środa, 1 czerwca 2022

Od Isidoro cd. Serafina

Serafin pstryknął, obaj od razu polecieli w dół.
Pęd powietrza wdusił mu oddech z powrotem do płuc, zdawał się otaczać go z każdej strony, dziki i nieprzejednany, trzymał astrologa w garści i nie zamierzał puścić. Isidoro nie miał pojęcia, jak długo spadał, ile metrów przeleciał, albo czy kiedykolwiek tak szybko się poruszał. Miał wrażenie, że w tym zawrotnym tempie nie tylko powinien był już dawno uderzyć w piaszczystą powierzchnię pustyni, ale przelecieć dalej i dalej, prosto ku wnętrzu ziemi.
Bardziej poczuł, niż zobaczył, że Serafin się zirytował.
Nagle uczucie spadania zniknęło, zniknął też pęd powietrza, rozmyty świat na powrót stał się ostry i wyraźny.
— Ileż można — burknął Serafin, stojąc wyniośle, z jedną dłonią wspartą niedbale o biodro, z drugą zaciśniętą na lasce sayyida.
Isidoro zachwiał się nieco, czarnoksiężnik skupił na nim wzrok, ale astrolog zachował równowagę. Rozejrzał się dookoła.
Tym razem nie znajdowali się w żadnej komnacie, a przynajmniej komnata nie chciała im się prezentować, jak komnata. Rzeczne nabrzeże przypominało swym spokojem idealne, sallandirskie wakacje. Środek komnaty zajmował niski, finezyjnie udekorowany stół, na blacie stały jakieś kubki i patera świeżych owoców. Lejący się z nieba żar nie miał szans w starciu z półotwartym namiotem rzucającym przyjemny, chłodny cień na bogactwo haftowanych poduszek i dywanów, które aż zapraszały, by się na nich wygodnie wyłożyć i odpocząć, zagłębić się w nic nie znaczącej, przyjemnej rozmowie i leniwie poobserwować, jak w dół rzeki płyną łodzie.
Isidoro zmarszczył brwi, jego wzrok przeskakiwał od przedmiotu do przedmiotu, ale tym razem układanka nie była tak oczywista. Serafin przeszedł się niespiesznie w stronę stołu; przyjrzał się paterze, przyjrzał się kubkom, ale nic nie zmieniło miejsca.
— Butelka — powiedział, prostując się znad stołu i podchodząc do Isidoro. — Czy cokolwiek tutaj wygląda ci na butelkę? Albo na zagadkę, która do niej prowadzi?
— Wszystko wygląda tu na zagadkę — odparł zupełnie poważnie astrolog.
Skupił się na pewien czas na łodziach. Czy ich barwa, kształt lub wielkość układały się w jakiś logiczny ciąg? Niespecjalnie. Przeniósł wzrok na namiot i poduszki. Czy ich ułożenie coś mówiło? Czy wzorki układały się w jakąś większą symetrię? Również nie. Może owoce na paterze? Może w kubkach coś było? Isidoro przeszedł kilka kroków, momentalnie natrafił na jakiś niewyjaśniony opór. Niepewnie wyciągnął przed siebie dłoń, opór tylko się wzmógł, odpychając go z powrotem w stronę, z której przyszedł.
— Tu coś jest — powiedział, odwracając się do Serafina, ale książę tylko potrząsnął głową.
— Tam jest ściana. Iluzja się tam kończy, a ten opór jest po to, żebyś nie wyrżnął twarzą w kamień.
Isidoro pokiwał głową, przyjmując wyjaśnienie i szybko obszedł iluzoryczną komnatę, wykreślając w myślach jej granice. Była mikroskopijna, nawet namiotu nie dało się obejść z tyłu.
— Wszystko zamyka się do tych poduszek i stołu. — Myślał na głos.
Serafin milczał, jego wzrok też prześlizgiwał się po przedmiotach, a dłoń uciekała w kierunku włosów. Czarnoksiężnik odgarnął grzywkę, choć tego nie potrzebowała. Isidoro zwrócił uwagę, że zrobił to po raz kolejny, chociaż przecież…
— Tu nie ma wiatru — wypalił w końcu.
Serafin uniósł brwi.
— Faktycznie, jest o wiele zbyt spokojnie.
— Jak zazwyczaj jest w Sallandirze? Nad rzeką powinno mocno wiać, prawda?
— Zależy od pory dnia — odparł książę, marszcząc brwi, zerkając przelotnie na słońce. — O tej porze powinno lekko wiać znad wody.
Serafin machnął dłonią, w komnacie wzbił się wiatr. Ale coś było nie tak – pęd powietrza odbił się od otoczonych polem magii ścian, zawrócił, zmienił w turbulentny chaos, zamknięty w zbyt małym pomieszczeniu. Czarnoksiężnik uciszył go mniej niż gestem, spróbował podobnego zaklęcia, wykorzystując jednak laskę sayyida. Efekt był ten sam. Zmarszczka przecięła czoło księcia.
— Może znów musimy użyć czegoś, co już jest w tej komnacie?
— Na to wygląda.
W komnacie zaś był namiot, poduszki i ten nieszczęsny stół z kubkami i paterą. Isidoro podszedł, przyklęknął. Ale tak, jak wcześniej nie widział tam żadnego głębszego sensu, tak i teraz go nie znalazł.
— Może to po prostu nie ma sensu. — I dotknął blatu stołu.
Fantazyjny zawijas rozjarzył się srebrem, wiatr targnął namiotem. A potem wszystko ustało, stół zgasł, a powietrze znów stało się nieruchome, martwe. Ale to był dobry trop.
Serafin usiadł zaraz obok, kubki i patera zniknęły, odesłane magią. Teraz dopiero widać było w pełni kunszt zdobień pokrywających stół – poprzednia komnata nauczyła ich, by nie przestawiać rzeczy bez głębszego pomyślunku, ta zaś bazując na tym, że wyciągnęli z tego lekcję, ukryła główną część zagadki pod strategicznie rozstawionymi przedmiotami. Blat pokrywały misterne, żłobione zawijasy, układające się w artystyczną wizję prądów powietrza, mknących przez barwne drewno, porywających z sobą wzrok każdego, kto na nie spojrzał.
— Wygląda na to, że teraz trzeba znaleźć odpowiednią kombinację, by przywołać odpowiedni wiatr — stwierdził Serafin, wyciągając dłoń nad blatem, gotów przetestować swoją hipotezę, jednak na moment się wstrzymał. — Jakieś sugestie?
— Na razie żadnych. Pozostaje nam metoda prób i błędów.
Dłoń opadła, złoty szpon trafił w jedno zagłębień, magia popłynęła, przywołując wiatr. Gwałtowny podmuch niemal obalił ich dwóch na blat, Serafin prychnął gniewnie. I dotknął innego miejsca.
Tym razem powiał ciepły wiatr, łagodny i przyjemny, dobiegający wprost znad pustyni.
— Blisko, ale nie ten kierunek — mruknął Serafin, wybierając kolejne zagłębienie. Znów rozbłysk, znów powietrze poruszyło się nie tak, jak trzeba.
— Poczekaj, spróbuj bardziej w lewo.
— Widzisz w tym jakiś sens?
— Tak mi się wydaje.
Tym razem było już prawie dobrze. Jeszcze jedna próba i znad rzeki nadciągnął ten spokojny, leniwy wiatr, który tak miło chłodził twarz w słońcu i sprawiał, że człowiek chętniej zapadał się w miękkie poduszki. Serafin odgarnął włosy.
I zapadła ciemność.
Gwiazdy mrugały w ulatującym znad pustyni gorącym powietrzu, rzeka opustoszała, gdy zamarła żegluga. W oddali lśniły złote światła miasta, gdzieś słychać było cichy plusk łuskowanego ogona uderzającego o taflę wody. Poły namiotu znieruchomiały, najlżejszy powiew nie burzył zastałego, zakrzepłego powietrza.
— Jaki wiatr powinien wiać teraz?
Serafin zamyślił się, przymknął oczy. I sięgnął w stronę stołu.
Potem był poranek, potem samo południe, w końcu wieczór. W końcu komnata znudziła się porami dnia, stół znienacka zgubił nogi, rozpłynął się w piasku pustyni, zmienił w bezdenny wir.
— To była dziwna łamigłówka — mruknął Serafin, marszcząc brwi i wstając. — Za dużo zgadywania na ślepo.
Isidoro nie odpowiedział od razu, zbierając się z podłogi. Bo iluzja właśnie pękła, po pustyni nie było ani śladu, zniknęła też rzeka. Pozostała tylko pusta, niezbyt duża, surowo urządzona komnata.
— Była nie w porządku. Trzeba było wiedzieć, skąd wieje wiatr, żeby ją rozwiązać.
— Cóż, jakby którykolwiek sayyid martwił się tym, żeby to, co broni dostępu do jego skarbca, było w porządku.
Następnie czarnoksiężnik skinął astrologowi głową i wkroczył odważnie w portal. Isidoro podążył zaraz za nim, zastanawiając się, czy obie zagadki w jakiś sposób się ze sobą nie łączyły. Miały pewien wspólny mianownik; obie nie wymagały żadnych obliczeń, znajomości liczb pierwszych czy podobnych elementów, opierały się za to o to, co dało się znaleźć w Sallandirze. Czy kolejna zagadka też będzie zawierała rzekę albo krokodyle? Czy Isidoro doszukiwał się powiązań tam, gdzie ich nie było, zaś sayyid, równie kapryśny co pustynny wiatr, w ogóle odpuści im dalsze próby i sprezentuje magiczną butelkę na złotej tacy? O tym mieli się przekonać już za parę kroków.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz