środa, 1 czerwca 2022

Od Michelle — Event

Przez otwarte okno wpadał złoty blask promieni słońca otulony powiewami majowego wiatru. Pokój wypełniał się stopniowo zapachem magnolii rosnącej nieopodal, ukwiecona gałąź otarła się o szybę. Za nią – dwie dziewczyny w pokoju, z których jedna siedziała właśnie na łóżku i z łokciem opartym o puchatą poduszkę przeglądała coś ze skupieniem w telefonie. Z kolei druga, z kotką na kolanach, właśnie żywo gestykulowała, jej dłoń niemal strąciła stojącą na biurku lampkę, to jednak nie przeszkodziło jej ani trochę w dokończeniu historii:
— …i wtedy, bum, wchodzi kolejna. Z transporterem pod pachą, i jazda do Josha. Takie to zawsze z yorkami przychodzą i w niego wpatrzone, doktorze to, doktorze tamto. Więc już rękawy podwijam, żeby się z burkiem w kokardce zapoznać, a tutaj mi coś, zgadnij… — dramatycznie zawiesiła głos na kilka sekund — gdacze. Z kurą przylazła. Brązową taką, z grzebykiem na łepetynie, pół miasta się z nią podobno telepała autobusem. To straszny musiał być stres dla niej, tak jechać — znowu urwała, pokręciła chwilę głową — dla kury, znaczy. Ale zakolegowała się z Immi, bo jej akurat pazurki obcinaliśmy z doktorem. Jeszcze trochę i go może nawet polubi, póki co to grzbiet do góry i syczy. A on ją z kolei uwielbia, no ale przecież — kolejna przerwa, tym razem wypełniona nieskrępowanym śmiechem, pogłaskała kotkę mruczącą właśnie na jej kolanach, ucałowała biały łebek — najpiękniejsza kotka na świecie. Pół wypłaty zaraz mu będzie szło na smaczki.
— Mówisz? — Lea uniosła na chwilę wzrok znad ekranu, uśmiechnęła się krótko do siostry. Odpowiedziała podobnym grymasem, nawet jeśli doskonale wiedziała, że właśnie tak dziewczyna reaguje, kiedy błądzi gdzieś myślami. 
W oczach Michelle błysnęła szelmowska iskra. Lea znała ją aż nazbyt dobrze, bo zawsze wieszczyła kłopoty: rozpoczęcie wojny na gruszki z ich kolegami z sąsiedztwa, wymknięcie się z domu, żeby poszukać nowych gniazd, wchodzenie po belach siana czy dzwonienie do ludzi z pytaniem, czy chcą kupić pralkę. Zdecydowanie, ten błysk w oku umiała rozpoznać zawsze, szkopuł w tym, że wzrok miała właśnie wbity w ekran telefonu.
— Ale nie ma tego złego! — starsza siostra machnęła beztrosko ręką. — Przyleciało UFO i go zabrało. Przez takie zielone światło.
— To dobrze — kliknęła coś wreszcie, wzięła głęboki wdech, po czym zaczęła zawzięcie przyciskać kilka razy inny klawisz oznaczający usuwanie treści.
— Tak, powiedzieli, że eksperyment naukowy zakończył się sukcesem.
— Och, Sophie też tam była?
Do Lei docierały najwyraźniej tylko słowa klucze.
— Była ich tajnym agentem na Ziemi — urwała na chwilę, tym razem jednak jedyną reakcją było krótkie potaknięcie. — Mało brakowało, a zabraliby nas na Marsa.
— Miałaś jeść mniej batonów.
Z tego nie mogło wyniknąć nic dobrego. Michelle bawiła się wprawdzie przednio, w końcu jednak zwyciężyła ciekawość, bo nawet jeśli Lea była znana w całej rodzinie z tego, że ciągle odpływa gdzieś myślami, tak rzadko kiedy ignorowała siostrę w trakcie rozmowy. A już na pewno nie po to, żeby scrollować coś mediach społecznościowych. Dlatego dziewczyna pochyliła się, spojrzała na telefon wtulony w dłonie jej siostry. Nie musiała długo szukać odpowiedzi: w rogu ekranu dostrzegła ikonkę czatu z bardzo konkretnym imieniem. I odpaloną galerię z mnóstwem właściwie niemal identycznych zdjęć, spośród których Lea zamierzała najwyraźniej wybrać najbardziej idealne ujęcie zadań z angielskiego. Romantyczne jak w mordę strzelił.
— Nie ma tego złego — wyszczerzyła się, uniosła odrobinę na łokciu. — Wtedy drzwi do klasy się otworzyły, stanął w nich rycerz z obnażonym mieczem. Antares wziął zamach, łupnął płazem przywódcę…
I już uwaga siostry była tylko jej. Słowo klucz, imię otwierające każdy zamek dostępu do jej niepodzielnej uwagi:
— Jeszcze raz, co Antares zrobił? — zmieniła pozycję na łóżku, usiadła ze skrzyżowanymi nogami.
— O, bardzo dużo.
— Coś się stało? — Lea zmarszczyła brwi.
— No. Drań ukradł mi siostrę.
— Miśka!
— Przecież żartuję — zaśmiała się, trąciła ją łokciem w bark. — Nie spinaj się tak, bo zrobią ci się zmarszczki. A skorzystam od razu z okazji, że mnie słuchasz, pomożesz mi z rozprawką? Rozpraweczką, tak właściwie? Babka nam rzuciła temat, żeby się przygotować, a ja ani be, ani me.
— Ale w pracy domowej…
— Słuchaj, mi się już śni po nocach to cholerne pisanie rozprawek — przerwała moralizatorskie zapędy siostry, przewróciła oczami. — Mamy przed sobą kartki, wszyscy piszą, a ja nic. A ta baba stoi nade mną i się lampi. Poważnie mówię, straszna jest. Gorsza od reptilian. Mogłabym na nią takiego rycerza nasłać. Albo łowcę czarownic, jeszcze lepiej.
— Chce po prostu, żebyście coś wynieśli z tych zajęć.
— Och, to jej się świetnie udaje — pokpiwająco uniosła brwi. — Nieszczęsne belferstwa, żałosne utwory. Płacz, jęk i lament, mówię ci, to wynoszę. A chcę iść jeszcze dzisiaj do Josha i mu trochę pomóc. Ostatnio go te baby przecież oblazły i siedział dwie godziny po zamknięciu, bo przecież nie, on nie powie, że już miał zamykać, po co.
Potrząsnęła głową, bujna czupryna zawirowała. Dziewczyna nie dodała, że sama bez żadnego słowa została wtedy do ostatniego czteronogiego pacjenta, którego dokładnie obejrzała, wytarmosiła i wycałowała. Nawet jeśli nie miała żadnego formalnego wykształcenia weterynaryjnego i chodziła dopiero do liceum, często pomagała przyjacielowi dziadka, Joshowi, w jego lecznicy, która w dodatku znajdowała się kilka kroków od ich domu.
— Później zerknę — obiecała Lea. — Ale najpierw muszę wysłać notatki z zajęć.
— To zawsze zajmuje trzy kwadranse? — uniosła brwi. — Adresat się bardziej ucieszy, jak dostanie wiadomość zaraz, a nie za godzinę, nawet jeśli po tym czasie będziesz wiedzieć, czy lepiej zacząć od "Hej" czy "Dobry wieczór", bo się z tego zrobi ranek.
— Jesteś niemożliwa.
— Niemożliwie wspaniała — wyciągnęła telefon, wstukała szybko kilka słów. — Właśnie, mama mówiła, żebyśmy nasmażyły schaboszczaków. Może zaprosisz Antaresa? Machnę parę gofrów, dżem się otworzy. Albo dwa.
— Antares wpadnie?!
Podekscytowany głos dobiegł zza drzwi.
— Gumowe ucho! — Michelle wychyliła się zza oparcia krzesła, otwartą dłoń oparła powyżej oczu, tworząc daszek, pod którym to wypatrywała małego ancymona. — Ładnie tak podsłuchiwać?
— Wejdź, kochanie — druga z sióstr wychyliła się zza ramy łóżka, pomachała do bratanka.
Paul nie potrzebował kolejnej zachęty: chłopiec dziarskim krokiem przekroczył próg, rozejrzał się ciekawsko w poszukiwaniu najlepszego siedziska, po czym w kilku susach znalazł się na łóżku i klapnął obok Lei, w którą to wlepił proszące spojrzenie zielonych oczu.
— Zrobiłeś już lekcje? — drobna dłoń odruchowo sięgnęła ku burzy ciemnych loków okalających okrągłą twarzyczkę.
— Przyjdzie Antares?
Michelle wyszczerzyła się od ucha do ucha:
— Musisz pogadać z Leą.
Wywołana przewróciła oczami, dłoń znów zawisła nad ekranem telefonu, na ustach zaczął błąkać się lekki uśmiech, zwiastun miłych myśli. Ostatnimi czasy uśmiechała się coraz częściej w sposób, którego Michelle, choć znała ją właściwie jak siebie samą, nie widziała nigdy. Wiedziała, w jaki sposób Lea delikatnie unosi wargi, gdy ktoś powie jej coś miłego albo kiedy uda jej się rozwiązać zadanie z matematyki, nad którym siedziała zawsze aż do skutku. Pamiętała odcień rumieńca, kiedy była zakłopotana albo zdenerwowana. Wiedziała, z jakich żartów jej siostra się śmieje, a na które tylko przewraca oczami, jakie ciastka powinna kupić, gdy była po trudnym egzaminie. Ale od jakiegoś czasu oczy Lei zaczęły nabierać bardziej szczególnego wyrazu, uśmiechała się w inny sposób, nawet jeśli zdawałoby się, że wargi nie dysponują zbyt szeroką gamą ruchów. A jednak, wystarczyło tylko wspomnienie Antaresa, by serce dziewczyny drżało. Michelle pozostało wtedy tylko kręcić głową, cichutko wzdychać, bo czasem jednak trochę trudno było jej się pogodzić z tym, że Lea była jakby nieco dalej.
 
 
Nie było jej na zajęciach, na których pisali rozprawkę.
Kudłata przyczyna jej nieobecności właśnie jednak zamachała ogonem, a to wystarczyło zupełnie, by Michelle była gotowa oddać wszystkie lektury tego świata i zaprzepaścić ten czas, który poprzedniego wieczoru spędziły z Leą nad notatkami. Zanurzyła dłoń w czarnej, nieco splątanej sierści, pies zaś przechylił na bok wielki łeb, wyraźnie zadowolony w pieszczoty.
— A skąd kruszyna przyszła? — zapytała. Wspomniana kruszynka, sięgająca jej do pasa, szczeknęła, nawet jeśli jednak w dźwięku przypominającym wystrzał z armaty zawarta była i najdokładniejsza odpowiedź, dziewczyna jej nie zrozumiała. Zdawało się, niestety, że właściciela psa nie było w pobliżu, nie zadbał też o to, by na obroży zostawić dane kontaktowe.
— Zastanawiałam się, czy wszystko w porządku — cichy, dobrze znany głos dobiegł zza pleców Michelle, od strony wejścia do szkoły. — Nie było cię na zajęciach.
— Spotkałam tego przystojniaka i mi wyleciało z głowy — nieprzejęta możliwymi konsekwencjami, wzruszyła ramionami, ani na moment nie przestała głaskać nowego kolegi — a była zła, mówiła coś?
Hotaru kucnęła tuż obok. Pies zainteresował się od razu nową osobą, wilgotny nos wylądował najpierw przy bucie, potem na dłoni dziewczyny.
— Polubił cię — dodała Michelle.
— Chyba trochę się błąkał sam — druga dziewczyna zerknęła na łopian wczepiony w sierść.
— Też się tego obawiam. Nie chciałam zostawić go samego, a Josh nie odbiera, więc tak się tu we dwójkę zagadaliśmy. No, to jak, wkurzyła się? Bo już mi ostatnio robiła wykład o tym, że mam się bardziej przykładać.
— Nic nie mówiła. Myślę, że będziesz musiała się z nią umówić na inny termin.
— Oby nie taki, który koliduje mi z kółkiem.
— Myślę, że się dogadacie. Przecież jest miła.
— Tak, dla osób, które lubi — Michelle parsknęła śmiechem. — Widziałaś ten jej wzrok, jak ostatnio opowiadałam o van Goghu?
Hotaru zasłoniła usta rękawem, ale uśmiech już wcześniej zdążył pojawić się na jej wargach.
— Kiedy stwierdziłaś, że właściwie nie wiesz, po co są te faliste linie na Gwiaździstej nocy?
— Właśnie. Wyglądała, jakby mnie chciała zamordować długopisem, żaden pies by mi tego nie zrobił. No i właściwie, po co są? Szybciej by mu poszło, jakby całe niebo walnął na granatowo.
— Sztuka chyba rządzi się swoimi prawami — dziewczyna zamyśliła się na moment. — Nie chodzi o to, żeby zrobić coś jak najszybciej, tylko jak najlepiej. Kiedy zajmujesz się zwierzętami, to też nie tylko do momentu, kiedy już ich życiu nic nie zagraża.
Michelle przechyliła głowę, przez chwilę rozważała słowa Hotaru. Porównania dotyczące jej ukochanych stworzeń przemawiały do niej zdecydowanie bardziej niż te abstrakcyjne kulturowe. Nie, zdecydowanie bardziej ceniła sobie twardą praktykę.
— To ma sens — stwierdziła.
W tym samym momencie z kieszeni dobiegł dźwięk dzwonka telefonu:
— O, Josh raczył ruszyć cztery litery.
Porozmawiała z mężczyzną kilka minut; parę zdań i jeszcze więcej wymachów rękami później cała sytuacja została przedstawiona, a psiak otrzymał obietnicę pomocy od profesjonalisty, zanim zajmą się szukaniem jego właściciela.
— Idę do socjalnego, tam była chyba miska z wodą. Josh zaraz go zgarnie, ale młody powinien się napić, za gorąco dzisiaj. Zostaniesz z nim chwilę?
— Oczywiście — Hotaru skinęła głową, wygodniej przysiadła na ławce. Kundel, zupełnie już przekonany do jej osoby, oparł wygodnie łeb na jej kolanach.
— Najpiękniejszy chłopiec na świecie — Michelle przysiadła przy nim raz jeszcze, spojrzała w wielkie, brązowe oczy — nie ma mowy, że ktoś będzie zły o to, że z tobą zostałam.


Nauczycielka jednak nie dała się przekonać do wspaniałości kundelka, który zabłąkał się na tyłach szkoły, nawet jeśli Michelle dobitnie podkreślała, że nie mogła zostawić go na pastwę losu. Właściwie odniosła wrażenie, że im dalej ciągnie się ta — w jej odczuciu — bezsensowna dyskusja, tym sytuacja przybiera coraz gorszy obrót, zwłaszcza że nauczycielka dyżurowała oczywiście w godzinach, kiedy zajęcia miało kółko biologiczne.
W końcu jednak zainterweniował Mattia, który przypadkiem znalazł się na korytarzu pod salą, w której odbywały się negocjacje. Wystarczyło kilka uśmiechów przewodniczącego, okraszonych porcją umiejętnie dobranych zdań — i nagle jednak sytuacja z beznadziejnej i tragicznej stała się możliwa do poprawy.
— Michelle bardzo dobrze rysuje — przypomniał chłopak. — Omawiała pani ostatnio na zajęciach postimpresjonizm, zgadza się?
Tak oto uczennica zyskała możliwość poprawy rozprawki w następnym tygodniu pod jednym warunkiem, który dla niej zdawał się jednak nie mieć niczego wspólnego z przykrym obowiązkiem o charakterze kary — zadanie zrobienia szkicu znalezionego psa tak, jakby mógł namalować go van Gogh przemówił do jej wyobraźni.
— Ołówkiem może być? — upewniła się jeszcze. Nie czuła się zbyt pewnie z płótnem.
— Tak, tak — nauczycielka machnęła ręką. — Najważniejsze, żebyś zrozumiała, co charakteryzowało jego styl.


Po pięciu minutach zgubiła się w bibliotece.
Nie była zbyt duża; ot, kilkanaście regałów, miedzy którymi dało się swobodnie lawirować. Każda z półek wypełniona jednak była po brzegi książkami, a to najzupełniej wystarczyło, by Michelle poczuła oszołomienie, kiedy zewsząd otaczały ją litery skaczące między sobą, kiedy usiłowała odczytać któryś tytuł. Szukała Williama, który zdawał się często tu przebywać, tym razem jednak, jak na złość, nigdzie nie mogła go znaleźć, Balthazar też jakby wyparował.
W podręczniku nie znalazła zbyt wielu przykładów jego dzieł, a charakteryzujące styl stwierdzenia w duchu kolorystyczne poszukiwania czy też uwolnienie od kategorii mimesis nie mówiło jej zbyt wiele poza tym, że powinna jednak wziąć też kredki i nie umieszczać na swoim rysunku żadnych mimów.
Westchnęła, nieco już zirytowana. Mogła już wracać do siebie, a raczej — do kliniki Josha, gdzie był też teraz znaleziony psiak.
— Szukasz informacji o van Goghu?
Prawie podskoczyła.
— Hotaru, chyba bardzo zależy ci na tym, żeby mi serce wysiadło — odwróciła się na pięcie w stronę dziewczyny. — Ładnie tak zachodzić człowieka od tyłu?
— Witałam się już wcześniej, ale chyba się zamyśliłaś.
— Totalnie — zaśmiała się, ścisnęła lekko ramię koleżanki — ciebie bym przecież nie ignorowała, nie?
— Widziałam się z Mattią, wszystko mi opowiedział — przechyliła lekko głowę. — Chciałam wypożyczyć jedną książkę, więc pomyślałam, że podejdę.
— O, znasz te labirynty — klasnęła w dłonie, jakiś siedzący przy stole uczeń syknął z irytacją, położył palec na ustach. — Są tu jakieś albumy z obrazami?
— Na pewno.


A i owszem, były. Problem w tym, że nie do końca rozwiązywało to problemy Michelle.
— Tu są prawie same portrety — stwierdziła z niedowierzaniem. — Albo jakieś krzaki. Że jemu to się nie nudziło... o, tutaj ma jakieś ptaszki. Pole pszenicy z krukami, no to mnie nie urządza. Koty by sobie mógł porysować.
— Jak ma się Immi? — Hotaru oparła podbródek o wierzch dłoni, przekartkowała jedną z wypożyczonych książek. — Widziałam szkic, który ostatnio zrobiłaś. Naprawdę tak śpi?
— Jak dziecko, nie? — Michelle zaśmiała się, znowu nieco zbyt głośno. — Ale tak, lubi sobie leżeć na grzbiecie z nogami do góry. Czasem nimi macha, chyba jej się śni, że biega. Zmęczy się wtedy i potem wszystko jasne, czemu nie chce chodzić na spacery.
Kilka kolejnych minut upłynęło w ciszy, na kolejnych bezowocnych poszukiwaniach czworonogów uwiecznionych na postimpresjonistycznych dziełach. Dziewczynie zdawało się, że z każdą kolejną przerzuconą kartką wprawdzie traci przeświadczenie o tym, że te faliste linie były zupełnie pozbawione sensu, ale malała też jej nadzieja na znalezienie czegoś, czym mogłaby się zainspirować. Zapewne gdyby była tu sama, już dawno temu straciłaby cierpliwość, ale świadomość tego, że ktoś został tu z nią po zajęciach i też się uczy, dodawała jej motywacji, by szukać dalej.
— O, zobacz, ten obraz jest ładny — odwróciła album, pokazała go Hotaru. Kwitnący migdałowiec łagodnie wychylał się zza kolorowych kartek. — Przypomina mi trochę te kwiaty wiśni, które kiedyś pokazywałaś.
Dziewczyna uśmiechnęła się delikatnie, skinęła głową, choć trudno było stwierdzić, czy to dlatego, bo dostrzegła zasadność porównania, czy też doszła do — wcale zasadnego — wniosku, że Michelle kierowała się tu tylko ogólnym skojarzeniem kwiaty-drzewo i powiedziałaby to, niezależnie od tego, czy znalazłaby na rysunku jabłoń, śliwę czy nawet leszczynę.
— To pierwszy jego obraz, o którym powiedziałaś, że ci się podoba — stwierdziła za to.
— Ale psów jak nie było, tak nie ma — westchnęła.
Hotaru zamyśliła się na chwilę, odłożyła czytaną książkę.
— Może nie chodzi o to, żebyś przekalkowała już zrobiony rysunek? Zobacz — sięgnęła po album, ujęła między palec wskazujący i kciuk całkiem gruby plik już przejrzanych obrazów — zdążyłaś już tyle ich przejrzeć, że zdążyłaś poznać, na czym polega ten styl. Może dasz radę coś narysować już na podstawie tego?
— Nie zastanawiałam się nad tym...
Obróciła między palcami ołówek, grafit otarł się lekko o blok białych kartek, które miała już zawczasu przygotowane. I coś w niej drgnęło, uświadomiła sobie, że właściwie to wie, co chciałaby narysować.
— Więc może warto spróbować? — zasugerowała Hotaru.
 
 
Michelle polubiła się z postimpresjonizmem.
Zazwyczaj, kiedy rysowała zwierzęta, starała się jak najwierniej oddać podobieństwo: studiowała ruchy mięśni, zastanawiała się nad anatomią i charakterem samego osobnika. Od tych prac znacząco różnił się jednak portret Jojo — wilczura, który odnalazł swojego właściciela dzień później. Mężczyzna pochodził z sąsiedniego miasta, długo jeszcze przepraszał za kłopot, zdołał się jednak dowiedzieć o sytuacji dzięki postowi na Facebooku: profil kliniki obserwowało wiele osób, którym Josh pomógł nie raz i nie dwa, skoro więc poprosił o pomoc, zasięgi ruszyły i pomogły dotrzeć do odpowiednich osób. Pupil uciekł podczas spaceru i najwyraźniej dopiero szukał drogi do domu.
Michelle, rzecz jasna, obsztorcowała człowieka od góry do dołu, chociaż znała go wtedy od jakichś dziesięciu minut. Za nieodpowiedzialne zachowanie, brak adresówki na obroży, wreszcie za brak regularnego zabezpieczania Jojo przed kleszczami. Samemu wilczurowi nic jednak się nie stało, merdał ogonem na wszystkie strony i witał się chętnie zarówno z właścicielem, jak i wszystkimi w klinice.
— To pan sobie weźmie na pamiątkę — dodała jeszcze na odchodne, gdy oboje byli już przy drzwiach. Kartkę pokazała najpierw Jojo, dopiero później, gdy zaaprobował ją machnięciem ogona, wręczyła ją mężczyźnie. — Ale jak się zgubi panu następnym razem, to porozwieszam takie w całym mieście. I powiem wszystkim, kto nie umie przypilnować psa.
— Oczywiście — uśmiechnął się, podrapał nieco nerwowym ruchem po karku.
Michelle pokręciła głową, obserwując oddalającą się parę. Zapomniała o telefonie, który wyciszyła na czas lekcji, a na którym zbierała jej się właśnie coraz pokaźniejsza lista powiadomień, wiadomości i nieodebranych połączeń.
Hotaru pytała, jak ma się Jojo, mama chciała wiedzieć, o której wróci, z kolei Sophie poinformowała ją o planowanych zajęciach łączonych kółka chemicznego i biologicznego.
Były też wśród nich wiadomości od Lei, która bardzo chciała wiedzieć, co stało się z rozprawką, do której tyle czasu się przygotowywały.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz