wtorek, 21 czerwca 2022

Od Mattii - Gwiazdy

Mattia może i nie miał głowy do skomplikowanych, astrologicznych konceptów – mama zawsze się irytowała i niecierpliwiła, kiedy to, co Isidoro pojmował w lot, Mattia musiał mieć tłumaczone po kilka razy. Jednak na pewno miał głowę do zapamiętywania różnych rzeczy związanych z innymi osobami, a im owe osoby były mu bliższe, tym chętniej takie szczegóły wpadały do umysłu astrologa i zostawały tam na dłużej. Oko szybko wyłapywało drobne nawyki, nieuświadomione preferencje i skłonności, a lekki uśmiech pojawiał się na twarzy astrologa zawsze wtedy, gdy udawało mu się dostrzec taką nową rzecz.
Z taką umiejętnością mężczyzna byłby bez dwóch zdań groźnym szpiegiem, potrafiącym aż zbyt szybko odczytać wszystkie te subtelne gesty, które człowiek wykonywał nieświadomie, nie zwracając nawet na nie uwagi. Jednak Mattia nie miał duszy szpiega, a jeśli zapamiętywał takie rzeczy na później, to tylko w dobrej wierze i ze szczerymi intencjami.
Kolejne spotkanie towarzyskie w Maldor przebiegło na pozór spokojnie – Kukume i Mattia zebrali nowe puzzle z napisem „pan Trinket", jednak czy pasowały one do ich układanki, czy też stanowiły kolejny fałszywy trop, który zaciemniał cały obraz – to już była zupełnie inna kwestia. Większy schemat, jaki stał za sprawą tajemniczych amuletów był trudny do dostrzeżenia, jednak Mattia zaczął zauważać inny schemat. Mianowicie ten, który stał za wyborem ciastek, po jakie sięgała Kukume za każdym razem, gdy rozmawiali z kolejną grupą szlachciców. Albo gdzie podążał jej wzrok, gdy przechodzili przez niekończące się korytarze i salony, zapraszani w głąb następnej, szlacheckiej posiadłości. Czy też jaki napój lądował w jej filiżance, gdy miała do wyboru cały zestaw przeróżnych, często niespotykanych i egzotycznych możliwości. Ot, drobiazgi. I wiedzę o nich Mattia miał w planach wykorzystać przy pewnej zbliżającej się okazji.


Bycie członkiem Gildii oznaczało, że człowiek spędzał sporo czasu w podróży, a kontynent miał zjeżdżony wzdłuż i wszerz. Mattia, jakkolwiek długie siedzenie w siodle go męczyło, starał się nie skupiać na negatywach, dostrzegając w tym obrocie sprawy więcej pozytywów. Mógł odwiedzić więcej miejsc, zaś przeznaczenie, które tak dbało o jego młodszego brata, postanowiło chyba i jego obdarzyć przelotnym uśmiechem – bo oto droga poprowadziła astrologa na południe, ku rodzinnym stronom.
Dawno nie było go w okolicach Monte Cervino; astrolog miał wrażenie, że o wiele dłużej, niż wcześniej, gdy opuszczał rodową posiadłość. Przecież gdy wyjechali wraz z Isidoro na studia, albo gdy prowadzili swoją praktykę w Ovenore, ich nieobecność zajęła więcej czasu. Może to była kwestia wydarzeń i tego, jak wiele się działo w każdym miesiącu? Teraz, gdy należeli do Gildii, to przecież nie były jednostajne, zgodne z harmonogramem zajęcia, ani kolejne pytania klientów – w gruncie rzeczy tak podobne do siebie i typowe. Może dlatego wydawało mu się, że minęło więcej czasu? Może wracał będąc już nieco innym człowiekiem? Jeśli życie było podróżą, on ostatnio zawędrował bardzo daleko.
Ziemie jego rodu były na dobrą sprawę przekrojem przez kilka krain.
Doliny pyszniły się kobiercami miękkiej, rozkwitłej trawy, a drzemiące wśród granitowych szczytów jeziora przypominały swą gładkością tafle drogocennych zwierciadeł. Drewniane domy, malowane na frontach w rustykalne kwiaty, przeglądały się w tych taflach, zaś każdy zieleńszy fragment widoku pokrywały drobne, białe kropeczki pasących się owiec. Słońce grzało, w powietrzu unosił się zapach kwiatów, trawy i żwirowej drogi.
Wystarczyło wejść nieco wyżej, by to ciepło ugięło się przed hulającym wśród skał wiatrem, zaś wszechobecna, soczysta zieleń ustąpiła ciemniejszej, sosnowej barwie tulących się do siebie, skarlałych drzew. Ledwie chwila drogi i już czuć było ten charakterystyczny przedsmak specyficznej gościnności gór. Niewielka zapowiedź tego, co czekało podróżników dalej. Gdyby nie system wind i kolejek górskich, każda próba dostania się do Castello Stellato byłaby próbą charakteru i wytrzymałości.
Bo dalej znikała zieleń, zastąpiona całkowicie przez groźną, wrogą szarość poszarpanych skał, przetykanych bielą załomów i błękitem zamarzniętych strumieni. Na tym etapie roślin już prawie nie było, tu i tam pozostawały jakieś krótkie, niewyględne wiechcie czegoś na tyle upartego, by mimo wszystko rosnąć na przekór coraz bardziej zacinającemu i szarpiącemu się wiatrowi.
A potem była już tylko nieubłagana, wszechobecna biel, zatapiająca wszystko w przytłaczającej ciszy i bezruchu. Ponad linią chmur, gdzie powietrze zdawało się dziwnie inne, kryształowe i puste, docierało się w końcu do siedziby rodu astrologów i jasnowidzów. Świat leżał u stóp, niebo rozciągało się po horyzont i wydawało się, że wystarczy nieco wyżej podskoczyć, by sięgnąć dłonią firmamentu. Albo zapaść się w nim, na wieczność zatonąć wśród błękitów i chłodnego blasku gwiazd.
Tamtego dnia Mattia stał na szczycie obserwatorium.
Dla niego był to szczyt znanego świata. Daleko w dole rozciągały się majestatyczne, granitowe szczyty, których surowe oblicza zawsze skrywały bezcenne woale pierzastych chmur, osłaniające je przed wzrokiem śmiertelników. Teraz wydawały się tak odsłonięte i niewielkie, niczym kupki strzaskanych kamieni – identyczne, zwykłe i pozbawione głębszego znaczenia. Mattia przez pewien czas opierał skryte w grubych rękawiczkach dłonie o przemarzniętą, metalową barierkę odgradzającą wąski trap od morderczej przepaści w dole, błądził wzrokiem wśród szczytów. A potem zwrócił oczy ku niebiosom.
Pamiętał, jak bardzo Isidoro panikował, gdy pierwszy raz opuszczali Castello, by udać się w stronę dolin. Jego młodszy brat, tak silnie wyczulony na każde drgnienie gwiazd, od pierwszego kroku czuł niepokój, bo tak bliskie mu niebo oddalało się poza zasięg dłoni, nagle wydawało się niedostępne i dalekie. Zupełnie takie, jakie wydawało się zwykłym ludziom.
Dużo czasu minęło, odkąd Mattia ostatni raz stał na szczycie obserwatorium i patrzył w stronę niebios. Wcześniej jego serce nie wyczuwało tej dziwnej zmiany, jaka wiązała się z fizycznym odsunięciem się od nieba i tego, jak wiele jego elementów nagle wydawało się zaciemnionymi, trudnymi do uchwycenia gołym okiem. Astrolog stał, trzymał się poręczy, opierając się szarpiącemu jego płaszczem wiatrowi i rozmyślał. O tym, jak wiele zyskiwał po prostu rodząc się tu, wśród bezlitosnych śniegów, w pobliżu samej granicy nieboskłonu, gdzie gwiazdy były ledwie na wyciągnięcie ręki.
Tam, niżej, wśród zwykłych równin, nie było ich tak dobrze widać. Te gwiazdy, które ledwie ukazywały się nieśmiało śmiertelnikom, znikały gdy tylko zmieniała się pogoda lub pojawiały się choć pojedyncze strzępy chmur. I jeśli nie dało się stanąć tu, w najwyższym punkcie Białych Turni, tak wiele z nich pozostawało nieznanych, zasłoniętych przed nawet najbystrzejszym okiem obserwatora. Mattia zastanawiał się. Wcześniej nie myślał o tym, że był to problem, że możliwość obserwacji gwiazd była przywilejem. Ale teraz zaczęło to do niego coraz bardziej docierać i mężczyzna doszedł do wniosku, że jest osoba, z którą chciałby się tym podzielić. Chciałby podzielić się możliwością widzenia gwiazd z bliska.


Mury Vallmory zbliżały się z każdym krokiem. Rozciągające się w dolinie zabudowania lśniły w słońcu barwnymi dachami, a równe dachówki odbijały promienie słońca niczym tarcze. Mattia uśmiechnął się pod nosem – lubił przebywanie w mieście o wiele bardziej, niż pasowało mu podróżowanie gościńcami. Podróż miała swoje uroki, jednak miasto to było miasto – oferowało rzeczy, które bardziej współgrały z duszą astrologa, będącego z natury człowiekiem towarzyskim, wręcz gadatliwym, lgnącym do innych ludzi i szukającym ich kompanii. Mężczyzna zerknął w bok.
Sophie dosiadała Lakmusa, alchemiczka jechała wygodnie w siodle, od czasu do czasu zerkając tylko na zbliżający się ich cel podróży. Zaraz obok – Kukume. Jeszcze nie wiedziała, co ją czeka w mieście, ale Mattia nie potrzebował magicznych mocy swego brata by wiedzieć, że kobieta na pewno się ucieszy. Astrolog uśmiechnął się pod nosem. Dyskutował całość z Sophie, alchemiczka przyklasnęła wszystkim jego pomysłom, więc wystarczyło je tylko wykonać.
— Vallmora wychodzi ostatnimi czasy na bardzo rozrywkowe miasto — zaczął Mattia, popuszczając wodze Aldebarana i pozwalając rumakowi dreptać własnym tempem.
— Hm, ostatnio organizowali turniej rycerski, wcześniej szachowy… — Wyliczyła Sophie. — Ciekawe, kiedy ci ludzie mają czas na pracę.
— Ich praca kręci się widać wokół kolejnych turniejów i wydarzeń — dodała Kukume, też popatrując w stronę miasta, prześlizgując się wzrokiem po tym, co znajdowało się tuż poza jego murami.
A tuż za murami prezentował się widok, który Sophie miała okazję zobaczyć ledwie kilka miesięcy wcześniej, gdy było nieco zimniej, a ona, wraz z resztą grupy, towarzyszyła udającemu się na turniej rycerski Antaresowi. Praca wartko postępowała, bo oto widać już było większość kramów, był też jeden większy namiot, pod którym dało się rozpoznać scenę, a jakaś grupa mężczyzn wydzielała właśnie rozległy plac. Trudno powiedzieć, czy do tańczenia, czy też wkrótce miały pojawić się tam liczne ławy i stoły. Mattia, biorąc pod uwagę charakter zbliżającego się turnieju, stawiał raczej na to drugie.
Znaleźli karczmę, którą astrolog polecał i którą udało mu się z wyprzedzeniem zarezerwować. Ludzie znów ściągali do miasta i znalezienie sensownego pokoju graniczyło z cudem. Cóż - może nie była to do końca karczma, bo w końcu słowo „karczma" nie kojarzy się z niczym wygodnym ani specjalnie czystym. Mattia znalazł im miejsce, można by je było nazwać apartamentem, w którym dało się wygodnie zostać na te kilka dni przewidywanych na wykonanie ich zadania.


Parę dni minęło, Mattia skończył pisać list do Mistrza, a następnie przekazał go posłańcowi. Od tego momentu cała trójka mogła oficjalnie cieszyć się Vallmorą i turniejem.
— Myślisz, że będą takie same emocje, jak na turnieju rycerskim? — Mattia spytał Sophie, gdy całą trójką kierowali się poza mury miejskie, w stronę całego wydarzenia.
— Wiesz, jakbyś mnie spytał zanim tu przyjechaliśmy, to powiedziałabym, że mniejsze. Ale teraz, jak patrzę na ludzi tutaj, nie jestem już tego taka pewna.
— Kukume?
Kobieta uśmiechnęła się przelotnie, zerkając na zaaferowanych ludzi, mijających ich na ulicy. Jakaś kobieta próbowała opanować dwójkę swoich rozemocjonowanych pociech, usiłujących znaleźć się wśród barwnych kramów tak szybko, jak tylko pozwalały im na to ich krótkie, dziecięce nogi. Dwóch jegomości prowadziło dyskusję na tyle żywą, że mimowolnie wszyscy wokół stawali się jej częścią.
— Turniej rycerski na pewno był bardzo ciekawy, nie codziennie się coś takiego widuje. Jednak ciasta, wypieki… wydaje mi się, że jedzenie jest jednak bliższe zwykłemu człowiekowi, a że okazja do zjedzenia czegoś słodkiego zawsze jest dobra, świąteczna, to… myślę, że po prostu dobrze się kojarzy — zakończyła, poprawiając torbę.
— Hm, coś w tym musi być. — Mattia zamyślił się. — Ludzie lubią nowości, ale lubią też i familiarne rzeczy.
Minęli bramę miejską, ledwie parę kroków dzieliło ich od miejsca, gdzie tego dnia miał się odbyć turniej cukierników.
Powietrze wypełniał zapach słodkości, a każdy kram oferował wybór najprzeróżniejszych słodkich wypieków. Ludzie już opadli pierwsze kilka stoisk, trójka gildyjczyków minęła właśnie grupę osób zajadających się kawałkami sękacza. Z odległej sceny dobywały się ledwie słyszalne dźwięki jakiejś muzyki, ale tonęły dość szybko w ogólnym rozgardiaszu i hałasie.
— Mam taką propozycję — zaczęła Sophie, ogarniając wzrokiem widok. — Przejdziemy się między stoiskami i zobaczymy, co gdzie jest. A potem zastanowimy się, na co zapolujemy i ile starczy nam miejsca w żołądkach.
Mattia parsknął śmiechem.
— Szykuje się ciekawa batalia.
I tak zagłębili się w przelewający się tłum ludzi, bogactwo słodkich wypieków i zachwalających swoje dzieła cukierników.
Tak jak Mattia się spodziewał, pusty plac otoczony kramami został zastawiony stołami i ławami. Sophie i Kukume zajęły miejsce z boku jednej z nich, zaś astrolog wracał właśnie z „łowów", niosąc w dłoniach parujące kubki.
— Kawa — powiedział, stawiając swoją zdobycz na stole. — Z kasztanów.
— To z kasztanów można zrobić kawę? — Sophie uniosła brwi, sięgnęła po jeden z kubków.
Mattia usiadł ciężko obok niej.
— Widać można. Zobaczymy, na ile jest podobna do normalnej kawy.
Jak na razie udało im się uraczyć zwykłą kawą zbożową i mocną, gorzką, ziołową herbatą, którą można było łatwo dostać. Trochę takiej herbaty i od razu wracała ochota na ciastka, więc cukiernicy chętnie ją rozlewali, by szybko wrócić do zachwalania swoich ptysiów, bułek z budyniem i jagodzianek.
— Zastanawiam się, co by było, gdybyś przybyła tu ze swoim ekspresem — odezwała się Kukume, patrząc na Sophie.
— Och, ja bardzo dobrze wiem, co by było. Ekspres by się przegrzał i najpewniej eksplodował — odparła zupełnie lekko i spokojnie. — Nie jest stworzony do tego, by wylać z siebie jezioro kawy, a takiej jej objętości potrzeba by było, by każdy chętny dostał choć naparstek.
— Mam nadzieję, że te kilka filiżanek, które codziennie dla nas zaparzasz, nie nadwyrężają go nadmiernie — Mattia odezwał się z niepokojem, ale Sophie tylko pokręciła głową, machnęła zbywczo ręką.
— Nie, spokojnie. Poza tym – dbam o niego. Nic się nie stanie i będzie nam długo służył.
To mówiąc sięgnęła ku stojącemu między nimi koszykowi. W koszyku – pączki-niespodzianki. Niewielkie i rumiane, każdy wypełniony jakimś innym nadzieniem. Sophie wzięła jednego, odgryzła kawałek.
— O, powidła śliwkowe. Tego jeszcze nie trafiłam. — Przeniosła wzrok na Kukume. — A jak u ciebie?
Kobieta właśnie spróbowała kolejnego pączka. Ciemne brwi uniosły się.
— Z cytryną.
— Pączek z cytryną?
Kukume wzruszyła ramionami.
— Z dżemem cytrynowym. Słodki, nie jest specjalnie kwaśny. — Uśmiechnęła się. — Ale dość niespodziewany. A ty? Trafiłeś coś dziwnego?
Mattia pokręcił głową.
— Nie, na razie same zupełnie zwyczajne połączenia – róża, malina, jeden był z wiśnią.
Z oddali dobiegł ich głos herolda, Mattia na moment nadstawił uszu. Kilka osób siedzących do tej pory wokół nich się zebrało, ruszyło w stronę sceny.
— Konkurs jedzenia ciast na czas — zawyrokował astrolog. — Jesteście zainteresowane?
— Jak Antares nie startuje, to ja niespecjalnie — odparła Sophie, uśmiechając się lekko. — Poza tym chyba musielibyście mnie tam zanieść.
— Aż tak źle? — Kukume sięgnęła do koszyka po kolejnego pączka.
— Nie, spokojnie. Po prostu o wiele bardziej wolę posiedzieć sobie z wami. I jest jeszcze jedna rzecz — Alchemiczka nachyliła się nad stołem, na twarzy wykwitł jej łobuzerski uśmiech. — Kawa z buraka.
— Proszę?
Kukume też rzuciła jej nieco zdziwione spojrzenie.
— Wiem, jak to brzmi, też mam pewne obiekcje. Ale – kawa jest różowa i jeszcze jest do niej długa kolejka.
— Bo ma dziwny kolor… — wtrącił Mattia.
— Może ludzie myślą, że jest hm… z owocami, a nie z burakiem.
— Ale jest kolejka, a poza tym – chciałam sprawdzić eksperymentalnie, czy jest dobra. I teraz będzie ku temu okazja — Sophie zgarnęła ostatniego pączka z koszyka. — Jak wszyscy pójdą pod scenę, upolujemy sobie różową kawę. — Ugryzła pączka, skinęła głową z uznaniem. — Ten jest z czekoladą.


W lecie zmrok zapadał późno. Turniej miał się ku końcowi, wyłoniono już zwycięzców przeróżnych kategorii, a mieszkańcy Vallmory i okolic wiedzieli już, do którego cukiernika pójść po najlepsze wypieki. Mattia nie był pewien, czy była to kwestia olbrzymiej dawki cukru, czy wypicia ośmiu różnych rodzajów kawy i herbaty, ale nie czuł się w najmniejszym stopniu zmęczony, zaś nadciągająca ciemność nie sprawiała, że robił się senny. Zerknął na idącą między nim i Sophie Kukume – kobieta również wyglądała na rozbudzoną. Czyli wszystko przebiegało zgodnie z planem. Mattia skinął głową alchemiczce, rzucił jej porozumiewawcze spojrzenie. I odezwał się:
— Wiecie, co prawda spędziliśmy cały dzień chodząc po turnieju…
— … raczej siedząc… — wtrąciła Sophie.
— … dobrze, większą część dnia przesiedzieliśmy. Ale przyznam, że nie czuję się zmęczony i moglibyśmy jeszcze gdzieś pójść. I posiedzieć — zakończył, uśmiechając się, zerkając na Kukume.
Ta parsknęła krótkim śmiechem.
— Dobrze, możemy w takim razie jeszcze pójść i posiedzieć. Ja właściwie też nie mam ochoty, by wracać już do karczmy.
— Jakieś konkretne pomysły, Mattia?
Astrolog uśmiechnął się szelmowsko.
— Nie proponowałbym, gdybym nie miał już jakichś propozycji. Zaś moja propozycja to – niespodzianka. Dowiecie się, kiedy dotrzemy na miejsce.
To mówiąc poprowadził obie kobiety w bliżej niesprecyzowanym kierunku.
Miasto niespiesznie kładło się do snu, zaś tereny turnieju pobrzmiewały ostatnimi dźwiękami, gdy cukiernicy opuszczali swoje kramy, by udać się w końcu do domów. Część stoisk już złożono, na resztę kolej miała przyjść następnego dnia. Wkrótce tylko wygnieciona trawa miała być jedynym dowodem na to, jak wiele działo się tamtego dnia.
Tymczasem zaś Mattia przystanął na niczym nie wyróżniającym się wzgórzu za miastem, rozejrzał się i zaczął wyjmować ze swej torby koc.
— Tutaj chciałeś nas przyprowadzić? — Kukume uniosła brwi.
— Tu jest idealne miejsce.
Koc wylądował w niskiej trawie, Mattia dworskim gestem wskazał materiał.
— Zapraszam, rozgośćcie się.
Sophie parsknęła śmiechem, klapnęła z jednej strony. Kukume dołączyła do niej, przyklęknęła na kraciastym materiale. Mattia zajął miejsce z drugiej strony.
— To był dobry dzień, hm? — spytał, kierując swoje słowa bardziej do Kukume. Kobieta skinęła głową.
— Chyba nigdy w życiu nie zjadłam aż tyle słodkości. I nie wypiłam tak dziwnych kaw.
— Ale ta z dyni była całkiem ciekawa — podsunęła Sophie.
— Ta z buraka też. Nie spodziewałam się, naprawdę…
Mattia roześmiał się, nie dołączając do rozmowy, przez pewien czas po prostu siedząc w milczeniu na kocu. Sophie rozmawiała jeszcze przez moment z Kukume, ale po pewnym czasie i ta konwersacja ucichła, zastąpiona nieruchomym spokojem nocy. Kukume zerknęła to na Sophie, to na Mattię, przechyliła głowę.
— Czy coś się stało?
Astrolog uśmiechnął się.
— Owszem, stało się — powiedział enigmatycznie.
— Ważne rzeczy się stały — dołączyła Sophie.
Kukume popatrzyła na nich niepewnie.
— Jakie?
— Dziś są twoje urodziny — wyjaśnił Mattia.
— I z tej okazji chcieliśmy złożyć ci życzenia.
Krótkie „och!" wydobyło się z piersi Kukume.
— Chcieliśmy ci życzyć licznych podróży…
— … z których zawsze bezpiecznie do nas wrócisz…
— … i żebyś nigdy się nami nie znudziła…
— … o co będziemy się codziennie starać…
— … bo gdybyś odeszła z Gildii…
— … to Gildia nie byłaby już taka sama.
Kukume parsknęła serdecznym śmiechem, splotła dłonie, spuściła na moment wzrok.
— Naprawdę nie musieliście. — Uśmiech nie schodził z jej twarzy. — Bardzo dziękuję.
Sophie wyciągnęła z torby zawiniątko – przewiązany prostym sznurkiem materiał skrywał coś niewielkiego, łatwo mieszczącego się w dłoni. Sophie nie była wyznawczynią nadmiernej ekstrawagancji, dla niej opakowanie nie znaczyło nic, jedyną jego funkcją była ochrona prezentu.
— A tutaj – prezent dla ciebie. — To mówiąc wyciągnęła zawiniątko w stronę kobiety, Kukume zamknęła je w dłoni. Pociągnęła za sznurek.
Materiał opadł odsłaniając naszyjnik. Prosty rzemień podtrzymywał przejrzysty owal z nieokreślonego, dziwnego materiału. Przypominał ni to szkło, ni to kamień szlachetny, ale był niebywale lekki, zdawał się podejrzanie ciepły w dotyku i jakby kruchy, choć to ostatnie wrażenie było jedynie ułudą. Kukume nawinęła rzemyk na dłoń, podniosła wisior. W chłodnym świetle gwiazd i księżyca, wnętrze „kamienia" rozbłysło geometrycznym splotem pęknięć i załomów, układającym się w ten charakterystyczny, gniewny kształt.
— Błyskawica? — spytała Kukume, pocierając palcem powierzchnię wisiora.
— Mhm. Zamknięta w sztucznej żywicy — dodała Sophie, uśmiechając się z dumą.
— Naprawdę, nie wiem jak tego dokonałaś.
— Magia alchemii — odparła alchemiczka z łobuzerskim uśmiechem.
Kukume przez pewien czas przypatrywała się jeszcze wisiorkowi, aż w końcu przełożyła rzemyk przez głowę i pozwoliła zaklętej w żywicy błyskawicy spocząć na swojej piersi.
— To jeszcze nie koniec — Mattia znów sięgnął swojej torby, wyciągnął z niej kolejne zawiniątko i wręczył Kukume.
Kobieta pokręciła głową, znów się uśmiechnęła.
— Doprawdy, aż tyle rzeczy… — Wzięła prezent z rąk Mattii. — Dziękuję.
Tym razem kształt był dużo masywniejszy, ciążył metalicznie w dłoni. Kukume pociągnęła za ozdobną, fantazyjnie zawiązaną wstążkę, pozwoliła haftowanemu jedwabiowi opaść.
Złocisty tubus zaigrał w świetle gwiazd, pokrętła i przekładnie na moment zaplątały się w materiał. Kukume odsunęła go całkowicie, podniosła teleskop wyżej. Niewielki, kieszonkowy, łatwo rozkładał się gdy pociągnęło się odpowiednią dźwignię. Kukume przez moment obracała obiekt w dłoniach, przesuwała opuszkami po elementach o nieznanym przeznaczeniu.
— To wymaga nieco wyjaśnienia — powiedział Mattia, nachylając się w stronę teleskopu, zajmując opowiedzeniem o tym, do czego służyły poszczególne elementy.
Ledwie chwilę później Kukume obróciła teleskop w stronę nocnego nieboskłonu, spojrzała przez system soczewek i zwierciadeł.
Gwiazdy, do tej pory zbyt słabe, by dało się je dostrzec ludzkim okiem, śmiały się teraz z głębi firmamentu, bliskie i przyjazne, odległe ledwie na wyciągnięcie ręki. Kukume przesunęła teleskop dalej, w stronę księżyca. Jego jednolita tarcza, do tej pory przypominająca bardziej perłowe wnętrze muszli, stała się nagle pełna dolin i kraterów, dziwnych żyłek i plamek, szczegółów, których nie było widać na co dzień. Zasłonięte przed wzrokiem śmiertelników, potrzebowały, by ktoś się postarał i wtedy dopiero ukazywały w pełni swe oblicze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz