z tych dni, w których wstajesz już rozeźlonym na tyle, że wiesz, że dalej będziesz mógł tylko jeszcze mocniej się wkurwić. Ma ochotę przez to zakopać się w miękkiej pościeli, ale cudze jęknięcie obok niej uświadamia kobiecie, że mogłaby się rozgarnąć i wybadać teren. 
Poranek okazuje się nudny, bo reakcja służby jest żadna, a ona uświadamia sobie, że Lucjan może być nawet szósteczką, ale jest zbyt niski, ma zbyt krótkie palce i nawet włosy takie, za które nie można swobodnie złapać palcami do pociągnięcia w rytm powolnych pchnięć.

x X x


— Znaczy, panienka, jak chce, to może, ale nie musi, więc może panieneczka to by mi to oddała? 
Cala ignoruje wrogi wzrok kowala i dokańcza swojego dzieła. Mężczyzna macha dłonią, pozwalając im trwać w tej komitywie rzekomo wzajemnej ignorancji przez następne trzy kwadranse. Nie przeszkadza mu to wyglądać za ramię kobiety od czasu do czasu i rzucać słowa przyuczenia. Nie w tym kierunku rozciąga materiał, źle ubija, takim tempem szybko zmęczy sobie nadgarstek, a jeszcze gorzej, nie dajcie bogowie, zdoła go sobie rozwalić. Piec działa nieco inaczej niż w Rosevii, młot bywa zbyt ciężki, a palce Calithy wyjątkowo jej dzisiaj nie słuchają. Nie ma to większego znaczenia, bo bawi się doskonale, wykonując kilka prostych ozdób do kapliczki. Liczy, że jak porządnie przewiesi metalowe obręcze, będzie w stanie dorobić kamienie do wewnętrznego kręgu na podłogę. Nawet jeżeli wyzbyła się stamtąd większości robactwa i roślinności, to przed powrotem do dawnej świetności czeka ją jeszcze dość dużo pracy. To dobrze, bo potrzebuje mieć się czym zająć, a tutaj nawet, gdy nie ma nic do roboty, to i tak coś się dla niej znajdzie.
Następnego rana uczy się podkuwać konie. Wierzgają nad nią nieprzyjemnie, więc szybko z tego rezygnuje, stwierdzając, że zwierzęta jednak nie należą do jej bajki. Przynajmniej nie uciekające kopytami szkapy, które w dowolnym momencie mogą ją kopnąć. Uczy za to dzieciaki zakładania pułapek na króliki, częściej niż rzadziej wychodzi na ryby i nawet Heniek pozwala jej się pod sobą jeszcze parę razy pouczyć.
Lepiej, nikt za bardzo niczego od niej nie chce. Dla Cali to nowość, bo do tej pory za wszystko musiała płacić. Słowem, umiejętnościami, pracą, jak trzeba było, to ciałem, a tutaj oddaje je wyłącznie za kilka dobrych, upojnych chwil w atmosferze wysokoprocentowego alkoholu. Powoli zaczyna rozumieć, że ma kilka problemów, którymi należałoby się zająć. Ale te problemy są przecież tak bardzo odległe, gdy ściska dłonią drewnianą rękojeść, pluska się w wartkim nurcie rzeki czy organizuje konkurs warknięć z własnym szczeniakiem.
Nie zapomina jednak o głównym celu swojej podróży. Sprawdza, weryfikuje, bada, wyciąga po kolei szepty i analizuje zasłyszane historie. Wnioski jej się ani trochę nie podobają, bo oznacza to, że wpadła głupia w sytuację, z której nie bardzo będzie w stanie samodzielnie się wyłgać. Nie powinien to być jednak problem, bo najwyżej kiedyś doczołgają się do tego miejsca zrozumienia razem. Może. Chyba. Nieprawdopodobnie, ale trzyma się tej myśli, bo ucisza wredne osy, prostuje skołtunione myśli jak wprawne ręce Lilavy, gdy myje jej włosy (prawie już ze sobą rozmawiają!) i sama Cala trochę zaczyna rozumieć bycie zmęczonym takimi bzdurnymi kłótniami, zbyt mocnymi emocjami, niepotrzebnymi niesnaskami. 
A później przypomina sobie krzyki i osy uzbrajają się w żądła.

x X x


Trzeciego, a może już czwartego tygodnia, Wiola twierdzi, że pan Hopecraft ma w końcu przyjechać i to wieczorem, więc wszyscy zaczynają pracować jak głupie, wyuczone sztywnego posłuszeństwa mrówki. Cala początkowo tylko obserwuje ich starania z niesmakiem wymalowanym na twarzy, bo krzątanie się po dworze Henia niweczy jej plany na kolejną z rzędu lekcję fechtunku. W końcu też znudzona przyłącza się do zabawy w pucowanie gościńca. Lilava powoli jest w stanie z nią rozmawiać już normalnie, chociaż od czasu do czasu wymsknie jej się pod nosem jakieś przekleństwo, poliki zdążą się zaróżowić, a Lucjan kręci się wokół dwóch kobiet nerwowo. Milutki też wszędzie się plącze pod nogami, ale to dobrze, bo rozbawia Calę i poprawia jej humor, gdy ta pieli grządki, zamiata sień czy pomaga w kuchni, szmuglując psiakowi nieco nieprzyprawionego jeszcze mięsa z potraw.
Nie wychodzi mu na powitanie, choć widzi z okna, że większość służby jak robactwo wypełza na zewnątrz. Cala nie ma wątpliwości, że liczą w ten sposób na pańską przychylność i prycha pod nosem, gdy w tłumie dostrzega szczebioczącą coś do Lucjana Livavę. Szybko rezygnuje z marnej przyjemności oglądania rozgrywanego przed nią na pokaz spektaklu (bo teraz wydaje jej się, że już całość sytuacji złapała w swojej głowie i nie może się od tej myśli się opędzić), siada w fotelu najdalej położonym od okna. Zabiera się za powtarzanie kontynentalnego języka. Znajduje jakąś lichą książkę o ziołach, ale po wcześniejszej wpadce uznaje, że i tak potrzebuje ponownego przebrnięcia przez podstawy materiału, to może pouczyć się dwóch rzeczy na raz. Ubić dwa wróble jednym kamieniem czy coś. 
Udaje, że nie słyszy dźwięku otwieranych drzwi i mocniej zaciska dłonie na lekturze, nie odwraca nawet głowy, bo jest na to zdecydowanie zbyt dumna. Zastanawia się, co zrobi. Czy do niej podejdzie i zacznie robić jej wyrzuty. Czy może w końcu przyzna jej racje, pogodzą się i kobieta może liczyć na szybki numerek oparty na wzajemnej przebiegłości wobec tej drugiej strony. Mija jedna minuta, później druga, a Calitha nie należy do najbardziej cierpliwych osób na świecie, więc ostentacyjnie odwraca głowę na bok w wyrazie absolutnej pogardy i dostaje ataku szału.
— Ale ty jesteś, kurwa, bezczelny — warczy w kierunku uśmiechającego się delikatnie historyka, zrywając z drugiego fotela poduszkę i rzucając prosto w niego.
James parska śmiechem, ale nie oddaje się pokusie zaczepki, nawet jeżeli uderzenie mało nie zwaliło mu z nosa okularów. Ściąga je i obciera szkła o chusteczkę wszytą we wnętrzu kamizelki, trzymając narzędzie zbrodni pod pachą. Chwilę później podchodzi nieostrożnie do kobiety, przyklękając obok niej i oddając poduszkę. Cala nie czeka nawet sekundy, żeby zacząć go nią okładać i nudzi się dopiero po dłuższej chwili, gdy nadąsana odkłada na stoli, trzymaną wcześniej na kolanach książkę.
— Więc jak ci mijają wakacje? — dopytuje mężczyzna, nie ruszając się z miejsca. — Wiola mówi, że nie szczędziłaś porcelany, gdybym ich nie ostrzegł, byłaby bardzo zdziwiona.
— Więc zawczasu wymieniłeś porcelanę na brzydszą? — odpiera złośliwie, zakopując się mocniej w przyjemnym otoczeniu miękkiego mebla.
— Kazałem zostawić starą. — Z ręką na sercu łga, według Cali milutko, zupełnie jak płaszczący się Malutki, którego szczęknięcie dochodzi ją zza zamkniętych do biblioteki drzwi. — Zawsze będę w ciebie wierzyć, że jednak wyjdziesz na ludzi.
— Mhm, już to, kurwa, widzę — mamrocze i udaje, że łagodnie wypowiedziana uwaga wcale jej nie boli.
— Mhm. Ludzie mają to do siebie, że się ze sobą komunikują. A dorośli to już w ogóle.
— Albo kurwią się po kątach, Gosieńce i Teziowi jakoś to wychodzi na zdrowie. 
James parska źle zduszonym śmiechem i nieudolnie próbuje spoważnieć.
— Mogłybyście przestać plotkować z Martą, to chorobliwie niezdrowe. I niepoważne, co was obchodzi, co ktoś inny robi w wolnym czasie? Tym bardziej, że i tak pewnie nie wiecie, co się u nich dzieje, więc... 
— Jakbym nie wiedziała, że jesteś z nas wszystkich największą plotkarą, to nawet bym ci uwierzyła.
— Mhm, więc przechodząc do rzeczy… 
— Ahuś i Polcia — rzuca bez zastanowienia Cala. — I w sumie to Adonis, chociaż chuj ich tam wie, że jeszcze żadne komuś wenery nie przyniosło. 
— To nadal nie ma nic wspólnego z…
— Kaia i Deziuś.
— Kurwa, pani Salomea i pan Mattia tym tropem, Cala, to nadal…
— Isidoro i Serafin. 
Zapada nagła cisza, przerywana skomleniem szczeniaka za drzwiami. 
— Nawet nie chcę wiedzieć, czy to sobie wymyśliłaś z czystej przekory, czy faktycznie tak jest, ale przez ciebie aż sobie to wyobraziłem. — Wzdryga się w końcu historyk, a kobieta już z powrotem otwiera usta, żeby wetknąć swoje trzy monety do rozmowy, ale James jest tym razem szybszy.
— Bogowie, wy wszyscy jesteście, cholera jasna, niepoważni. Nawet jak się wszyscy tam faktycznie kurwią po kątach. — Chowa załamany twarz w dłoniach, modląc się o szybkie zbawienie, zanim podnosi wzrok na nabzdyczoną Calithę. — Cala, takie przekomarzanie się jest naprawdę bez sensu. Jeżeli masz jakiś problem, to musisz o tym mówić, bo ludzie nie siedzą w twojej głowie i się sami nie domyślą. 
— Ja? Problem? Nie mam żadnego, z którym dałoby się cokolwiek zrobić — fuka w odpowiedzi, pochylając ciało do przodu.
— Albo moglibyśmy porozmawiać o tym, jak dorośli ludzie, dojść do konkretnych wniosków i zacząć coś w tym kierunku robić.
— Ty nigdy nie będziesz wystarczająco zainteresowany, a ja zawsze będę w nadmiarze zazdrosna. Sprawa załatwiona.
— Możesz przestać udawać, że wszystko przychodzi ci od ręki, wiesz? Świat się od tego nie zwali.
— Mhm — mruczy niechętnie, jeszcze bardziej się pochylając. — Jak do tej pory świat walił się prosto do moich stóp, tam, gdzie powinien być od samego początku. 
— Fortuna nie zawsze będzie ci sprzyjać. 
— Bo to serafinowa dziwka, więc nic dziwnego, że woli się szmacić nie na moją korzyść — buczy przeciągle, uśmiechając się cierpko, ale zaciska dłonie na poręczy mebla. 
— Mhm, a niedługo zeżre cię jego krokodyl, jak nie przestaniesz z kradzieżą królewskiej biżuterii.
— I koszul.
— To zdecydowanie twojej sytuacji w żaden sposób nie polepsza.
Mężczyzna wstaje i siada w fotelu obok. 
— Czy teraz możemy już porozmawiać jak dorośli ludzie?
To nie jest miła rozmowa i jest stanowczo zbyt długa, na tyle, że w końcu litują się nad Malutkim i wpuszczają psisko do środka. Od razu zdrajca sadowi się na kolanach Jamesa, niezależnie od tego, jak mocno Cala wabi go do swojego fotela. Wyrzucają sobie wszystko po kolei, nawet jeżeli historyk jest zmęczony ich patową sytuacją na tyle, że już nawet się nie wstrzymuje od wyciągania informacji od kobiety mniej subtelnymi metodami, byle wszystko na raz wyjaśnić. To irytujące, po raz drugi ustalać to, co już raz zostało podsumowane, ale to ta jedna, mała rzecz, przy której faktycznie może się postarać, zrobić coś od siebie i zadziałać. Widzi też, że Cala zaczyna pewne rzeczy dostrzegać, ale na to może wyłącznie wzruszyć ramionami. Na tym etapie nawet ona powinna wiedzieć, że nie ma innych możliwości. Nie wie, na ile faktycznie są w stanie się w tej kwestii zrozumieć, ale pierwszym krokiem do zmiany jest przecież właściwe wyciągnięcie wniosków. Na początku tylko się tym pociesza, a później nawet coraz mocniej wierzy, gdy mięśnie kobiety odprężają się pod jego palcami, oddechy stają się krótkie, urwane, a pies z powrotem ląduje za drzwiami. 

x X x


Jest zadziwiająco spokojnie. Uczy się dalej szturchania patykiem i nawet otrzymała w końcu od swojego nauczyciela pierwszą pochwałę, co uznaje za osobisty, najwspanialszy sukces i fuka tylko na uśmiechającego się z rozbawieniem Jamesa, gdy mu o tym opowiada. Uderza go po chwili marudnie, impet uderzenia jest na tyle mocny, żeby wytrącić mu z rąk trzymaną książkę. Mężczyzna przewraca oczami, ale podnosi upuszczoną lekturę i odkłada ją grzecznie na bok. Wolnymi na nowo dłońmi zabiera się do przeczesywania palcami włosów kobiety, której głowę trzyma na kolanach. 
Słońce grzeje wyjątkowo mocno jak na tak wczesną porę, niedaleki szum rzeki przebija się przez pozostałe odgłosy pogody i nawet gdakające w oddali kury nie są w stanie przypomnieć kobiecie o właścicielu jaśniejących nad nimi gwiazdozbiorów. Wie, że spogląda na nią nawet, gdy nie ma nocy, więc śle w jego kierunku uśmiech bardziej z przyzwyczajenia, aniżeli ze świadomego wyboru, bo jej umysł stał się od rana wypłowiałą od upału, niestabilną papką. Nie jest w stanie zbyt dużo z niego wykrzesać, oddaje się więc mniej błogim rozmowom, których bieg toczy się lekko nienaturalnie. Cala myśli, że może mieć to związek ze smakiem garony, wciąż wyczuwalnego w jej ustach nawet po takim czasie od zażycia mikstury. Zaraz znajduje za to dużo lepsze wyjaśnienie, łagodniejsze dla jej ducha, gdy czuje, jak palce jednej ręki powoli głaszczą jej szyje. Kciuk zaciąga za ucho. 
Iluzję psuje fakt, że mają zbyt ładną fakturę. Nie są chropowate, pełne bruzd, nie czuje też ani materiału wyprawionej skóry ani jej charakterystycznego zapachu. Przecież doskonale wie, że nie znosi, gdy używa do tego magii.
— Nie chce mi się wracać — mówi w końcu, brzmi jak rozpieszczony bachor i nawet tego nie ukrywa, ale wie też, że cudze palce na moment zdrętwiały, zanim wróciły do działania, więc czuje się ze swoim bachorzeniem nieco lepiej na duszy.
— Cóż, nikomu zwykle nie chce się wracać do roboty. 
— Mhm — mruczy pod nosem, zamykając oczy. — Ale mi się nie chce-nie chce. Tak bardzo, że chyba tam zwariuję, jeżeli wrócę — kontynuuje niemrawo, prawie szeptem, jakby zaraz miała usnąć mimo sztywności przetrenowanych wczorajszego dnia mięśni. — Trochę nie wiem, co ze sobą zrobić — przyznaje z wyraźną niechęcią słyszalną w głosie.
— Gildia to dobre miejsce. — Kobieta otwiera oczy i wpatruje się w pewne siebie, jasnobrązowe ślepia. 
— Ale nie miejsce dla wszystkich.
Przez dłuższą chwilę nikt niczego nie mówi.
— Nie śmiem zaprzeczyć, dla wielu osób to na pewno nie jest ich miejsce na ziemi. 
— Ale?
Wzruszenie ramionami, niepewny uśmiech.
— Nie możesz wszędzie uciekać, Cala. Swoje miejsce na ziemi trzeba sobie stworzyć, bo później wyjdzie, że przejdziesz wszystkie kontynenty, a i tak go nie znajdziesz — tłumaczy łagodnym, prawie profesorskim tonem, który na tym etapie kobieta umie już wyczuć, zanim się w ogóle pojawi. 
Wychodzi im z tego trochę analizowania. Przekomarzania się swobodnego, gdy śmieją się z błahostek, ale z każdym tworzonym planem słońce wznosi się nieco wyżej, a papka w mózgu Cali powoli tężeje. Do końca ich rozmowy może nawet wyjdzie z tego coś składnego, więc rzuca swoje szanse na szali i zadaje pytanie o dłonie. Chociaż w sumie teraz to nawet i ręce, gdy czar rzucony na obie łamie się w okolicy przedramion. Nie wie w zasadzie, czy dostaje w odpowiedzi prawdę. Nie ma jak tego sprawdzić, nie czuje też, że musi, bo osy są cichutkie, a słońce grzeje tak przyjemnie, że nawet gdyby to byłoby kłamstwo, to woli się nim otulić i podrzemać jeszcze chwilę. 
Później pójdą na ryby, ponarzeka na gust Jamesa, gdy przyjdzie do opowiadania o planowaniu ślubu Maleficii, podopisuje, tym razem za jego zgodą, jakieś pierdoły w listach do dzieci, nawet napiszą wspólny list do Billy`ego, żeby w końcu dostał swój pierwszy. 
Cala wie, że następnym razem, gdy wyjedzie z gildii, to nie będą tylko kilkutygodniowe wakacje. Ale do tego czasu myśli, że wytrwa, nie zdąży się znudzić, pokradnie trochę koszul i nocami z powrotem będzie mogła chyłkiem zakradać się do sypialni historyka dla samej zabawy z przemykania się.

x X x


Gdyby spojrzała na ich relację z boku, bez opamiętywania się na przeszłość, pewnie stwierdziłaby, że ich seks był na swój sposób wybrakowany. Choćby bez wspólnego tarzania się na sianie, do którego zdążyła się przez tyle lat życia przyzwyczaić. Bez szybkich numerków w nieoczekiwanych miejscach, o których wspominała z lekką nostalgią. Bez oddawania się na świeżym powietrzu, przewracania pośród łąk pełnych kwiatów, czatowania między drzewami. Tutaj zawsze wiedziała, że może liczyć na chwilę uniesienia wyłącznie pośród czterech ścian i, choćby lichego, ale jednak, sufitu. Początkowo nie mogła się do tych ograniczeń przyzwyczaić, ale z czasem uznała, że przecież do wszystkiego można przywyknąć.
Gdyby palce były, zresztą i wtedy, i teraz, mniej sprawne, gdy rozsupłują jej koszule, może wcale by nigdy nie przywykła. Palce są jednak szybkie, pewne siebie, zupełnie jak za pierwszym razem, choć wówczas się tego w żaden sposób nie spodziewała. Odnajduje w tym pewien spokój, że znowu może wrócić chwilą do tamtych wrażeń, ponownie się w nich zatopić i, jeżeli trzeba, to mogłaby świadomie utonąć w przejmującej mięśnie swobodzie chwili. Jest w tym pewna ekstaza, niespodziewana i początkowo nawet zbytnio niechciana, gdy zalewa ją rozczulająca duszę cisza. Zawsze lubi być najgłośniejszą osobą w pomieszczeniu, ale teraz milknie częściej niż rzadziej, wabiona kuszącymi uśmiechami, gdy rozpoczynają ze sobą grę na spojrzenia. Któreś z nich prędzej czy później przewróci oczami, któreś się zaśmieje, któreś jęknie łagodnie, ale za tym wszystkim stoi chęć wzajemnego przekomarzania się między nimi, próba usprawiedliwienia własnej tęsknoty. No i nienaturalny, anormalny popęd do prób wyciągania dźwięków z akurat tej drugiej osoby. Zabawę zwykle przerywa Cala, która nigdy nie słynęła ze zbyt wielkiej cierpliwości. Zaczynają prawdziwą grę o nieco wyższą stawkę dopiero, gdy jedno z nich wije się gorączkowo, gdy krew wrze w żyłach, gdy łagodny dotyk przestaje przynosić ukojenie, a usta zostawiają po sobie zaognione fragmenty skóry. Za oknem mógłby szaleć huragan, a ona pewnie i tak nie zwróciłaby na niego uwagi, zbytnio pogrążona w ugniatających jej ciało dłoniach. 
Pewne inne rzeczy też, mimo biegu czasu, zostały po staremu. Jak bijąca ciepłota ciała, która niepotrzebnie nagrzewa skołtunioną pościel bardziej od zapalonego w pokoju kominka. Ciągnąca się powolnym rytmem atmosfera, która ewoluuje wraz z postępem nocy. To, że rzadko musi się w tej sytuacji wysilać, co na początku wydawało jej się niezmiernie dziwaczne, a co z czasem zaczęła doceniać. Jak to, że mogą cię sobą nacieszyć dłużej niż kilka minut, że orgazm nie jest najwyżej postawioną nagrodą, że oboje są w stanie trochę o sobie zapomnieć w tym wszystkim. To dobrze, bo gdy zaczynają z powrotem pamiętać, wracają do siebie w roztargnieniu, szukając tego drugiego na nowo. Czasem odnajdują zgubę w ukradkiem wyszarpywanych od siebie malinkach, niekiedy w smaku własnej skóry, ale najczęściej we wspólnym trwaniu.
Cala to docenia. Doceniłaby bardziej, gdyby częściej miała możliwość dominować. Choćby gdyby rzadziej odsuwał jej ręce, gdy próbowała je zakopać w jego spodniach. Myśli jednak, że chyba nie ma na co narzekać, gdy męskie dłonie rozsuwają jej uda, a w ślad za nimi podąża giętki język. Nie, decyduje po chwili, gdy wygina się obscenicznie, klnie pod nosem i tylko resztki dumy powstrzymują ją pospieszeniem historyka, jednak nie ma na co narzekać.
— Zdecydowanie musisz nauczyć się cierpliwości.
Albo może jednak ma.

x X x


Cala rozumie, że nie może zawinąć się z gildii wiecznie. Przynajmniej jeszcze nie teraz, ale dłonie cierpną jej na samą myśl o tym, że będzie musiała wrócić i znowu wpadnie w pętlę swojego pokracznego myślenia. Najpierw, że się zanudzi, później, że będzie szukać na siłę niepotrzebnych wrażeń, aż przejdzie do zniechęcenia wszystkim i wszystkimi, a przecież póki co idzie jej tak dobrze! Nawet jeżeli nadal pracuje tylko z drewnianymi mieczami, nieco już bardziej dostosowanymi do jej wagi i postury, które wystrugała sobie po konsultacji z Heńkiem, to i tak się martwi. Po powrocie prawdopodobnie szybko straci zapał, jeszcze szybciej się zmęczy tematem i obawia się chwili, w której wymachiwaniem ćwiczebnym ostrzem przestanie przynosić jej satysfakcje. Nie wie też, co musi zrobić, żeby wyjść z własnego marazmu i tym razem nie dać się mu pochłonąć.
Z czytaniem i pisaniem idzie jej nieco lepiej, głównie dlatego, że po ciągu rozmów James nie daje jej wytchnienia i piłuje ją ze wszystkich dialektów, przechodząc z jednego języka na drugi, sprawdza, jak szybko jest w stanie za nim nadążyć. To ważne, żeby się ich nauczyła do końca, a jeszcze ważniejsze, żeby w krótkim czasie była w stanie posługiwać się nimi płynnie. Mają plan i mogą go wykorzystać, jeżeli wszystko się uda to w ciągu najbliższych miesięcy. Sprawia to, że Cala ma jakiś cel nad sobą, jakąś ideę, która popędza ją do działania w ustalonym i konkretnym kierunku. Do tej pory na oślep chwytała się wszystkiego i niczego, w niczym nie będąc wystarczająco perfekcyjną, ale teraz odnajduje nowe pokłady skupienia w subtelnych pociągnięciach pędzla, gdy maluje bez większego pomyślunku tam, gdzie spadnie jej kleks. Z kilku pierwszych prób powstają kwiaty, odtworzone idealnie w pamięci kompozycje. Im bardziej rezygnuje z dawnej pamięci, tym mocniej pokraczne stają się jej utwory, ulegają wyobrażonym zniekształceniom, przyjmują nowe barwy. Są brzydsze, ale podobają się kobiecie nieco bardziej niż normalnie. A podobają się już najmocniej, gdy wiszą na bielonych ścianach pośród bardziej wyszukanych obrazów, gdy lądują między szeregiem równo powieszonych dawnych portretów. 
Osy przestały ją żądlić, uspokojone częstymi, długimi rozmowami, ale nie zmienia to faktu, że turkoczą w jej ciele niemrawo, wciąż zwiastując nadejście kryzysu. Cala przecież nie znosi czekania, a narzucone na nią granice musi ciągle sprawdzać i szturchać, bo może kobiecie uda się je nagiąć. Nawet ten klucz zawieszony na szyi pali nieprzyjemnym gorącem, gdy ściskają ją duże, męskie dłonie, z których jedna wylądowała pod biodrem, a na drugiej od strony ramienia leży przewrócona na boku. Wierci się nieprzyjemnie, skopując odrobinę pościeli, mając nadzieję, że zakopany w niej mężczyzna nie zorientuje się, że zniknęła. 
Wstaje ostrożnie i cierpliwie, w zasadzie tak jak nigdy i stąpa pewnie, dziękując w duchu, że tym razem pamiętała o tym, żeby zostawić Malutkiego w kojcu z matką. Drewniana podłoga nie skrzypi pod jej stopami, stopnie schodów również nie i zdaje się, że cała służba zdążyła już się położyć. To dobrze, bo nikt nie będzie jej przeszkadzał, gdyby akurat sprawy nie poszły po myśli kobiety. Wyludniony dworek dźwięcznie prowadzi ją kolejnymi korytarzami, gdy od szyb nieprzyjemnie odbija się echo dudniącego wiatru. To całkiem ładna noc, przyjemna, gdy wiosenny kurz dawno zdążył opaść, a jeszcze nie zastąpiła go poranna rosa, gdy gałęzie targa lekki zefirek, a paskudny ziąb nie wdziera się szparami do posiadłości. Ściska dłonią klucz tak, jakby miał ją prowadzić przez te pokręcone korytarze.
Calitha stwierdza z ulgą, że jest wystarczająco ciepło na jej luźną koszulę, którą narzuciła na siebie przed snem. Mimo tego jej nogi trzęsą się nieporadnie, bardziej ze zdenerwowania i z samego faktu, że się ukrywa, przemykając bokiem, aniżeli z chłodu. Podchodzi do głównych drzwi, które otwiera na wszelki wypadek. Lepiej manewrować jak idiotka z drugiej strony sieni, żeby żaden przebudzony po nocy służący na nią nie wpadł. 
— No dawaj — mamrocze ze złością, która szybko przeistacza się w rozczarowanie.
Nie jest jej smutno. Wie przecież lepiej, gdy zaciska usta, wpatrując się w złośliwą dziurkę od klucza. Przenosi spojrzenie na trzymany w ręku przedmiot i jest pewna, że ten, gdyby był żywy i mógł, odwzajemniłby się jej spojrzeniem pełnym pogardy. Kobieta wzdycha więc ciężko, udając, że wcale nie ma ochotę sobie poskomlić i powyć do księżyca. 
Drzwi otwierają się, więc odskakuje, potyka się o stopnie schodów wejściowych. Ląduje twardo na dupie w pobliżu jednej rabatek, upuszczając klucz między czerwone kwiaty. Przez moment myśli, że otacza go wyłącznie kolor ich płatków, ale zdaje sobie sprawę, że zdołała skaleczyć się w rękę o ostre kolce okolicznego krzewu. Krew płynie wąską, miałką stróżką wzdłuż wyraźnych na dłoni śladów po paznokciach.
James początkowo niczego nie mówi, gdy na nią patrzy. Za nim powoli tupta Wiola, jeszcze w piżamie, trzymająca w dłoniach dwa płaszcze. Mężczyzna dziękuje jej szorstko, odbiera ubrania, zamyka drzwi i pomaga Cali wstać.
— Myślałem, że już o tym rozmawialiśmy. — Nie łaja jej, wzdycha za to ciężko, zmusza naburmuszoną kobietę do ubrania płaszcza i cmoka, gdy ta wystawia mu język. — Zupełnie jak dziecko. — Kręci z niedowierzaniem głową, ale chwyta ją za rękę i upewnia się, że podniosła klucz. 
A później ciągnie ją w noc. Gwiazdy lśnią niebezpieczne, jakby dopiero teraz zaczęły oceniać zachowanie Cali jako nienormalne, a ona nie może przestać czuć się przez nie zdradzona, gdy próbuje nadążyć za szybkim krokiem historyka. Ma ochotę zapytać o ciężar brakujących rękawiczek, których nie widzi, ale przysięga w duchu, że odnajduje fakturę ich materiału, gdy przeciąga palec wzdłuż nadgarstka mężczyzny. Nie rozumie, więc po chwili próbuje się wyszarpać z silnego uścisku.
— O nie, nie, nie. Załatwimy to raz na zawsze, jak dorośli ludzie, do cholery jasnej, przecież dokładnie o tym rozmawialiśmy. Jeżeli masz jakiekolwiek problem, wątpliwości, Cala, to musisz o nich mówić, a nie załatwiać po swojemu, bez żadnego pytania i później się byczyć — marudzi, gdy targa ją w kierunku lasu.
Wtedy kobiecie przypomina się historia o już jednym trupie ściąganym przez zgraje psów, więc zaczyna oddychać ciężej. Jeszcze gorzej, gdy wspomina historie z pamiętnika i udziela się jej piekąca głupotę panika. Dopiero wtedy mężczyzna zwalnia, zmienia uścisk na bardziej delikatny i odwraca się do niej. 
Rozmawiają cicho, ale gwiazdy już tego nie słyszą, niezależnie od tego, jak bardzo próbują do nich dotrzeć swoim blaskiem. Widzą natomiast, że idą w kierunku kapliczki. Rozmowa toczy się dalej, szorstkość chwili ewoluuje w łagodność i nie ma w tym niczego niezwykłego, bo życie musi toczyć się dalej. Załatane dziury w suficie kaplicy sprawiają, że gwiazdy nie mogą wejrzeć do środka, niezależnie od tego, jak bardzo wytęża je ich właściciel. To dobrze, bo wtedy zobaczyłby, jak mężczyzna odsuwa kilka fragmentów układanki twarzy jednej z figur. Odsłania niewielki otwór, wielkością przypominający dziurkę od klucza, będącym wykutym w skale, a nie przypadkowym uszkodzeniem posągu.
A potem otacza ich tylko światłość, na tyle jaskrawa, że żadne światło gwiazd parze nie jest w żaden sposób potrzebne. 


Komentarz po słowie


Panie, w końcu wylęgły się Ekscesy. Właściwie ich pierwsza część, bo druga w kontynuacji Jamesa poleci późnym latem, wczesną jesienią i na jakiś czas zamknie historie moich postaciek, bo ferajna potrzebuje sobie odpocząć od gildyjnych włości, ja zresztą również też. Cala, zgodnie z historią w opku, musi sobie niektóre rzeczy poukładać, zwłaszcza w oparciu o swoją przyszłość w gildii i jej podejście do relacji międzyludzkich. Fabularnie umieszczam "Ekscesy" po wątkach Jamesa z Apolonią & Kukume & Williamem, a przed cyklem "W winnym krzewie zaplątani", który będzie dużo krótszą składową miniaturek ze wspomnień z początków ich znajomości.

Co tam jeszcze, przeorałam playlistę nawet do nich i aż mnie uszy od niej bolą, tralala, ale podrzucam, chociaż jej vibe jest nieukierunkowany. Dalej kaleczę też cykl Micińskiego, licząc, że będę w stanie wydziergać całość "Kaina". Dla ciekawskich i jeszcze nieznudzonych rozpiska:
"Wyszła mi z boru — w złocie warkoczy" jest fragmentem Oblivian.
"Jest serca kraj na modrej morza fali" jest fragmentem Billy`ego.
Przypisanych ostatnich dwóch fragmentów nie ujawniam, bo to czyjeś pierwsze miłości, które jeszcze zbytnio nie wybrzmiały.  

Jak ktoś ma ze mną wątki, to można planować nieco krótsze akcje-akacje na wakacje, żeby wszystko skończyć do siódmego września się dało. I jak ktoś w ogóle przetrwał czytanie do tej pory, to pamiętajcie, uwielbiam was, miśki. <3

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz