sobota, 11 czerwca 2022

Od Salomei cd. Antaresa - Misja

Salomea pogmerała lipową łyżką w zupie, ale strawa nie kusiła; miły zapach nie budził głodu, zajadający się z zapałem Antares nagle nie stanowił zagrożenia dla jej własnej miski. Zawiązany w ciasny supełek żołądek odmawiał przyjęcia czegokolwiek poza kubkiem ziołowego naparu, a i tak wydawało jej się, że to za dużo.
Żałowała. Żałowała, i to bardzo, że to ją wysłali na tę misję, a nie Mattię. Zdecydowanie lepiej odnalazłby się wśród wieśniaków, oczywiście, że znalazłby już jakieś eleganckie wyjście z sytuacji. Tak. Dlaczego więc Cervan wysłał ją i to jeszcze do spółki z Isidoro? Westchnęła. To przecież nie tak, że go nie lubiła.
Astrolog, jakby czytając w jej myślach, uniósł kąciki warg do pogodnego uśmiechu.
― Możemy tu u pana zostawić konie? ― zwróciła się do sołtysa, ale ten tylko machnął ręką na znak zgody.
― Pewnie, tylko tu u mnie to zadaszenia nie ma, a jak chluśnie, to kobyłki wam zmokną i w błocie ugrzęzną. Więc widzicie, na długo to im schronienia nie zaoferuję. Łupie mnie tu, o, w krzyżu. Burza jaka idzie albo co.
Skinęła głową i ostatecznie zrezygnowała z jedzenia, oddała łyżkę krzątającej się przy stole Halinie, a miskę podsunęła w stronę Antaresa. Rycerz zdziwił się krótko, uniósł na nią oczy z niemym pytaniem.
― Bez obaw ― zapewniła go lekkim tonem. ― Po prostu to nie jest moja pora. No i nie możemy zaniedbać potrzeb naszego rycerza, prawda? ― Uśmiechnęła się łagodnie, poklepała go po przedramieniu.
Antares szybko zainteresował się zawartością miski, podziękował gdzieś pomiędzy jednym kęsem, a drugim.
Mimo kładącej się po ziemi mgły, gdzieś z oddali dało się słyszeć pomruk leniwie nadchodzącej burzy.
***
O poranku wioska wciąż była zaspana, niewielu ludzi plątało się pomiędzy chatami, a ci, którzy już się na to odważyli, nie patrzyli w stronę gildyjczyków zbyt przychylnie. Salomea uznała, że to musi być efekt zbyt długiego braku zajęcia i frustracji wiążącej się z sytuacją na polu, bo przecież co innego mogło męczyć tych ludzi? Niczego złego im nie zrobili, wręcz przeciwnie, byli tu by pomóc. Nie było powodu, by byli do nich wrogo nastawieni tylko z powodu tego kim byli.
― Która to chata? ― zainteresowała się, kiedy zeszli z głównej ścieżki i stanęli pomiędzy paroma zabudowaniami.
― Jeszcze dalej ― powiedział Isidoro i przejął prowadzenie.
Zeszli na boczną ścieżkę prowadzącą na sam skraj wioski, tuż pod las. W oddali zadzwonił miedziany dzwonek, zabeczała koza i wściekłym gdakaniem odezwały się kury. W cieniu drzew zrobiło się przyjemniej, powietrze stało się rześkie i lekkie, o zapachu szyszek. Duchota, która ciążyła im w wiosce jakby gdzieś zniknęła, wyparowała.
Chatka wyłoniła się zza zakrętu; wciśnięta pomiędzy krzewy i parę drzew sprawiała wrażenie magicznej, jakby w środku nie mieszkała żadna pani Stasia, ale najprawdziwsza wróżka leśna albo wiedźma. Tuż obok drewnianego budynku ktoś zbudował solidną zagrodę w której urzędowały wcześniej słyszane zwierzęta. Koza brzdęknęła znowu dzwonkiem, wcisnęła ciekawsko łeb w dziurę w ogrodzeniu, obserwowała jak się zbliżają, przeżuwając obierki z ziemniaków.
Salomea zbliżyła się do drzwi, zastukała. Ze środka dobiegło ich stłumione prychnięcie i parę nie do końca miłych słów. Pani Stasia stanęła w progu z wojowniczym wyrazem twarzy, w dłoni dzierżyła solidną chochlę. Jej chuda sylwetka sprawiała wrażenie chorej i wątłej, ale kiedy spojrzało się w pełne uporu błękitne oczy, od razu przechodziła chęć by pytać „jak tam zdrowie”.
― Czego? ― spytała, skacząc spojrzeniem pomiędzy dwójką astrologów, a rycerzem.
― Chcielibyśmy porozmawiać. ― Salomea splotła ze sobą palce, nerwowym ruchem potarła złoty pierścionek. ― Z Basią, jeśli jest taka możliwość.
― A jak nie ma, to co?
― To zaczekamy.
Pani Stasia chrząknęła, zastukała drewnianym chodakiem w próg.
― A w sprawie?
― Pani Stasiu ― powiedziała Salomea łagodnie. ― Nie jesteśmy tu by wyciągać konsekwencje, czy straszyć biedną Basię jeszcze bardziej. Chcemy porozmawiać. Jesteśmy z Gildii Kissan Viikset, najęto nas do pomocy przy polnym problemie.
Jeśli wątpliwości starej wdowy na starcie były spore, to teraz chyba przekroczyły wszelkie granice. Salomea westchnęła mimowolnie w duchu. Znowu to samo, powątpiewające spojrzenie i jawne zdziwienie. Gdzie był Mattia, kiedy go potrzebowała.
― Możemy wejść? ― dopytał Isidoro, kiedy milczenie pani Stasi stało się nieprzyjemnie ciężkie.
Minęła kolejna chwila, nim kobieta usunęła się z przejścia i zrobiła im miejsce. Salomea wkroczyła pierwsza, rozejrzała się po izbie. Objęła spojrzeniem bulgoczący kociołek nad paleniskiem i suszone zioła zwisające z belek, zauważyła wyłożone skórami łóżko i niedbale pozszywany siennik z którego wystawała słoma. Basia siedziała pomiędzy jednym i drugim, na podłodze, plecami wciśnięta w ścianę. Oczy miała zaczerwienione i podpuchnięte, włosy w nieładzie, ubranie mocno znoszone i wielokrotnie cerowane. Salomei skojarzyła się z pospolitą niewolnicą, równie biedną i równie nieszczęśliwą.
― I tak nic wam nie powie ― stwierdziła pani Stasia, wracając do bulgoczącego kociołka. ― Nikomu nic nie chce powiedzieć.
Salomea przysiadła przy Basi, znów przywołała na wargi jeden ze swoich łagodnych uśmiechów. Nie miała pojęcia na ile to im pomoże, ale zawsze warto było spróbować.
― Basiu? Basiu spójrz na mnie ― poprosiła ― wiem, że jest ci bardzo ciężko i się boisz, ale chcielibyśmy, żebyś nam pomogła.
Dziewczyna zagryzła wargi, astrolożka miała wrażenie, że do krwi. W panice obejrzała się na swoich dwóch kompanów. I po raz kolejny pożałowała, że zamiast trójki, Cervan nie posłał czwórki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz