sobota, 25 czerwca 2022

Od Mattii - Happiness consists of living each day as if it were (...) the last day of your vacation

Mattia był od dłuższego czasu niespokojny. Isidoro obserwował go uważnie, wodził wzrokiem za swym bratem, gdy ten chodził w kółko po obserwatorium, zbierając z półek jakieś przedmioty, obracając je przez pewien czas w dłoniach i odkładając w przypadkowe miejsce. Milczał, gdy Mattia zasiadał przy biurku przybierając swą najbardziej dostojną pozę – z nogą założoną na nogę, z rysikiem wsuniętym między wydęte wargi i nos, i krzesłem odchylonym tak daleko, że ledwie pół stopnia dzieliło go od katastrofy. Nie zaczynał tematu, gdy drugi z astrologów wzdychał, pozwalał kawie stygnąć i zapominał o tym, że teraz przychodziła jego kolej, by wyczyścić teleskop. Isidoro czekał, aż nadejdzie właściwy moment.
I w końcu ów moment nadszedł.
Był późny wieczór – zwyczajowy czas, gdy Isidoro pytał kart o to, co przyniesie najbliższa przyszłość i czy powinni szykować się na jakieś nadchodzące katastrofy. O tej porze nikt już nie przychodził z pytaniami, było dawno po kolacji, dzień zakończony, można było skupić się na tym, co dopiero mogło (ale nie musiało) przyjść.
Isidoro tasował w skupieniu karty, ale ich nie wykładał. Tasował i tasował, w końcu odłożył je do pudełka. Podniósł wzrok akurat wtedy, gdy Mattia usiadł po drugiej stronie okrytego gwiaździstym obrusem stołu.
— Będę miał trochę pytań — zaczął bez zbędnych wstępów.
— Wiem.
— Trochę dużo.
— Wiem.
Mattia wyciągnął na stół niewielki notes. Isidoro wyciągnął z powrotem karty i zaczął je wykładać.


Letnie popołudnia stanowiły taką przyjemną, leniwą porę.
Mattia nie to siedział, ni to leżał na kraciastym kocu, wsparłszy plecy o pień drzewa. Cień szumiącej korony kładł się na kartkach czytanej książki, błądził po bladej twarzy astrologa, z zaciekawieniem zaglądał w piknikowy koszyk. Mattia niespiesznie przewrócił stronę.
Poczuł, jak jego ramię nieznacznie opuszcza się pod rosnącym ciężarem, na ustach zatańczył mu lekki uśmiech. Salomea, do tej pory wytrwale czytająca wraz z nim kolejne rozdziały, powoli poddawała się letniemu lenistwu, stopniowo odpływając w objęcia snu. Kobieta przesunęła się instynktownie, poprawiła na jego ramieniu, jej palce złapały go gdzieś w okolicy łokcia. Mattia nie wykonał gestu, by ją obudzić czy przesunąć. Zamiast tego nieznacznie się odwrócił, musnął wargami miękkie włosy. Założył palcem książkę i też zamknął oczy.
Zapadł się w ciepło słońca, w bezruch wolnego, pogodnego dnia i pozwolił myślom płynąć. To był ten ostatni moment, gdy mieli czas dla siebie i nie czekały na nich żadne obowiązki – już następnego dnia mieli przecież wyjechać, zająć się wszystkimi sprawami, jakie zlecił im Cervan, zapewnić pozytywny przebieg rozmów dyplomatycznych… przynajmniej tak wyglądały pierwotne plany. Mattia wiedział, że po drodze czekało ich jeszcze parę kompletnie nieprzewidzianych spraw do załatwienia i już jego była w tym głowa, by Salomea się przy tym nie nudziła.
Dłonie astrologa nieco się rozluźniły, książka częściowo zjechała z uda, wsparła się grzbietem o koc. Nim umysł mężczyzny kompletnie rozlał się wśród sennych marzeń, Mattia przelotnie zastanowił się nad tym, jak szybko Salomea się zorientuje. Bo że to zrobi – w to nie wątpił.


— Tata dość dobrze zna dożę, ale ja nie miałem okazji się z nim zapoznać — powiedział Mattia, przekładając w dłoni luźno puszczone wodze.
Wyruszyli tego dnia rano, a spokojna podróż upływała im jak zwykle zbyt szybko. Gdy oboje pogrążali się w rozmowie, czas zdawał się mknąć wartko niczym górski strumień, zaś dochodzące południe i coraz mocniej prażące słońce sprawiały, że umysł Mattii sam przenosił się w stronę wspomnień licznych długich rozmów, jakie prowadził z Salomeą jeszcze w Sallandirze.
Czasem zdawało mu się, że jego pobyt tam był w jakiejś innej epoce, w innym życiu – tak wiele rzeczy wydarzyło się od tamtej pory, tyle zdążyło się pozmieniać i przekształcić. A jednocześnie czuł, jakby ledwie co opuścił magiczne korytarze Wieży Arcymaga, bo przebywanie tam wydawało mu się naturalne; zdołał się nawet przyzwyczaić do magii całego miejsca, prowadzącej go jak po sznurku tam, gdzie chciał się znaleźć i z niczego tworzącej przedmioty, których akurat potrzebował. Mattia nie ukrywał przed samym sobą tego, co najbardziej przyczyniło się do jego błyskawicznej aklimatyzacji w Sallandirze. Odwrócił się, spojrzał na jadącą u jego boku Salomeę.
Wyglądała inaczej, bez swych typowych, zwiewnych szat, a za to w prostej, wiązanej pod szyją koszuli o luźnym, wygodnym kroju, i cienkiej spódnicy do jazdy konnej. Długie włosy związała w ciasny warkocz, który spływał właśnie w dół jej pleców, bez problemu sięgając łęku siodła.
— Ale wspominałeś mi kiedyś, że wraz z rodziną odwiedziliście kiedyś dożę…
— Tak, prawda. Ale to był poprzedni doża i poza tym – nie wiem, na ile można byłoby powiedzieć, że „znam dożę", jeśli ostatnio widziałem go sam będąc ledwie dzieckiem. Chociaż poczekaj, czy to był poprzedni doża, czy po drodze nie było jeszcze jednego… — Mattia zamyślił się, potarł podbródek. — Ach, tak! Teraz sobie przypominam, był jeszcze jeden. Ale jego rządy trwały dość krótko, nie spodobał się Radzie Miasta.
— W takim razie to dość niebezpieczne stanowisko, bycie dożą — Salomea zmarszczyła przelotnie brwi. Mattia przechylił głowę.
— Niebezp… — urwał, pstryknął palcami, jakby coś sobie uświadomił. — Oczywiście, mówiłem ci przecież, że to stanowisko piastuje się dożywotnio… Cóż, to jest tylko ogólny zapis. — Wzruszył ramionami. — Dożę można też odwołać, jeśli się nie sprawdzi i Rada Miasta uzna, że nie wypełnia swoich obowiązków w zadowalający sposób. Nie trzeba uciekać się do żadnych ostatecznych rozwiązań…
Mattia jakoś naturalnie uciekł myślami do tego, co trzeba było zrobić, by zostać as-sahirem. W duchu cieszył się, że tu, gdzie klimat nie był aż tak morderczy, również i ludzie zdawali się jakby nieco łagodniejsi w kwestiach walki o władzę.
— Zdarzyło się, by doża sam zrezygnował ze stanowiska?
— To rzadkie przypadki, ale owszem. Chyba najbardziej znany był ten z ubiegłego stulecia, gdy doża po ponad dwudziestu latach służby stwierdził, że polityka mu się znudziła i będzie od tej pory hodował pszczoły.
Aldebaran zarzucił łbem, Salomea parsknęła śmiechem. W oddali zaćwierkał ptak.
— I jak mu poszło?
— Byłemu doży? Bardzo dobrze. Zajmował się nowym hobby tak, jak robi to większość bogaczy, to znaczy najął ludzi od pszczół, i od czasu do czasu rzucał okiem, jak im idzie praca.
— A miasto? — Lekki uśmiech zaigrał na twarzy kobiety.
— Jak sądzisz?
— Hm, skoro doża rządził tak długo, jego odejście musiało zdestabilizować sytuację w mieście. Powiedziałabym, że wakat długo trwał, a potem była seria dożów z krótką kadencją, nim całość się w końcu ustabilizowała.
— Dokładnie — Mattia odpowiedział jej uśmiechem i już otwierał usta, by powiedzieć coś jeszcze, gdy z naprzeciwka dobiegł ich odgłos pospiesznego tętentu kopyt.
Salomea ściągnęła wodze, zwolniła, pozwoliła swojemu wierzchowcowi podążyć za Aldebaranem. Tętent nadciągał.
Zza zakrętu wypadł jeździec. Płową czuprynę rozwiał wiatr, przy lekkim siodle tkwiła torba pełna listów. Mattia zdążył tylko unieść dłoń w pozdrowieniu, zdążył złowić wzrokiem wyszczerzone zęby, i znajomy posłaniec minął ich, zniknął w tumanie kurzu, mknąc w stronę Tirie i siedziby Gildii. Salomea odprowadziła go wzrokiem, a tętent kopyt szybko cichł, tonąc w leniwym szumie drzew i śpiewie ptaków.
— Gdyby się zatrzymał, mógłby oddać ci część listów – pewnie połowa tamtej torby to była korespondencja do ciebie.
Mattia nie napomknął, że torba zawierała jeden list, z którym bardzo chciał się minąć.
— Pewnie tak. Ale i tak przecież bym na nie nie odpisał, a te dwa tygodnie opóźnienia nic nie zmienią.
— Dwa tygodnie?
Zapadła krótka cisza, Salomea znów popędziła wierzchowca, by zrównać się z astrologiem. Mattia przeczesał palcami włosy, uśmiechnął się niewinnie.
— Tak powiedziałem? Och, miałem na myśli tydzień. — Wzruszył ramionami, machnął zbywczo ręką. — Przejęzyczenie, nie ważne. O czym to rozmawialiśmy…?


Mattia był zadowolony z wynajętego miejsca. Pokoje okazały się przestronne, urządzone ze smakiem, utrzymane w łagodnych, pastelowych barwach, które tak ładnie komponowały się z jasnymi marmurami bogatszej dzielnicy i pogodnym niebem, obdarzającym świat wesołym blaskiem słońca. Całość miała ten przyjemny, wakacyjny klimat, którego szukał – zupełnie inny od tej surowości i skupienia, które miały w sobie typowe wynajmowane przez niego pokoje.
Astrolog stał przy oknie, z biodrem opartym niezobowiązująco o parapet, zerkał w stronę rozciągającego się za oknem niewielkiego ogrodu. Był niemalże gotowy do wyjścia, choć pozostało jeszcze sporo czasu nim miała przyjść umówiona godzina spotkania z dożą. Mattia poprawił spinkę przy mankiecie, spojrzał na siedzącą przy toaletce Salomeę.
Rozczesywała właśnie swoje długie włosy, a na blacie przed nią leżało kilka spinek i ozdobnych szpilek do włosów. Salomea odłożyła w końcu szczotkę, uniosła dłonie, wydzieliła jedno pasmo włosów.
— Szkoda, że Hotaru z nami nie pojechała — westchnęła, biorąc jedną ze szpilek i ostrą krawędzią wyrównując przedziałek.
— Poradzimy sobie bez jej pomocy — odparł Mattia, odpychając się od parapetu i podchodząc bliżej.
Astrolog pamiętał te pierwsze parę dni po tym, jak Salomea pojawiła się w Gildii… Oczywiście po tym, jak sam uwierzył, że to stało się naprawdę, a nie było tylko iluzją i marzeniem, produktem jego przeciążonego, rozsypującego się z rozpaczy umysłu. Kiedy już upewnił się, że to najprawdziwsza prawda i Salomea nie zniknie niczym miraż; kiedy przywykł już na tyle, że nie denerwował się za każdym razem, gdy szła spędzić czas z kimś innym, to Hotaru była bodaj jedną z pierwszych osób, z którymi Salomea nawiązała jakąś bliższą znajomość – tancerka zainteresowała się niemożliwie długimi włosami kobiety, ich egzotyczna barwa przyciągnęła jej uwagę i nim Mattia się spostrzegł, Salomea już chodziła po siedzibie Gildii z włosami spiętymi na modłę Yamato.
Początkowo Mattia czuł się nieco zazdrosny o czas, który Salomea spędza z innymi, a mogłaby go spędzić z nim. Ale gdy zobaczył ten coraz śmielszy uśmiech, który pojawiał się na jej twarzy gdy po prostu siedziała sobie z członkami Gildii, i gdy przypomniał sobie, że przez tyle lat w Wieży Arcymaga była tylko ona i Akshan, wszelkie ślady zazdrości wyparowały raz na zawsze.
— Może po prostu zrezygnuję z koka, pozostanę przy czymś luźniejszym — mruknęła Salomea, częściowo do Mattii, częściowo do swojego odbicia w lustrze.
— Mówiłem, że sobie poradzimy — Mattia stanął tuż za nią, wysunął z jej dłoni szpilkę. — I nie będziesz musiała z niczego rezygnować.
Salomea odwróciła się, podniosła na niego wzrok.
— Co planujesz?
— Uczesać cię.
Dłoń spoczęła na policzku kobiety, czułym gestem przesunęła się w kierunku podbródka, łagodnie odwracając jej twarz z powrotem w stronę lustra.
— Może jak wepnę tę złotą spinkę w warkocz… — zastanawiała się na głos Salomea.
— Kto powiedział cokolwiek o warkoczu. — W lustrze odbił się nieco łobuzerski uśmiech. — Zadbam o to, żebyś wyglądała olśniewająco, nic się nie martw.
A następnie astrolog wprawnie oddzielił pierwsze pasmo włosów, ruchem pewnym i wyuczonym, do złudzenia przypominającym ten, którego używała Hotaru. Mattia dał sobie krótką chwilę, by podziwiać ten bezcenny wyraz zaskoczenia malujący się na twarzy Salomei, i przystąpił do tworzenia egzotycznego upięcia.
— Kiedy się tego nauczyłeś?
— W międzyczasie — odparł enigmatycznie, zbierając w dłoniach kolejne purpurowe pasmo, a potem zgarniając z blatu pierwsze kilka wąskich, subtelnie wykonanych szpilek. Uśmiechnął się lekko, gdy Salomea sięgnęła w górę, musnęła opuszkami grzbiet jego dłoni.
— Jesteś niemożliwy.


Mogli co prawda wziąć dorożkę, ale wciąż pozostało nieco czasu, zaś Salomea wspominała, że chętnie przeszłaby się po mieście. Z tej też przyczyny Mattia podążał właśnie spacerowym krokiem w dół ulicy, wybierając najbardziej reprezentacyjne i urocze uliczki, jakie składały się na drogę prowadzącą ku pałacowi doży. Soria miała swój niezaprzeczalny urok, zaś wszechobecny marmur zdobiący frontony drogich kamienic składał się na wyjątkową atmosferę miasta, niemożliwą do pomylenia z żadną inną.
Mattia wiedział jednak, że patrzenie na ładne budyneczki to o wiele za mało dla takiej Salomei, która uwielbiała przecież zadawać mnóstwo pytań o wszystko, co zdawało się inne, egzotyczne i niespotykane. Zaś teraz, gdy była na innym kontynencie, pełnym innych, egzotycznych i niespotykanych rzeczy, wzrok Salomei tylko przeskakiwał od miejsca do miejsca, skupiając się na rzeczach, nad którymi Mattii nie przyszłoby do głowy, że można się skupiać. Z drugiej strony pamiętał przecież, jaką minę miał Akshan, gdy okazało się, że Mattia nigdy nie widział wcześniej wielbłąda.
Astrolog pamiętał też ich rozmowę na temat architektury, którą odbyli przy okazji wizyty w kociej świątyni, jeszcze w Sallandirze. Wiedząc to, mężczyzna spędził nieco czasu w gildyjnej bibliotece, wertując książki poświęcone architekturze (do tej pory nie podejrzewał nawet, że biblioteka takowe posiada), starając się sprawić, by jego wiedza w tej materii była nieco bardziej profesjonalna.
Oczywiście nie podołał wszystkim pytaniom.
— Nie wiem — przyznał z rozbrajającą szczerością, gdy padło dość specjalistyczne pytanie o to, od jakiego momentu w historii arkady zaczęły być takie popularne. — Ale jeśli chcesz, mogę spróbować się dowiedzieć. Zastanawiam się tylko, z kim moglibyśmy się spotkać…
Że też wcześniej nie pomyślał o „przypadkowym" zgarnięciu jakiegoś swojego bardziej architektonicznie wyedukowanego znajomego na zupełnie niezaplanowany spacer po mieście…
— To nie jest takie ważne, Mattia. I tak dużo mi opowiedziałeś, a nie wydaje mi się, byś wcześniej wspominał mi o jakimś nagłym swoim zainteresowaniu architekturą…
Czyli jego niewiedza wyszła naturalnie, doskonale.
— Prawda, jednak skoro poruszaliśmy kiedyś temat zdobień na budynkach pomyślałem, że może będę w stanie odpowiedzieć na nieco więcej twoich pytań.
Kobieta roześmiała się, jej dłoń przelotnie musnęła jego rękę.
— Wiesz… może lepiej opowiedz mi więcej o samym pałacu, hm?
— Właściwie to dobry pomysł — odparł Mattia, lekkim gestem głowy wskazując, że powinni skręcić. — Bo oto i sam pałac.
Ulica, którą szli, szeroka i reprezentacyjna niczym dostojna rzeka, zniknęła kompletnie wpadając do morza, jakim okazał się plac przed pałacem. Rozległy, otoczony nieco niższymi budynkami, tym bardziej uwypuklał majestat siedziby władcy miasta. Król mógł być królem, władać całym krajem, ale doża z radą miasta nie zamierzali dać się zredukować do kolejnego podnóżka.
Prosta, geometryczna bryła, wydawałaby się zbyt ciężka i przytłaczająca, gdyby nie marmurowe zdobienia dodawane przez kolejne pokolenia dożów, starających się odcisnąć piętno w historii, udowodnić potomnym, że to za ich kadencji pałac najwięcej zyskał. Parter wspierał się symetryczną, stateczną kolumnadą, a grube trzony ciężkich wsporników zdawały się zakorzeniać cały pałac w ziemi. Jednak wzrok sam uciekał ku wyższym piętrom, które choć powtarzały symetrię parteru, to jednak z każdym kolejnym piętrem nieco tę symetrię przekształcały – niczym coraz bardziej przyspieszająca melodia, każda kolejna kolumnada była węższa, kolumny smuklejsze, bliższe sobie, zaś łączące je łuki ozdobione coraz bardziej misternymi reliefami. Koronkowy szczyt w niczym nie przypominał masywnych filarów parteru, zdawał się stapiać w jedno z puszystymi, śnieżnobiałymi obłokami sunącymi leniwie po letnim niebie.
— Interesujący zabieg — powiedziała Salomea, spokojnym krokiem przecinając plac u boku Mattii. — Pamiętasz pylony przed świątynią Ouei?
Mattia uśmiechnął się.
— Niczego z tej świątyni nie da się zapomnieć. Choć muszę przyznać, że poszczególne kotki pamiętam nieco lepiej, niż wszystkie sceny przedstawione na pylonach.
— Ale pamiętasz ich kształt? — Mattia skinął jej głową. — Zwężają się na szczycie. W założeniu ma to przypominać wzniesione ku niebiosom dłonie, kierować wzrok wchodzących wiernych ku górze. — Podeszli bliżej, stanęli niemalże przy samym pałacu. — Tutaj… też jest hm… — szukała przez moment dobrego określenia — mniej budowli w górnej części. Ale osiągnięte innymi metodami.
— Pałac dożów jest budowany z tym samym zamysłem, co sallandirskie świątynie?
— Nie ma w tym nic dziwnego — Salomea zerknęła na Mattię, potem znów zwróciła wzrok ku budowli. — Ma wywołać podziw, ale bez nadmiernego straszenia i przytłoczenia biednego petenta.
Mattia podążył za jej wzrokiem. Ciężkie, zakorzenione głęboko kolumny, przechodziły stopniowo w marmurową koronkę, zupełnie tak, jak grube pnie drzew kończyły się w górze drobnymi gałązkami i listkami. Biały marmur zdawał się czymś żyjącym i oddychającym.
Wnętrze pałacu również tonęło w marmurach, tym razem jednak biel i pastele nie były jedynymi, najbardziej dominującymi kolorami. Mattia spokojnym krokiem sunął za prowadzącym ich urzędnikiem, nie zwracał uwagi na lekko zdziwione spojrzenie mężczyzny, którym początkowo ich obdarzył. Podobnie i Salomea nie zwracała na to uwagi, całkowicie zajęta mijanymi po drodze korytarzami, ozdobionymi obrazami ścianami i strzelistymi oknami, z których widać było panoramę miasta. Przecież nie było tak, że front budynku był jedynym elementem mającym zrobić wrażenie na gościach. Strategicznie umiejscowione lustra sprawiały, że każda mijana przestrzeń wydawała się większa, bardziej otwarta i barwna, drobne zabiegi architektoniczne czyniły wąskie klatki schodowe przestronnymi, zaś marmurowe popiersia na poły zapomnianych mężów stanu dodawały pałacowi dostojeństwa i powagi.
Dotarli na miejsce – urzędnik otworzył przed nimi drzwi gabinetu, zaprosił do środka. Tam zaś, za rozległą taflą lakierowanego mahoniu, siedział nie kto inny, tylko pierwszy kanclerz – prawa ręka doży i człowiek, który zastępował go w razie wszelkich problemów, niedyspozycji czy wyjazdów. Funkcja brzmiała na taką, która niosła z sobą dużą odpowiedzialność, w rzeczywistości jednak polegała bardziej na zręcznym obracaniu słowami i dokumentami, i przekładaniu spraw w oczekiwaniu na powrót doży, decyzję Rady, odpowiedzi z innych urzędów i szeroko pojęte sprawy związane z biurokracją.
Mattia nie zdziwił się, gdy kanclerz wyraził ubolewanie, że wysłany zawczasu list informujący o problemach zdrowotnych doży nie dotarł do Gildii odpowiednio wcześnie, że Salomea i Mattia jechali na próżno i że nie do końca wiadomo, kiedy doża będzie mógł podjąć swe obowiązki. Kanclerz musiał długo piastować już swój urząd – Mattia miał wrażenie, że te przepraszające uśmiechy i uprzejme słowa byłyby zdolne obłaskawić nawet najbardziej porywcze osoby. Na szczęście Salomei daleko było do porywczości i całość spotkania zakończyła się na oględnej dyskusji problemów i spraw, z którymi przybyli gildyjczycy, licznymi zapewnieniami, że doża zajmie się nimi natychmiast gdy tylko wróci do zdrowia, a także szczerymi życzeniami ze strony Salomei i Mattii, by jakakolwiek choroba trzymająca się mężczyzny jak najszybciej odpuściła.
Gdy wracali, Mattia znów narzucił niespieszne tempo, pozwalając Salomei obejrzeć te fragmenty pałacu, na które nie miała wystarczająco dużo czasu, a lekki uśmiech błąkał się na jego twarzy. Teraz czekał ich cały tydzień wolnego, on zaś miał mnóstwo planów na to, jak go przyjemnie spędzić.


Wrócili do zajazdu, Salomea weszła do salonu, ściągnęła płytkie buty, opadła ciężko na kanapę.
— Przyjechaliśmy na darmo — westchnęła.
Mattia zamknął drzwi, zerknął na znajdujący się zaraz obok nich niewielki stolik. Prócz wazonu pełnego pachnących, świeżych kwiatów, stał tu też mały koszyk na korespondencję. Nie pełnoprawne listy, ale małe, ozdobne bileciki, którymi wymieniała się szlachta, najczęściej spraszając się nawzajem na obiady, herbaty czy kolacje. Astrolog uśmiechnął się pod nosem, zgarnął koszyk ze stolika, dołączył do Salomei na kanapie.
— Nie aż tak na darmo, obejrzałaś sobie przynajmniej miasto i sam pałac. Nie jest tak, że można tam wejść kiedy się komu podoba, to jednak urząd.
Kobieta zmarszczyła brwi.
— Tak, prawda… Ale w Gildii mam zaczętą pracę, mogłam się zająć tamtymi dokumentami, zostało jeszcze tyle do przejrzenia… Sądzę, że bardziej opłacałoby nam się wrócić do Tirie i przyjechać ponownie. Gdybyśmy wyruszyli teraz…
Śniada dłoń sięgnęła szpilki przytrzymującej jej ekstrawagancką fryzurę. Mattia w ostatniej chwili zdążył złapać nadgarstek, niezobowiązująco przyciągnął dłoń bliżej, musnął wargami opuszki palców.
— Posiedź tak jeszcze. Ładnie ci w tym upięciu.
Salomea pokręciła ze zrezygnowaniem głową, poprawiła się na siedzisku, przysuwając bliżej astrologa, a jej wzrok padł na trzymany przez Mattię koszyk.
— Co to takiego?
— Drobna korespondencja — odparł, wyciągając pierwszą kopertę. — Widzisz, nim przybyliśmy, wysłałem nieco listów do znajomych zapowiadając, że przelotnie pojawię się w Sorii. Byłoby niestosownym chociaż ich nie poinformować, choć napisałem, że to sprawy służbowe i najpewniej nie będę miał czasu się spotkać.
— Masz sporo znajomych.
Mattia parsknął śmiechem.
— Nie przeczę. Obawiam się, że wiedzieli o niedyspozycji doży przed nami i spodziewali się, że w związku z tym zmienię nieco plany…
Mattia otworzył pierwszą kopertę, przebiegł wzrokiem krótki tekst pokrywający niewielki kartonik.
— Ot, tylko pozdrowienia, nie muszę nawet odpowiadać. — Mattia sięgnął po kolejną cienką kopertę. — Tutaj też.
— Czy te listy mają jakiś głębszy cel? — spytała Salomea, obracając w dłoni porzucony przez Mattię kartonik.
— Poza drobną uprzejmością i przekazaniem komuś, że się o nim pamięta? Rzadko.
Mattia uśmiechnął się subtelnie, sięgnął po charakterystyczną, nieco grubszą kopertę tonącą gdzieś na dnie koszyka. Jakiś czas temu poprosił barona Marfonta o to, by owa koperta, wraz z listem o określonej treści oraz dodatkową zawartością, pojawiła się tego dnia w koszyku – mężczyzna był mu winien drobną przysługę i Mattia postanowił się o nią w końcu upomnieć.
— Ale oczywiście mogą zdarzyć się wyjątki. — Cienka pieczęć pękła, Mattia wyciągnął kartkę, wyciągnął też dwa niewielkie, obramowane złotem kartoniki. — Jak chociażby teraz.
Salomea pochyliła się mocniej w jego stronę, wsparła policzek na ramieniu. Zmarszczyła nieco brwi, trudząc się z nad wyraz fantazyjnie pozawijanym pismem barona. Mattia skorzystał z okazji, przelotnie pocałował jej skroń.
— Widzę, że biedny baron znów ma jakiś problem ze swoimi kotami i nie może udać się tego wieczora do teatru, tak jak planował. — Mattia podniósł owe dodatkowe kartoniki. — Ale liczy na to, że może nam uda się skorzystać. Jeszcze nie byłaś tu w teatrze, a już na pewno nie w Teatrze Wielkim.
— I tak po prostu daje nam te bilety? — Salomea uniosła się na kanapie, wyciągnęła rękę, wyjęła bilety z dłoni Mattii.
Astrolog wzruszył ramionami.
— Na to wygląda. Skoro nie może iść, i tak by się zmarnowały, a tak – mamy powód by cieplej myśleć o baronie i mieć w pamięci jego uprzejmość.
Salomea wpatrywała się w bilety.
— Mamy jeszcze trzy godziny do przedstawienia.
— To idealnie – akurat zdążymy coś zjeść i spokojnie pójdziemy do teatru. Moglibyśmy właściwie pójść nieco wcześniej, pokazałbym ci wnętrza.
Lekki uśmiech wykwitł na twarzy Salomei.
— Faktycznie, mamy szczęście z tymi biletami.
— Uśmiech losu, hm?


Salomea i Mattia przybyli do teatru wcześniej i tak, jak astrolog zapowiedział – znaleźli nieco czasu na to, by obejrzeć budynek, zwiedzić dostępne dla widzów wnętrza i przypatrzyć się wystawionym ozdobnym kostiumom z innych sztuk i oper. Salomea z lekkim zaskoczeniem oglądała stroje ze sztuki dziejącej się gdzieś wśród pustyń Sallandiry, zachwycała się pierzastym kostiumem ptasiego tancerza, przyglądała fikuśnej peruce niejakiego „Lwa północy" oraz jego wiernej szpadzie, Artemizie. Zaś Mattia niby naturalnie dzielił się swą specjalnie z tej okazji odświeżoną wiedzą o teatrze, wtrącając nieco słów o tym czy tamtym, odpowiadając na przeróżne pytania, prowadząc Salomeę między gablotami i streszczając co poniektóre sztuki.
Hol główny zapełniał się, coraz więcej osób spacerowało korytarzami, oczekując na przedstawienie. Mattia pozdrawiał swoich licznych znajomych, przedstawiał Salomeę, odpowiadał na typowe pytania – jak mu się wiedzie w Gildii, co ostatnio słychać, jak Isidoro sobie radzi, co tam u reszty rodziny. A potem kierował rozmowę na inne tory, zręcznie dobierając tematy tak, by jego znajomi mogli wypowiedzieć się o rzeczach, które zainteresowałyby Salomeę.
Gdy okazało się, że jeden ze znajomych kolekcjonuje fajki, rozmowa sama spłynęła na temat fajek wodnych i sallandirskich obyczajów, potem w towarzystwie nastąpiła lekka rotacja, ktoś opowiedział o swojej ostatniej wyprawie na Wyspy Fliss, Salomea zainteresowała się tamtejszymi przyprawami, zaś Mattia dzielnie nie tracił wątku, nawet gdy przeszło do przerzucania się nazwami różnych gatunków kokosów.
Rozbrzmiał kolejny gong, siłą rzeczy rozmowy się urwały, zaś Mattia poprowadził Salomeę do ich loży. Samą sztukę znał na wylot, klasyka iferyjskiego teatru, jednak dla jego towarzyszki była to nowość – gdy światła wciąż pozostawały zapalone, a ostatni widzowie zajmowali swoje miejsca, Salomea nadal z uwagą studiowała program.
— Tu będzie przedstawienie w przedstawieniu — powiedziała, przebiegając wzrokiem treść aktu piątego. — Ale nie znam tego drugiego, a jest napisane, że to coś „dobrze znanego wszystkim zebranym".
Orkiestra kończyła stroić instrumenty. Mattia odgarnął zbłąkany, purpurowy kosmyk, który wysunął się z upięcia po całym dniu. W ostatniej chwili ugryzł się w język, by nie powiedzieć, że przecież nie wybrałby czegoś, co wymagałoby biegłej znajomości tutejszego teatru.
— Niech sztuka broni się sama — zdążył powiedzieć, nim światła zgasły do reszty, a kurtyna ruszyła w górę.


Kolejna fala braw wzniosła się i opadła. Aktorzy po raz ostatni zeszli ze sceny, kurtyna znów opadła – tym razem na dobre. Światła widowni rozjarzyły się mocniejszym blaskiem, a zasiadającym w fotelach widzom nie pozostało nic innego, jak opuścić czarowny świat rozsnutej przed nimi baśniowej historii i wrócić do domu z nadzieją, że głęboki sen pozwoli im choć na moment do niego wrócić.
Salomea i Mattia szli spacerowym krokiem przez powoli układające się do snu miasto, a ciepła, czerwcowa noc obdarzała ich nieśmiałym uśmiechem wznoszącego się nad dachami księżyca.
— I jak wrażenia po przedstawieniu?
Salomea zerknęła na niego z uśmiechem, przyjęła zaoferowane jej ramię.
— Wiesz, na początku martwiłam się, że się pogubię.
Mattia uniósł brwi w wyrazie zupełnie szczerego zdziwienia.
— Ty? Miałabyś pogubić się w historii?
— To jest inna historia od historii — mruknęła, rzucając mu rozbawione spojrzenie. — Spójrz, ile tam się wydarzyło – mieliśmy zarówno te dwie pary, które postanowiły uciec z miasta, do tego był jeszcze cały dwór leśnych wróżek, no i oczywiście „trupa teatralna", wystawiająca swoje przedstawienie podczas wesela.
— Coś przyciągnęło twoją uwagę w szczególny sposób?
Salomea zmrużyła oczy, spojrzała na niego w ten charakterystyczny sposób zapowiadający, że coś szykowała.
— Tak. Pewien astrolog, który częściej zerkał na mnie, niż na scenę.
— Ach, przyłapano mnie — westchnął teatralnie Mattia. — Ale cóż poradzić, skoro sztukę widziałem dobre parę razy – mimo wszystko nie była dla mnie aż tak interesująca…
— A ile razy widziałeś mnie?
— Wciąż za mało — wymruczał, pochylając się nieco w jej stronę.
Salomea wywróciła oczami, ale jej dłonie nieco mocniej oplotły się wokół ramienia astrologa.
— Skoro tak dobrze znasz tę sztukę, może to ty mi teraz opowiesz, co najbardziej cię w niej urzekło? — Uniosła brew, przechyliła głowę. — Ja wypowiedziałam już dzisiaj tyle słów, że starczy mi za cały tydzień…
— W takim razie do Tirie będziemy wracać w kompletnym milczeniu?
— Nie myśl, że nie zauważyłam, jak prowadziłeś wszystkie rozmowy ze swoimi znajomymi.
Mattia parsknął śmiechem.
— Nic się przed tobą nie ukryje, ja zaś nie potrafiłbym mieć przed tobą tajemnic, nawet gdybym chciał. — Westchnął, zerknął przelotnie w stronę księżyca, ale zaraz wrócił spojrzeniem ku Salomei. — Cóż, elementem sztuki, który najbardziej mi się podobał było to, jak się całość skończyła.
— To znaczy?
— Dobrze. Że wszystko dobrze się skończyło. — Posłał jej uśmiech. — Trudno mi też przeoczyć rolę przypadku w całej historii, ale to już chyba kwestia zawodu. Każda przypadkowa rzecz sprawiała, że fabuła nieco bardziej się splątała, jednak w końcu okazało się, że wszystkie te elementy dały w efekcie dobre zakończenie.
— Dobrze, to faktycznie można połączyć z zawodem astrologa.
— A jak ci się podobały wróżki? — Mattia zmienił temat.
— Były bardzo przyjazne, jak na tak groźne stworzenia.
— Groźne?
Salomea pokręciła głową.
— Znasz je pewnie tylko z baśni, prawda? — Mattia nie podjął żadnej próby, by zaprzeczyć. Zresztą – mijało się to z celem, jego wiedza o magicznych istotach istotnie pochodziła głównie z baśni, a te nieliczne spotkania oko w oko były tematem na osobną opowieść. — Wiesz, znalazłam w naszej bibliotece takie opracowanie…
Uśmiech sam wypłynął na twarz astrologa, księżyc powoli wspinał się po nieboskłonie. Ciepło letniej nocy rozlewało się wśród zasypiających powoli alejek, zaś Mattia zapadł się wygodnie między słowa Salomei ciesząc się, że najwyraźniej w jego obecności ów limit słów na tydzień jakoś nie obowiązywał.


Późne śniadanie upływało im nadal pod znakiem obejrzanej poprzedniego wieczora sztuki, jednak po pewnym czasie Salomea wróciła do tematu powrotu do Gildii oraz wszelkich obowiązków, które ją tam czekały.
— Wiesz, Mattia, co jeszcze zauważyłam? — spytała, podnosząc wzrok znad niedokończonego kawałka naleśnika. — Zrobiliście z Isidoro bałagan w książkach dotyczących astrologii i matematyki.
— My? — Astrolog spytał niemalże urażonym tonem. — Niemożliwe. Kto jak kto, ale my na pewno nie zrobilibyśmy żadnego bałaganu.
— Część książek z biblioteki jest w obserwatorium, nie ma ich na półkach tam, gdzie ich miejsce.
— Wypraszam sobie. Są tam, gdzie są najczęściej używane.
Salomea rzuciła mu rozbawione spojrzenie, gdy Mattia wywrócił oczami i westchnął z uciemiężonym wyrazem twarzy.
— Nie martw się, myślałam nad tym, jak zrobić, żeby książki zostały w obserwatorium, ale jednocześnie żeby był porządek. I zajmę się tym, jak tylko wrócimy.
— Jak tylko wrócimy — powtórzył za nią Mattia. — A do tego czasu wyjdź czasem z pracy, hm?
— Wczoraj w ogóle o tym nie myślałam.
Tymczasem zaś Mattia otarł usta z okruszków, podszedł do stojącego przy drzwiach pudełka. W ocieniającym je wazonie tkwiły inne kwiaty, jednak astrolog nie zwrócił na nie uwagi. Służący przyniósł nieco nowych liścików, zaś Mattia niezobowiązująco przeglądał koperty, odrzucił dwie pierwsze, niby przypadkiem trafiając na jedną nieco grubszą. Złamał pieczęć, przysiadł z powrotem przy stole, a następnie wydobył nieco dłuższy list, przebiegł go wzrokiem.
— Coś się stało? — spytała Salomea, widząc lekko ściągnięte brwi.
— Na to wygląda — odparł, podnosząc wzrok znad kartki. — Możemy zapomnieć o pakowaniu się i wyjeździe, tym trzeba będzie się jak najszybciej zająć.
To mówiąc przekazał Salomei list, kobieta przeczytała słowa, na jej twarzy pojawiło się napięcie.
— Tu by się przydał Serafin albo Ayrenn…
— Ale jest tylko nasza dwójka. Nie możemy ich zostawić.
— Dziwi mnie, że Isidoro nic ci nie powiedział — Salomea znów zerknęła na niego badawczo znad listu. — O tym, że doża jest chory też nie wspomniał.
Mattia uciekł wzrokiem w stronę filiżanki z kawą.
— Isidoro skupia się na przewidywaniu największych katastrof, te musiały być widać mniejszego kalibru.
Salomea uniosła brew, ale nie kontynuowała tematu.
— „Potwór" i „artefakt" – na pewno nie lepiej byłoby zawiadomić Serafina?
— Jest też „muzeum" i „pomoc" – powiedziałbym, że te dwa słowa idealnie pasują do ciebie. — Mattia odchylił się nieco na swym krześle, splótł dłonie, zmarszczył nieco brwi. — Nie chcesz tam iść?
— Chcę — odparła od razu Salomea, nawet nie zastanawiała się nad odpowiedzią. — Tylko boję się, że nie pomożemy… — zerknęła szybko na list — … hrabiemu Montonowi. Dlatego chciałam już napisać do Serafina.
— Napiszemy do niego, jak zobaczymy sytuację i będzie można więcej mu powiedzieć, hm? Serafin na pewno mniej się zirytuje, jeśli dostanie więcej informacji.
Salomea rozważała przez chwilę jego słowa.
— Dobrze, tak zróbmy. — Wstała od stołu. — I musimy się pospieszyć.
Mattia ukrył uśmiech za filiżanką kawy, szybko dokończył swój napój. Po wczorajszym dosyć „biernym" dniu czekało ich nieco więcej „aktywności" – Salomei powinno się spodobać.


Salomea narzuciła tempo, ich rumaki szły żwawym stępem przez uliczki Sorii. Podkute kopyta stukały o gładki bruk, ludzie przepływali spokojnymi, leniwymi grupkami. Miało się wrażenie, że bez względu na porę dnia, w dzielnicy szlacheckiej nikt nigdy się nie spieszył.
— To jest popularne wśród iferyjskiej szlachty? — spytała Salomea, odwracając się do astrologa. — Mieć własne muzeum?
— Nie powiedziałbym. Są inne, bardziej typowe działania, które świadczą o zamożności danego rodu – łatwiej jest jednak ufundować witraż w świątyni, zasponsorować wymianę dachu w sierocińcu lub przytułku dla ubogich, może opłacić utrzymanie jakichś biednych artystów. Ale Montonowie od zawsze byli znani z zamiłowania do podróży, najczęściej dość egzotycznych. — Mattia ściągnął wodze Aldebarana, przepuścił jakąś większą grupę. Ładnie odziana kobieta, idąca gdzieś w towarzystwie guwernantki i gromadki dzieci, skinęła mu oszczędnie głową. — Kolejne pokolenia przywoziły z tych podróży przeróżne bibeloty, aż w końcu komuś przyszło do głowy, by liczne przedmioty nie stanowiły jedynie dekoracji kolejnych korytarzy i salonów.
— I stąd pomysł na muzeum?
— Początkowo było to tylko kilka połączonych ze sobą pokojów, po których dziadek czy pradziadek hrabiego oprowadzał swoich znajomych, jeśli akurat go odwiedzali. A potem ktoś wpadł na pomysł, by otworzyć zbiory dla szerszego grona osób, by mogli tam przychodzić również ludzie z innych warstw społecznych, pooglądać sobie rzeczy, których normalnie tutaj nie ma. — Mężczyzna wskazał ruchem głowy, oboje skręcili w jakąś alejkę. — W końcu ktoś stwierdził, że przydałaby się osoba zdolna zająć się tymi bibelotami, opowiedzieć o nich coś ciekawego. I tak, krok po kroku, pokój z ciekawostkami zmienił się w pełnoprawne muzeum.
Salomea pokręciła głową w zamyśleniu.
— Twój kraj nie przestaje mnie zadziwiać.
— A to dlaczego?
— Jesteście bardzo kreatywni z pokazywaniem innym swoich wpływów i znaczenia rodu.
Mattia parsknął śmiechem.
— Czy w Sallandirze niemagowie nie robią podobnych rzeczy?
— Większość inwestuje w szykowne pałace. O prywatnym muzeum jeszcze nie słyszałam.
Tymczasem zaś ich wierzchowce stanęły wreszcie przed budynkiem należącego do Mortonów muzeum. Stateczny fronton wpasowywał się idealnie w soriańskie klimaty, oślepiając bielą rzeźbionego marmuru, zapraszając dostojną kolumnadą i stylizowanym tympanonem. Mattia zeskoczył z siodła, przytrzymał strzemię Salomei, pozwolił służącemu odprowadzić ich konie w stronę stajni. A potem poprowadzić dwójkę gildyjczyków przez wnętrza muzeum, gdzie ponoć zalęgło się jakieś przerażające, magiczne stworzenie.
Mattia z ulgą powitał łagodny chłód wnętrza, pozdrowił hrabiego Montona uśmiechem, przedstawił też Salomeę. Starszy mężczyzna kiwał głową, też się uśmiechał, choć uśmiech ten nie sięgał za bardzo oczu i wyglądał tak, jakby jakiś niewidzialny stwór siedział na plecach hrabiego, kościstymi paluchami rozciągając mu usta w nienaturalny sposób. Ciemne oczy strzelały co jakiś czas w głąb muzeum, przepocone dłonie splatały i rozplatały nerwowo. Mattia posłał Salomei porozumiewawcze spojrzenie.
— Dziękujemy za herbatę, ale może lepiej byłoby nam od razu zająć się problemem.
Uśmiech stał się nieco mniej nienaturalny.
— Tak, oczywiście, będę zobowiązany. Zapraszam w takim razie za mną.
Hrabia Monton ruszył jak po sznurku, tempem dużo szybszym, niż można było się spodziewać po człowieku takich gabarytów. Mattia ledwie miał okazję zerknąć na mijane eksponaty.
Stały, ładnie usadowione na specjalnie dla nich stworzonych piedestałach, otoczone ozdobnymi barierkami, które uniemożliwiały nadto odważnym zwiedzającym obmacać cennych przedmiotów. Pyszniły się egzotycznymi zdobieniami, intrygowały nieodgadnionym przeznaczeniem, niosły z sobą powiew czegoś niebywale odległego, niemożliwego do dosięgnięcia. Wzrok Salomei uciekał w stronę przedmiotów, kleił się do na wpół zatartych tekstów w obcym języku, zdobiących ułamane płytki, wyszytych na skrawkach proporców.
— Staraliśmy się je podzielić według krajów, z których pochodzą, ale w dużej mierze to nadal kolekcja ciekawostek — odezwał się nagle hrabia Monton, jakby przepraszającym tonem. A potem skręcił nagle ku jakimś niewielkim, niewyróżniającym się niczym drzwiom, do tej pory skrytymi za niską barierką z plecionego sznura. — Zapraszam, tu mamy archiwum i tu jest ten… — nie dokończył, odwrócił się w stronę wyzierające z przejścia mroku.
Wąskie stopnie prowadziły od progu prosto w trzewia budynku. Zaciemnione, klaustrofobiczne, od razu mówiły, że oto wchodzi się w miejsce nieprzeznaczone dla zwiedzających – wewnętrzne, skryte, niedostępne, dawało człowiekowi poczucie, że jest tu nie na miejscu i powinien zaraz odwrócić się na pięcie i wyjść. Hrabia Monton prowadził ich jeszcze dalej, w głąb muzeum, ku jego sercu, gdzie królował ten charakterystyczny zapach kurzu, pyłu i historii.
Klatka schodowa otwierała się w równie ciasny i pozbawiony ozdób korytarz, tak różny od roziskrzonego bogactwa sali muzealnej. A potem hrabia skręcił ku którymś z nieoznakowanych drzwi, położył dłoń na klamce. Nim ją nacisnął, zerknął w stronę Salomei i Mattii, rzucił im poważne, twarde spojrzenie. Po uśmiechu nie było już śladu, mężczyzna przypominał bardziej gracza przed turniejem, skupionego jedynie na swym celu.
Klik, klamka opadła, drzwi się otworzyły, z wnętrza wylało się światło licznych lamp.
Pokój musiał być do tej pory składzikiem – tu i tam stały jakieś nie do końca rozpakowane skrzynie, pod ścianą kilka krzeseł i stolik, na stoliku jakieś papiery. Może było to miejsce, gdzie archiwista mógł sporządzić nieco notatek, a może miejsce, gdzie mógł po prostu usiąść, zrobić niewielką przerwę, odpocząć od swej pracy. Trudno powiedzieć – w przeciwieństwie do starannie ustawionych postumentów i gablotek piętro wyżej, to pomieszczenie miało w sobie jakiś rodzaj chaosu i braku stosownego przemyślenia, wszystko w nim wydawało się podporządkować przemijającej konieczności.
Środek pomieszczenia od razu przyciągał wzrok.
Mattia wydał z siebie nieco zaskoczone „och!", gdy jego wzrok padł na dziwaczny element z brązu, zdobiony egzotycznymi, geometrycznymi zawijasami oraz odłamkami jadeitu. Jednak to nie tajemniczy artefakt zdawał się tu najbardziej interesujący, ale raczej stwór, który przy nim leżał.
Podłużne, włochate cielsko, przerastało rozmiarami dowolną z pchełek Małgorzaty, a ciemna sierść odbijała złociste światło kaganków. Potwór leżał, może spał, z zębatym łbem ułożonym na skrzyżowanych łapach, z za długim ogonem owijającym się wokół nich. Na widok nowych osób, leniwie otworzył jedno oko, omiótł ich spojrzeniem, które śmiało można było uznać za lekceważące. Hrabia Monton zatrzymał się w progu, oszczędnie skinął w stronę stwora.
— Oto on — powiedział cicho, jakby nie chcąc, by potwór go usłyszał. Jednak pokój był tak mały, Mattia szczerze wątpił, by cokolwiek umknęło tej istocie. — Nie wiem, czym jest. Wyszedł z tej maski, obok której leży, ale nie robi nic, poza szczerzeniem tych swoich zębów.
Jakby rozumiejąc jego słowa, stwór ziewnął przeciągle. Mattia popatrzył na mnogość ostrych jak brzytwa, podobnych morderczym igłom zębów, i nie cofnął się tylko dlatego, że u jego boku stała Salomea. Instynktownie wyciągnął ku niej rękę, jakby chcąc schować ją za swymi plecami. Nie, żeby faktycznie to coś dało, gdyby stwór postanowił zaatakować. Ale instynkt Mattii zadziałał, mężczyzna mimowolnie chronił to, co najcenniejsze.
— Dziękuję, spróbujemy coś poradzić — powiedział z przekonaniem astrolog, kierując słowa do hrabiego, wypowiadając je na tyle profesjonalnie, że mężczyzna uśmiechnął się. Tym razem zupełnie naturalnie.
Sam hrabia Monton, wcześniej przepytany przez Salomeę odnośnie stwora, artefaktu i innych rzeczy, ulotnił się szybko z pokoju, pozostawiając „profesjonalistom" okiełznanie problemu.
— Pomysły? — spytał Mattia, zerknąwszy na Salomeę.
Kobieta wpatrywała się w drzemiącą istotę, wpatrywała się też w leżącą zaraz obok maskę. Podeszła pół kroku, ale Mattia ostrożnie dotknął jej dłoni, pokręcił głową.
— Może lepiej nie podchodź tak blisko.
— Muszę zobaczyć, co tam jest napisane, nie widzę z tej odległości.
— A nie masz jakichkolwiek wskazówek, co to może być? — spytał cicho astrolog.
Salomea ni to pokręciła, ni to pokiwała głową.
— Nie do końca. Ale jeśli wyszedł z maski, tak jak mówi hrabia, do tego sama maska pochodzi z południowego Qin, to mam pewne podejrzenia…
— Kolejni bezrozumni śmiertelnicy — warknął nagle potwór, przerywając im rozmowę. Rozdziawił paszczę, kłapnął zębiskami. — Dajcie mi spać, jeśli nie macie niczego innego do zaoferowania.
Wykonany przez Serafina kolczyk w kształcie słońca zakołysał się lekko.
— Te inwektywy są całkowicie zbędne — odparł Mattia, marszcząc nieco brwi. Salomea zerknęła na niego ostrzegawczo.
Stwór ożywił się. Postawił uszy, otworzył oczy, podniósł łeb.
— Rozumiesz moje słowa?
Mattia poważnie skinął głową.
— Owszem. A teraz chciałbym zrozumieć, w czym jest problem.
Jeszcze gdy byli w Tirie, Isidoro powiedział mu to, co często mówił mu przed wyruszeniem Mattii w podróż, gdy starszy z astrologów pytał jasnowidza o to, co przyniesie przyszłość i jakie problemy czekają go po drodze. „Masz wszystko, co będzie ci potrzebne" mówił mu wtedy Isidoro, zaś Mattia zawsze zachodził w głowę, co dokładnie będzie mu potrzebne. I teraz już wiedział – chodziło o możliwość komunikacji. Dopóki miał swoje słowa i wiedzę Salomei, byli w stanie rozwiązać każdy problem.


— Wiesz, dalej nie mogę zrozumieć tego, dlaczego hrabia nie mógł się porozumieć z… — Mattia zmarszczył brwi, uciekło mu egzotyczne imię.
— Z Zhengiem — podsunęła Salomea, siadając w końcu na kanapie w salonie ich apartamentu i z westchnieniem układając stopy na pufie. — Z taotie z jadeitowej maski.
Mattia zajął miejsce u jej boku, leniwie zerknął na ustawioną na stole paterę z owocami, ale nie sięgnął po żadną przekąskę. Hrabia Monton był wniebowzięty przebiegiem całego przedsięwzięcia, nie dał się przekonać, zaprosił na obiad, oprowadził po muzeum. To ostatnie bardzo podobało się Salomei, ale obiad sprawił, że oboje ledwo wspięli się potem na siodła i dotarli do zajazdu.
— Qin jest gigantyczne, Mattia — kontynuowała Salomea, w zamyśleniu zginając i prostując palce stóp. — Trzy razy większe od całej Sallandiry, a mój kraj nie jest wcale taki mały. To naturalne, że pojawiają się różnice w języku.
— Ale nadal nie mogę pojąć tego, jak mogą być tak różne, że dwie osoby nie są w stanie się porozumieć. Tu też mamy gwarę – sporo górali z Obarii używało słów, z którymi nigdy wcześniej się nie spotkałem, ich akcent też bywał miejscami ciężki do zrozumienia…
— Musisz sobie to wyobrazić w o wiele większej skali.
— A co z pismem? Gdy pisali, wszystko się układało, nie było żadnych nieporozumień.
Salomea uśmiechnęła się, oparła głowę na ramieniu astrologa.
— Ich pismo ma odmienne zasady, niż twoje. Nie jest zapisem dźwięków, tylko znaczeń i te pozostają niezmienne nawet, jeśli wypowiada się je w inny sposób, jeśli przypisz się temu samemu symbolowi kompletnie inną sylabę.
Mattia skinął głową, zrobił to jednak nieco bez przekonania. Jego umysł był już zbyt zmęczony po dzisiejszym dniu, koncepty wymagające choć trochę abstrakcji zwyczajnie już do niego nie trafiały. Mężczyzna leniwie oparł policzek o włosy Salomei, po krótkiej chwili namysłu wtulił usta w purpurowe pasma.
— Powiedz mi, jak daleko od Sallandiry znajduje się Qin?
Salomea zamyśliła się.
— Gdyby poruszać się konwencjonalnymi środkami transportu, byłyby to długie miesiące podróży. Nawet na latającym dywanie byłoby ciężko, a stworzenie portalu, który byłby w stanie połączyć oba miejsca… — Urwała, zmarszczyła brwi. — To też wymagałoby mnóstwa pracy i bardzo zdolnych magów.
— I mimo to byłaś w stanie zidentyfikować taotie i jego zamiłowanie do ziemniaków.
Kobieta parsknęła śmiechem.
— Z tymi ziemniakami to były po prostu zgadywanki… Ale masz rację, nie takie zupełnie losowe — odparła, odnajdując dłonią jego dłoń, splatając razem ich palce. — Taotie są żarłoczne, uwielbiają ryż, więc pomyślałam, że coś zapychającego byłoby dobre dla Zhenga.
— Do końca życia będę pamiętał minę hrabiego, gdy okazało się, że nie będzie musiał sprowadzać ryżu przez pół kontynentu i do obłaskawienia groźnego stwora wystarczą mu zwykłe kartofle. — Mattia parsknął śmiechem.
— Tym lepiej dla hrabiego, prawda?
Astrolog uśmiechnął się, przymknął oczy.
Ten dzień obfitował w wydarzenia. Mężczyzna zerknął na coraz głębiej zatapiającą się w kanapę Salomeę, z pewną dozą satysfakcji dostrzegł ten charakterystyczny uśmiech, który zdobił jej twarz po dobrze wykonanym zadaniu. Takim, które jeszcze pełne było przeróżnych wysiłków intelektualnych i przyswajania nowej wiedzy. Bo gdy tylko okazało się, że groźnie wyglądający taotie wcale nie jest agresywny, a w zamian za worek ziemniaków jest skłonny wycinać nawet najbardziej karkołomne salta, cała sytuacja bardzo szybko straciła na swej grozie, zmieniając się z „musimy okiełznać potwora" w „trzeba wynegocjować kontrakt".
— Wiesz, hrabia zyskał nie tylko nowego strażnika swoich zbiorów — powiedziała Salomea, jej głos powoli roztapiał się w postępującej senności. — Ale i eksperta od wszystkich nowych pamiątek, które ktoś z jego rodziny postanowi przywieźć z Qin.
— To chyba jego największy zysk — odparł Mattia, poprawiając się na kanapie, pozwalając Salomei jeszcze głębiej zapaść się w miękkość obicia i poduszek. — Powiedziałbym, że jego kolekcja doprawdy robi wrażenie.
Nieco nieprzytomne mruknięcie wydobyło się z piersi kobiety.
— Chyba najbardziej podobała mi się ta niewielka szafeczka z miniaturowymi książkami. Wiesz, ta w której w każdej szufladzie był zwój z poezją, i można było niemalże wybrać sobie wiersz na każdy dzień. Tradycyjny prezent ślubny dla wysoko urodzonych dam – moglibyśmy mieć podobną tradycję tu, w Iferii. Powiedziałbym, że wybór literatury sprezentowany przez przyjaciół i członków rodziny jest o wiele ciekawszym prezentem, niż biżuteria czy inne podobne przedmioty. Nie sądzisz?
Odpowiedział mu spokojny, miarowy oddech. Usta Mattii zadrżały w powstrzymywanym śmiechu.
— Tak, to był naprawdę intensywny dzień.


— Nie uwierzysz — powiedział Mattia, siadając z powrotem do stołu. W dłoni trzymał niewielki liścik. — Tym razem korespondencja z Gildii.
— Mistrz pyta o to, jak poszło z dożą?
Mattia uśmiechnął się przelotnie, sięgnął po filiżankę z niedopitą, poranną kawą.
— Przykro mi, pudło. Nie masz szans zgadnąć, kto do nas pisze.
Salomea przechyliła głowę, zamyśliła się na chwilę.
— Antares?
Mattia dopił kawę, odstawił filiżankę, spojrzał na Salomeę, pokręcił głową.
— Wiesz co, dobrze że Isidoro jest moim bratem, przyzwyczaiłem się już do tego, że ktoś bez mrugnięcia okiem zgaduje najbardziej nieprawdopodobne rzeczy. W przeciwnym wypadku utonąłbym w tej kawie. — Westchnął teatralnie. — Masz rację, pisze do nas Antares. Jeśli zgadniesz, z jaką sprawą… nie, na to naprawdę nie masz szans.
— Przed chwilą nie miałam szans zgadnąć tego, kto do nas pisze — odparła Salomea, odchylając się lekko na krześle, krzyżując ramiona na piersi. — Daj mi się zastanowić.
Astrolog uśmiechnął się lekko.
— Zastanawiaj się, ale doprawdy…
— Prosi, żeby mu przywieźć lutnię.
Mattia zamarł, po chwili obrócił list, przyjrzał się jego drugiej, gładkiej stronie.
— Nie, atrament nie przebija, więc jak…?
— Wspominał kiedyś o tym. Wiesz, że potrafi grać na lutni, ale nie idzie mu najlepiej i niespecjalnie to lubi. Jednak skoro od pewnego czasu Inanna pomaga mu ze śpiewem, wydało mi się logicznym, że może będzie też potrzebował instrumentu — Salomea uśmiechnęła się delikatnie. — Ale gdyby ktoś się pytał – nic o tym nie wiesz, dobrze?
Mattia parsknął zrezygnowanym śmiechem.
— Dobrze, nic o tym nie wiem — powiedział, ponownie napełniając filiżankę kawą. — Widzę, że ktoś tu jest lepiej poinformowany w pewnych gildyjnych sprawach, niż ja.
— Nic dziwnego, skoro ostatnio widziałam cię tylko zagrzebanego w listach i jakichś papierach.
Mattia uśmiechnął się enigmatycznie.
— Obiecuję poprawę, jak tylko wrócimy do Tirie.
— Kupimy lutnię i wrócimy?
Enigmatyczny uśmiech tylko się poszerzył.


Mattia zręcznie uargumentował to, dlaczego lutnię lepiej będzie znaleźć na zwykłym targowisku, nie zaś próbować kontaktować się z profesjonalnym rzemieślnikiem zdolnym z drogiego drewna wyczarować instrument godny królewskiego dworu. Pomyślał, że wskazana będzie mała przerwa od bardziej reprezentacyjnej dzielnicy i szlacheckiego przepychu. Poza tym pamiętał, jak razem z Salomeą spędzili czas na sallandirskim bazarze i jak kobieta wprawnym okiem oglądała mnogość towarów rozłożoną na każdym ze straganów. Zerknięcie na to, jak działa iferyjskie targowisko i co tam można znaleźć powinno być dla niej ciekawą odmianą.
Astrolog zrezygnował ze swych bardziej odświętnych, eleganckich strojów, podobnie postąpiła i Salomea, oboje przemierzali teraz wąskie alejki wśród straganów, niespecjalnie odróżniając się od średniej warstwy społeczeństwa. Może purpurowy warkocz Salomei przyciągał nieco uwagę, może jej ciemniejsza skóra była zbyt ciemna, nawet jak na opaleniznę pracującej kobiety, może i rysy twarzy zdawały się nieco zbyt egzotyczne i nietutejsze. Mattia się tym nie przejmował, ludzie też zdawali się nie poświęcać im więcej uwagi, niż tylko jedno spojrzenie – takie oceniające, czy klient przyszedł kupić, czy powzdychać.
Wzrok Salomei prześlizgiwał się po wyłożonych na straganach towarach, przelotnie zatrzymywał na tym czy tamtym. Mattia obserwował kobietę uważnie, uśmiechnął się pod nosem, podszedł do jednego ze straganów.
— Chciałeś kupić jakąś zabawkę? — spytała ze zdziwieniem Salomea, gdy Mattia wziął do ręki jakąś wystruganą z drewna świnkę.
— Ach, akurat nie. Ale zainteresował mnie po prostu ten element… — Mattia przesunął świnką po nieheblowanym blacie straganu, nierówne kółka zaterkotały, ogon świnki się zakręcił, uszka zatrzepotały. — Jak byłem mały, miałem podobną zabawkę. Też się ruszała, jak jeździła, ale to chyba była kaczka…
Salomea podeszła bliżej, wyjęła z jego dłoni świnkę, odwróciła do góry kółkami, przypatrzyła się ledwo widocznym wewnątrz przekładniom.
— Wiesz, jakoś łatwo mi idzie wyobrażenie sobie ciebie jako dziecka bawiącego się zabawkami — przyznała, przez moment bawiąc się kółkami, obserwując klekoczące zapadki, by w końcu odłożyć zabawkę z powrotem na blat straganu.
Mattia prychnął.
— Nie wiem, czy nie powinienem się obrazić.
Salomea uśmiechnęła się, śniada dłoń uniosła się by dotknąć bladego policzka.
— Nie powinieneś.
— Jestem niedojrzały?
— Uroczy. Jak mały chłopiec.
Mattia parsknął śmiechem, nieznacznie przekręcił głowę, by musnąć ustami dłoń.
— Niech będzie, że uroczy.
Drewniana świnka pozostała na straganie, czekając na swego przyszłego, małoletniego właściciela, zaś Salomea i Mattia podążyli dalej, w głąb targowego zamieszania, kakofonii głosów, pokrzykiwań i hałasu.
Astrolog niby wypatrywał rzeźbionych instrumentów, jednak od czasu do czasu przystawał przy jakimś niezwiązanym z celem ich podróży stoiskiem, pozornie interesował się jakimś przedmiotem, obracał w dłoniach rzecz, by przekazać ją potem Salomei, zamienić kilka słów. Obdarzal sprzedawców uśmiechami, zadawał nieco pytań, udawał zamyślenie. A potem oboje ruszali, idąca u jego boku kobieta zdawała się od czasu do czasu wyrzucać z pamięci lutnię, skupiać się bardziej na tym, co akurat było wokół i przyciągało jej uwagę. Dłonie wyciągały się w stronę niespotykanych dla niej towarów, między smukłymi palcami przesuwały się haftowane materiały, rzeźbione fragmenty puzderek, jakieś koraliki, czasem Salomea przystawała przy usadzonych w drewnianych doniczkach kwiatach – częstych tu, na kontynencie, ale zbyt egzotycznych nawet dla Wieży Arcymaga. A może po prostu nie miały żadnych magicznych właściwości i ratował je tylko przyjemny dla oka wygląd? Na to bardziej stawiał Mattia.
Poranek stał się popołudniem, Mattia nie pospieszał i nie poganiał, pozwalając rubinowym oczom nacieszyć się widokami, które z jednej strony zdawały się familiarne, z drugiej zaś tak bardzo egzotyczne. Ledwie zauważalnie prowadził Salomeę wcześniej obmyśloną przez siebie trasą, pozwalając, by zakosztowała różnorodnych działów i kategorii rzeczy, które dało się dostać na targu, dopiero na samym końcu prowadząc ją tam, gdzie udało im się w końcu natknąć na lutnię.
— Och, instrumenty — westchnęła Salomea, gdy dotarli w końcu we właściwe miejsce.
Mattia uśmiechnął się przelotnie, na pewien czas oboje zagłębili się w wybieranie lutni. A potem, gdy instrument dydnał już przewieszony przez ramię astrologa, mężczyzna poprowadził Salomeę dalej, ku wyjściu z targowiska. Oczywiście drogą, którą jeszcze nie szli.


Kolejny dzień chodzenia po mieście prosił się o niewielki odpoczynek, zaś leniwe popołudnie zapraszało wystawionym pod parasolami stolikami, oraz delikatnym aromatem słodkiej kawy, unoszącym się nad skąpaną w słońcu promenadą. Mattia szedł pod rękę z Salomeą, na ramieniu kołysała się zakupiona lutnia, zaś wzrok oceniał mijane kawiarnie. W końcu jedna przyciągnęła jego uwagę, mężczyzna na moment skupił się na zawartości talerzyka jakiegoś jegomościa siedzącego w cieniu parasola. Astrolog uśmiechnął się przelotnie, lekkim gestem zwrócił uwagę Salomei.
— Może mała przerwa?
Kobieta przechyliła głowę.
— Jesteś zmęczony? Jeśli tak, możemy na chwilę usiąść…
Uśmiech Mattii poszerzył się.
— W takim razie chodźmy. Mam przeczucie, że polubisz to miejsce.
Weszli, usiedli na zewnątrz, po jednej stronie mając wciąż przepływających po promenadzie spacerowiczów, po drugiej zaś pozostałe stoliki i resztę klientów. Zaraz pojawił się uśmiechnięty od ucha do ucha kelner, zadał nieco pytań, zaproponował wybór przeróżnych słodkości i napojów, w wypowiedź wplótł całkiem udany żart, zdołał nawet skomplementować strój Salomei. Mattia skinął z uznaniem głową.
Tak jak się spodziewał, jego towarzyszka nie potrafiła oprzeć się pokusie ciasta biszkoptowego z kandyzowaną pomarańczą – temu samemu, którym raczył się jegomość, na którego Mattia wcześniej zwrócił uwagę. Tknięty przeczuciem astrolog postanowił zamówić to samo.
— Zazwyczaj zamawiasz coś innego, niż ja — odezwała się Salomea, gdy kelner oddalił się w stronę wnętrza restauracji, żegnając ich kolejnym promiennym uśmiechem.
— Prawda, ale pomyślałem, że jeśli dostaniesz coś z kandyzowanymi pomarańczami, nie będziesz miała ochoty ani na spróbowanie mojego ciastka, ani na podzielenie się swoim — wyjaśnił, wzruszywszy ramionami.
Salomea parsknęła śmiechem.
— Dobrze, masz mnie. Ale właściwie to zastanawiam się, skąd w ogóle sprowadzono te kandyzowane pomarańcze…
— Stawiałbym na Wyspy Fliss. Jednak przyznam, że choć jako szlachcic powinienem wiedzieć, skąd się biorą przeróżne dobra, które lądują na moim stole, to nie skupiałem się nadmiernie na kandyzowanych pomarańczach. — Dłoń astrologa przebiegła chyłkiem po stole, w stronę dłoni Salomei. — Mam nadzieję, że będzie mi to wybaczone.
Kobieta popatrzyła na niego, uniosła kącik ust w uśmiechu.
— No nie wiem, nie wiem, Mattia, będę musiała to poważnie przemyśleć.
Palce splotły się nieco ciaśniej, na pewien czas Mattia pozwolił sobie zatonąć w rubinowym spojrzeniu, pozwolił spokojnej ciszy zawisnąć między nimi.
Ciszę tę przerwał kelner, przynosząc ich zamówienie.
Salomea momentalnie zainteresowała się swoim kawałkiem ciasta, jej wzrok spoczął na niebywale fikuśnie wyciętym kawałku kandyzowanej pomarańczy, dekorującym zarówno samo ciasto, jak i brzegi talerza. Rozmowa spłynęła na jakiś inny temat, zaś Mattia z lekkim rozbawieniem obserwował, jak Salomea starannie czyści talerz ze wszystkiego, co miało w sobie choć odrobinę pomarańczy.
Astrolog kiwał głową, słuchając słów kobiety, gdy nagle jego wzrok przepłynął w bok, nad jej ramieniem, zatonął gdzieś wśród przechodniów. Mattia zmarszczył brwi.
— Czy to Sophie?
Salomea przerwała swoją wypowiedź.
— Jej profesor tutaj mieszka, może postanowiła go odwiedzić. — Odwróciła się, podążyła za wzrokiem astrologa.
— Tak, to prawdopodobne.
— Gdzie ją widzisz? — Salomea zerknęła gdzieś w bok.
— Nie-nie — Mattia przelotnie wskazał dłonią — tam przy tamtym jegomościu w jasnej koszuli.
— Którym?
— Koło fontanny.
— Tym z fajką?
— Nie, tym z drugiej strony. Och, właśnie wstał.
— Nie widzę jej.
— Sophie przeszła właśnie za fontannę.
Salomea uniosła się nieco z siedziska, wytężyła wzrok. Nie usłyszała szczęknięcia talerzyka.
— To powinna pojawić się z drugiej strony.
— Tak, pewnie z lewej, tam za kariatydą.
— Z lewej jest lew morski.
— Doprawdy? — Głos Mattii brzmiał autentycznym zdziwieniem, zupełnie zamaskował kolejne dźwięknięcie porcelany.
— I nic by nam nie powiedziała, że też jest w Sorii?
— Może zapomniała?
— Sophie?
Salomea odwróciła się, spojrzała na Mattię. Astrolog uśmiechnął się czarująco i niewinnie.
— Och, to chyba nie Sophie. Może mi się przywidziało. — Wzruszył ramionami. — Każdemu zdarzają się pomyłki.
Przed Salomeą stał nietknięty kawałek ciasta, pyszniący się bogactwem kandyzowanych pomarańczy. Mattia, jak gdyby nigdy nic, zabrał się za resztki napoczętego biszkopta.


Niebo lśniło kandyzowanym oranżem, gdy dorożka zajechała przed główną bramę posiadłości markizy. Kolejna znajoma, którą Mattia strategicznie powiadomił o swej obecności w mieście, a która zwykła wyprawiać dość znane przyjęcia. Jeśli ktoś liczył się w towarzystwie, na pewno pojawiłby się u markizy Hillington, zaś dla tych nieszczęśników, których markiza pomijała, pozostało jedynie wysłuchiwanie plotek i opowieści o tym, co też wydarzyło się na ostatnim przyjęciu.
Salomea marszczyła brwi na kolejne opóźnienie ich wyjazdu, ale nie protestowała, gdy Mattia zręcznie argumentował, że przecież już późno, daleko by nie ujechali, że następnego dnia wstaną wcześniej, a poza tym markiza poczuje się urażona, jeśli hrabia D'Arienzo się nie pojawi.
— I co najważniejsze - dawno nie tańczyliśmy na żadnym przyjęciu — zakończył ich rozmowę astrolog, zaś Salomea pokręciła wtedy głową, uśmiechnęła się przelotnie, dając za wygraną.
Mattia wysiadł jako pierwszy, podał Salomei dłoń. Chwyciła ją, przytrzymała skraj szaty, ostrożnie zeszła po tych wąskich stopniach w dół. Spojrzała na posiadłość.
Rezydencja, jak większość bogatszych budynków Sorii, pyszniła się śnieżnobiałym marmurem, zdobionym kunsztownie w subtelne, roślinne motywy. Wokół – nieco dobrze utrzymanego, zadbanego ogrodu, zapewniającego ciszę i prywatność, nawet w sercu miasta. Aromat kwiatów spowijał przestrzeń niczym miękki szal, kładąc się wśród ciemniejących w świetle wieczoru klombów i starannie utrzymanych drzew, sięgał w stronę gości, uśmiechając się tajemniczo i zapraszając dalej, w stronę posiadłości i kryjącego się za nią dalszego, bardziej rozległego parku.
Mattia mocniej ścisnął dłoń Salomei, poprowadził ją w stronę budynku. Nachylił się do niej.
— Od razu przypominają mi się urodziny Pankracego i Euclio.
— Spodziewasz się, że przyjdzie ktoś pokroju Wolanda?
Mattia parsknął serdecznym śmiechem, pozwolił służącemu otworzyć przed nimi drzwi i wprowadził Salomeę do przestronnego przedsionka.
— Nawet jeśli, to na pewno nie będzie władał czarną magią. Martwi mnie co innego — westchnął, może nieco przesadnie.
— Co takiego?
— Obawiam się, że iferyjskie przyjęcia nie spełnią standardów, do jakich jesteś przyzwyczajona i będziesz się nudzić. Wiesz, nie mamy tu aż tylu magów, nikt nie jest w stanie przywołać iluzji całego podwodnego miasta. Nie można liczyć na portale przenoszące na dno oceanu, barwne rybki, urocze żółwiki ani gromadę trytonów serwujących przekąski…
Salomea popatrzyła na niego, na dnie jej spojrzenia zaigrało ciepło.
— Ale ty tu jesteś. Doprawdy, nie chcę i nie potrzebuję niczego więcej.
Mattia zrezygnował ze wszystkich swoich czarujących wypowiedzi, gładkie słowa mu się rozsypały, ale mężczyzna się tym nie przejął. Zamiast tego uniósł dłoń Salomei nieco wyżej, przelotnie musnął wierzch ustami.
Kolejny służący poprowadził ich dalej, zaprosił w wyłożone drogą boazerią i puszystymi dywanami wnętrze posiadłości, pozwolił minąć kunsztowne obrazy, dał nacieszyć oczy wystawionymi w strategicznych miejscach bibelotami.
A kiedy goście dowiedzieli się już, jak bardzo markiza opływa w dostatki, dwójka służących otworzyła przed nimi ciężkie, ozdobne drzwi, prowadzące do głównej sali. Mattia wszedł, omiótł wzrokiem pomieszczenie.
Stali u szczytu schodów, mając widok z lotu ptaka na pozostałych bawiących się gości i stworzone do przyjęć miejsce, stanowiące samo serce posiadłości markizy Hillington. Wypastowana na wysoki połysk podłoga lśniła miodową barwą, zdobiące ściany lustra nadawały pomieszczeniu głębi i przestrzeni, z sufitu skapywało złoto rozświetlonych żyrandoli, zaś wzrok sam podążał dalej i dalej, ku rozwartym na oścież drzwiom prowadzącym do ogrodu. Wystawiono nieco stołów z przekąskami, gdzieś z boku sączyła się łagodna muzyka, przyćmiona nieco szmerem rozmów, pojedynczych śmiechów. Goście siedzieli, zebrani w kameralne grupki, niczym barwne ptaki przycupnięte wśród strategicznie rozstawionych kanap i foteli.
Nieco dalej, w głębi pomieszczenia, dało się dostrzec parkiet. Tańczące pary płynnie sunęły w takt muzyki, a ozdobne suknie mieniły się w złotym świetle kandelabrów niczym szkiełka w kalejdoskopie.
Mattia przebiegł wzrokiem po znajomych twarzach, subtelnym gestem zwrócił uwagę paru osób. Gdy zdecydował, że już wystarczająca liczba twarzy skupia się na nim i uśmiecha, ponownie wyciągnął dłoń do Salomei. Stanął nieco dalej, dwornie zakładając drugą rękę za plecy. A następnie poprowadził kobietę schodami w dół, samym ich środkiem, tam gdzie tak naturalnie zbierała się uwaga wszystkich gości.
Oczywiście, że Salomea przyciągnęła ich uwagę. Na przyjęcie wprowadził ją przecież tak, jak wprowadzano władczynie dalekich krajów, zaś jej ciemniejsza skóra i długie włosy o niespotykanym kolorze, połączone jeszcze z egzotycznym strojem i bogactwem biżuterii sprawiały, że mocno wyróżniała się na tle bladych twarzy i modnych w tym sezonie koronek. Wygląd i odmienność przyciągały wzrok i teraz Mattii była w tym głowa, by udowodnić, że zapierająca dech w piersiach uroda Salomei jest bodaj najmniejszym z jej przymiotów.
Zaczęli od powitania markizy Hillington. Starsza kobieta jak zwykle rozpływała się w uśmiechach, zadała nieco uprzejmych pytań na rozpoczęcie konwersacji. Ilość czasu, którą im poświęciła, stała się zadowalająca, potem szczodra, w końcu zaś niestosowna i markiza została zmuszona do porzucenia zadawania kolejnych pytań o daleką Sallandirę, na rzecz zajęcia się pozostałymi gośćmi. Mattia uśmiechnął się, odprowadził Salomeę w stronę niewielkiej wysepki kanap i stolików, strategicznie zlokalizowanej przy egzotycznych, słodkich przekąskach. Kobieta z wprawą godną snajpera znalazła wśród nich kruche ciasteczka z kandyzowaną pomarańczą. Czy Mattia zasugerował ich obecność markizie w listach, które wymieniali te parę miesięcy temu? Skądże znowu.
I podobnie, jak w teatrze, astrolog uśmiechał się czarująco, zręcznie prowadził rozmowę ze swymi licznymi znajomymi, starając się skierować ją z plotek i tego, co ostatnimi czasy dzieje się w towarzystwie, na coś bardziej uniwersalnego i trwałego. Coś, co zainteresowałoby Salomeę i coś, co sprawiłoby, że mogłaby podzielić się swoją wiedzą. Ledwie chwila wystarczyła, by rozmowa popłynęła dużo bardziej gładko, niż kobieta mogłaby przypuszczać. Uśmiech wciąż błąkał się na ustach astrologa, gdy z satysfakcją zerkał na błyszczące oczy Salomei, tłumaczącej jakieś koncepty, gdy przenosił wzrok na twarze zebranych wokół niej osób, przechylających głowy w zasłuchaniu, marszczących brwi w skupieniu, chłonących każde słowo.
Cudowna, nieprawdaż? mówiło to spojrzenie i z każdą mijającą chwilą Mattia coraz mniej krył w nim te emocje. Jego dłoń niezobowiązująco podpierała rękę Salomei, kciuk równie niezobowiązująco przesuwał się miarowym tempem wzdłuż krawędzi dłoni.
Ale nie przyszli tu jedynie po to, by rozmawiać z coraz to nowymi osobami. Gdy Salomea odstawiła kolejny kieliszek wody, gasząc pragnienie, zaś jej palce nie sięgały już następnych ciastek, Mattia postanowił, że czas na nowy element programu. Wyciągnął dłoń do kobiety, ta zaś spojrzała na niego z początkowym zdziwieniem. Zaraz jednak jej wzrok przeszedł do spojrzenia Mattii, które skrzyło się jakimś łobuzerskim blaskiem, zapowiadając tylko jedną rzecz.
— Zatańczymy?
Salomea wstała, jej palce splotły się z palcami Mattii, złote pierścionki zalśniły w świetle licznych lamp, zaś usta wygięły się w łagodnym uśmiechu. Kobieta skinęła głową, nic więcej nie było już potrzebne.
Zdawało się, że pozostali goście zniknęli, rozpłynęli się we mgle, gdy Mattia prowadził Salomeę ku nieodległemu parkietowi, zaś muzyka dobiegajaca od strony skromnej orkiestry stopniowo coraz bardziej ich spowijała, niczym wzbierająca rzeka.
— Nie do końca pamiętam wasze tańce — przyznała cicho Salomea, uciekając spojrzeniem w stronę parkietu.
Mattia przypatrzył mu się nieco dłużej, kącik ust uniósł się w uśmiechu, blask zaiskrzył w oczach.
— Myślałem o tym…
— I co wymyśliłeś?
— Pawanę — odparł z szelmowskim uśmiechem. — To samo tempo, a jeśli zmienimy nieco figury, wciąż będziemy pasowali do tego, jak poruszają się pozostałe pary.
Lekki niepokój odbił się na twarzy Salomei.
— Nie wiem, czy to będzie dobrze odebrane.
— Będzie, nie martw się. — Mattia przyciągnął ją nieco bliżej. — Przecież jesteś królową parkietu.
Fraza zbiegła się, wyciszyła, tańczące pary łagodnie zwolniły, co poniektóre zeszły z parkietu. Mattia skorzystał z okazji, wprowadził Salomeę na sam środek. Jej nieco zaniepokojone spojrzenie uspokoił jednym z bogatego wachlarza swych licznych uśmiechów.
— Nie martw się. Jak ja mówię, że w sytuacji towarzyskiej będzie dobrze, to będzie dobrze.
— Czyli pawana?
— Wychodzi nam naturalnie, czyż nie?
Nowa melodia wypełniła ciszę, wkradła się między strojne pary, zaprosiła do nowego tańca. Mattia wyciągnął dłoń, ledwie opuszki jego palców zetknęły się z dłonią Salomei. A potem wybrzmiała przygrywka, zaczął się pierwszy takt, stopy ruszyły, zakreślając na parkiecie dobrze znane kroki. Tylko jedna para wyłamywała się z tego, co tańczyły wszystkie inne, przechodząc jednak w takt melodii tak, jak pozostali.
Pawana była grzecznym tańcem. Dłonie stykały się ledwie opuszkami, tancerze byli od siebie odlegli w stosowny sposób, zaś ruchy były dostojne, pełne namaszczenia i powagi. Czy Mattia zamierzał godzić się na taniec aż tak pozbawiony tej dodatkowej, bardziej emocjonalnej iskry?
Oczywiście, że nie.
Jego spojrzenie zatopiło się w rubinie, palce odrywały się od dłoni Salomei tylko wtedy, gdy musiały, a i to z pewnym sugestywnym ociąganiem. Pawana, do tej pory tak grzeczna i stosowna, zyskała jakiegoś rodzaju napięcia, nierozwiązania, niepokoju. Uśmiech Mattii, do tej pory uroczy i niezobowiązujący, stał się bardziej drapieżny, nabrał jakiegoś rodzaju zmysłowości, zaś przeciągnięte figury, nieco zbyt bliskie obroty i przejścia sprawiały, że temperatura na parkiecie zdawała się podnosić w niewytłumaczalny sposób.
Muzyka płynęła dalej, kolejne takty wybrzmiewały i niknęły, pozostałe pary zdawały się rozpłynąć w niebycie, pozostał tylko Mattia z Salomeą – zespoleni niewytłumaczalnym, gorącym magnetyzmem. I w końcu ostatnia nuta stała się jedynie wspomnieniem, Salomea wylądowała nieznacznie przegięta, wprost w ramionach astrologa. Mattia uśmiechnął się szelmowsko.
— Co byś powiedziała na mały spacer po ogrodzie?
Odpowiedziała mu uśmiechem, splecione dłonie rozłączyły się tylko na moment, by Salomea chwyciła się ramienia astrologa. A potem oboje zniknęli w półmroku ogrodów, odprowadzani szeptami i oddalającą się muzyką, sączącą się wciąż od strony orkiestry.
Noc wciąż była jeszcze młoda, zaś Mattia miał nieodparte wrażenie, że nie ostatni raz spędzili nieco czasu na parkiecie.


Rozległo się pukanie do drzwi. Mattia odłożył książkę, wstał z fotela, poprawił koszulę.
Powoli dochodziło południe, jednak on wciąż pozostawał nieubrany i z pustym żołądkiem. Poprzedni wieczór spędzili dość intensywnie, jednak jako że większość ciężaru konwersacji i wrażeń spadła na Salomeę, Mattia postanowił dać się jej wyspać i nie budzić zbyt wcześnie. Ale gdy czas mijał i mijał, zaś poranek powoli zmieniał się w następną porę dnia, astrolog doszedł do wniosku, że co za dużo to niezdrowo. Poza tym miał przecież plany na ten dzień, zaś znając Salomeę, byłaby rozczarowana, gdyby przez zbyt długie spanie nie udało się ich zrealizować.
Mattia podszedł, odtworzył. Za drzwiami – sługa już szykował się do tego, by wjechać do pokoju z wózkiem zastawionym jedzeniem. Hrabia podziękował mu uśmiechem, sam wziął tacę, a następnie zniknął za drzwiami. Zamierzał sam obudzić Salomeę.
Bezszelestnie wślizgnął się do pokoju, a w pomieszczeniu od razu rozniósł się przyjemny, pobudzający aromat świeżo zaparzonej kawy. Salomea poruszyła się wśród poduch. Mattia podszedł bliżej, postawił tacę na stoliku nocnym, ostrożnie przesuwając znajdujące się na nim drobiazgi. A potem przysiadł na skraju łóżka, odgarnął purpurowe włosy. Przez chwilę pozwolił sobie po prostu sycić oczy widokiem śpiącej Salomei, przebiegał wzrokiem po rysach twarzy, które tak dobrze znał. Po delikatnej firance ciemnych, długich rzęs, po charakterystycznym kształcie nosa, po tych pełnych ustach. A potem nachylił się, złożył na skroni czuły pocałunek.
— Obudź się, skarbie — powiedział miękko.
Salomea odetchnęła głębiej, dłoń mocniej zacisnęła się na rogu kołdry. Mattia uśmiechnął się, odsunął na moment. Przeczesał palcami jej włosy, nawinął długie pasmo na dłoń, pozwolił kosmykom przelać się z powrotem na poduszki, a słońcu – zaigrać złotem wśród purpurowych splotów.
— Mea?
Zmarszczka pojawiła się przelotnie między brwiami kobiety, lecz prócz tego nie stało się nic więcej.
— Cóż za śpioch — powiedział do siebie, pochylając się ponownie, składając kolejny pocałunek, tym razem na policzku. — Dzień już wstał, zbudź się, słońce.
Słońce wydało z siebie jakiś niezbyt koherentny dźwięk i podjęło próbę przewrócenia się na drugi bok. Mattia westchnął ciężko.
— Kawa stygnie.
Salomea znów się poruszyła, tym razem nieco bardziej, w końcu otworzyła oczy. Omiotła półprzytomnym wzrokiem pomieszczenie, wreszcie zogniskowała go na Mattii, obdarzyła go zaspanym uśmiechem.
— Która godzina?
— Dochodzi południe — poinformował ją ze śmiechem.
Salomea uniosła brwi, uniosła się na poduszkach.
— Niemożliwe.
— A jednak.
Kobieta pokręciła głową, mruknęła coś pod nosem, odgarnęła wciąż potargane włosy i spróbowała wstać. Mattia nachylił się do niej, z czułością dotknął policzka.
— Spokojnie, nigdzie nie musisz się spieszyć.
— Spóźnimy się — wymamrotała.
— Na co?
Salomea zamrugała, puściła trzymany w dłoniach rąbek kołdry, znów opadła głębiej w poduszki. Mattia pozwolił sobie na krótki moment milczenia i bezruchu, pozwolił sobie zanurzyć się w tym ciepłym, miękkim uczuciu, jakie wezbrało mu w sercu.
— Jesteś przeurocza, jak jesteś taka zaspana — zaśmiał się.
To mówiąc zgarnął tacę ze śniadaniem ze stolika, wprawnym ruchem sprawił, że rozłożyły się umieszczone w podstawie nóżki. A potem postawił tacę z jedzeniem na kolanach Salomei, sam wcisnął się obok, ni to siedząc, ni to leżąc u jej boku. Ciemne palce sięgnęły w kierunku imbryka z kawą.
— Mattia, jadłeś coś?
Astrolog pokręcił głową, poprawił się znów na łóżku i oplótł kobietę ramionami, układając policzek na jej ramieniu. Salomea sięgnęła po rogalika, oderwała koniec, posmarowała dżemem. Mattia nie wykonał żadnego ruchu, by też sięgnąć po coś do jedzenia.
— Nie jesteś głodny? — spytała Salomea, zerkając na niego z lekkim niepokojem.
— Jestem głodny, ale mam zajęte ręce — powiedział, miarowo przesuwając dłonią po jej żebrach. — I pewnie zemdleję z głodu w podróży, jak tak dalej pójdzie.
Usta Salomei zadrżały w lekkim uśmiechu, gdy wsunęła do nich kęs pieczywa. Smukłe palce oderwały kolejny kawałek rogalika, tym razem jednak kobieta nie zdecydowała się na dżem, wybrała za to nieco słodkiego kremu z orzechów. Podsunęła Mattii, ten zjadł ze smakiem.
— Kto to słyszał, żeby pasza jadł mi z ręki.
— Korzystam ze swego przywileju. — Astrolog umościł się wygodniej, omiótł wzrokiem pozostałe rzeczy na tacy. — Dostanę teraz z powidłami?


Śniadanie stało się tylko wspomnieniem, zaś gdy Salomea zajęła się wybieraniem swego stroju na ten dzień, Mattia zajął się korespondencją. Mężczyzna przeszedł przez pokój, usiadł z koszykiem na kanapie, przebiegł palcami po tych niewielkich kopertach.
— Nie mów mi, że rano przyszło coś nowego — rzuciła Salomea, pojawiając się zza parawanu, zasiadając przy toaletce i zbierając z blatu szczotkę.
— Owszem, i to całkiem sporo — odparł astrolog, otwierając pierwszy z brzegu bilet, przelatując wzrokiem treść i po chwili odkładając go obok, na siedzenie. Wziął następny, zerknął przez ramię. Salomea potrafiła się bardzo szybko uczesać, gdy sytuacja tego wymagała. Mattia sięgnął końcu po tę właściwą kopertę.
— Och, popatrz — powiedział z dobrze udawanym zaskoczeniem. — w ogrodzie botanicznym ma być oficjalne otwarcie oranżerii, po renowacji i modernizacji.
Salomea rzuciła mu spojrzenie w tafli zwierciadła.
— Mieliśmy wracać.
— Będzie te można kupić nasiona jakichś egzotycznych roślin, Ayrenn by się ucieszyła. Może przydadzą się do czegoś Serafinowi?
Salomea westchnęła.
— Potem nie będzie — dodał Mattia, wstając, podchodząc bliżej, dotykając ramienia kobiety. — Poza tym zasługujesz na nieco odpoczynku, wczorajszy dzień był intensywny.
— Znów przekładamy wyjazd.
— Ale nie bez powodu. I co się stanie, jeśli wyjedziemy te pół dnia później?
Salomea odłożyła szczotkę, podniosła dłonie, by wziąć się za splatanie swego warkocza,ale Mattia był szybszy. Jego palce zanurzyły się w purpurowych splotach, kobieta uśmiechnęła się ze zrezygnowaniem.
— Niech już będzie po twojemu…
— Po mojemu? — Mattia parsknął śmiechem. — Los się do nas uśmiechnął, dając szansę zrobienia czegoś produktywnego, a ty mi mówisz, że to wszystko „po mojemu"?
— Los ostatnio często się do nas uśmiecha.
Mattia niezobowiązująco uciekł gdzieś wzrokiem, sięgnął po jedną z rozłożonych na blacie toaletki wstążek.
— Los czasem się uśmiecha, nie ma w tym nic złego…
— Ostatnio zbyt często i zbyt szeroko.
Mattia przewiązał warkocz wstążką, pochylił się, pocałował czubek głowy Salomei.
— Spędzasz ze mną tyle czasuu, to wydaje ci się, że cały świat jest weselszy. — Pochylił się niżej, zamruczał jej do ucha: — To urocze.
Kobieta parsknęła śmiechem, pokonana.
— Mówiłam ci już, że jesteś niemożliwy?
— Owszem — sięgnął, uniósł jej dłoń, musnął wargami opuszki palców — ale nigdy mi się to nie znudzi.


— Dlaczego suche pastele? Myślałam, że poszedłeś po farby.
Mattia uśmiechnął się enigmatycznie.
Szli właśnie w stronę ogrodu botanicznego, zaś astrolog przypadkiem przypomniał sobie, że ma do odbioru przygotowaną i wykonaną dla niego kasetkę przyborów malarskich, przydatną do malowania w plenerze. Sprytnie rozkładała się w wygodną podstawkę, do tego z boku dało się wsunąć nieco papieru lub cały szkicownik, czyniąc całość ideałem jeśli chodziło o łapanie przypływów weny wśród dzikiej przyrody. Mattia był bardzo zadowolony z końcowego wyniku, nie mógł się doczekać, aż Salomea go przetestuje.
— Prawda, częściej widzisz mnie jednak z farbami. Ale wiesz co? Pomyślałem, że potrzeba mi nieco odmiany, a poza tym może jeśli będę miał pastele pod ręką, będę ich więcej używał. — Wzruszył ramionami.
— Albo nie będziesz ich używał wcale, jeśli w końcu nie spełnią twoich oczekiwań.
Mattia parsknął śmiechem.
— To też alternatywa. Liczę jednak na tą pierwszą.
Ogród botaniczny przywitał ich wysoką, żeliwną bramą, uchyloną zapraszającym gestem. W środku – chwila wytchnienia od zgiełku i dusznego gorąca miasta, powódź zieleni i zapachów, przetykanych feerią egzotycznych barw i kształtów. Wśród schludnie poprowadzonych, żwirowych alejek, symetrycznie usadzone klomby rzadkich roślin, opatrzonych charakterystycznymi tabliczkami z informacjami. Salomea sunęła z gracją wśród roślin, zwiewna szata upodabniała ją do jednego z niezwykłych kwiatów, zaś Mattia mimowolnie wrócił myślami do tych wszystkich spacerów i rozmów, które odbyli w Wieży Arcymaga. Uśmiechnął się.
Ścieżka wiła się przez pewien czas między roślinami, przebiegała pod łukami bluszczu i licznych odmian róż. Mattia niby przypadkiem i zupełnie w nieplanowany sposób prowadził Salomeę w sobie tylko znanym kierunku, pozwalając obojgu zagłębić się w mniej uczęszczane części ogrodu. Tu było już nieco mniej osób, odgłosy ściszonych rozmów ustępowały spokojnemu szumowi wiatru wśród liści i śpiewowi niewidzialnych wśród gałęzi ptaków.
— Może usiądziemy? — zasugerował Mattia, wskazując skrytą wśród zieleni ławkę.
Tak miłe miejsce, aż dziwne, że pozostało dla nich wolne. Astrolog nie wspominał, że na jego prośbę przez większość dnia na ławce wygrzewała się zbłąkana tabliczka „świeżo malowane" odstraszająca potencjalnych siadających. Ot, drobiazg o który Mattia poprosił jednego ze swych znajomych zajmujących się ogrodem.
Salomea przysiadła na ławce.
— Ile jeszcze czasu do otwarcia oranżerii?
— Wystarczająco, by wypróbować moje nowe pastele — Mattia zajął miejsce u jej boku, ułożył na kolanach płaskie, drewniane pudełko.
Mosiężne zapięcia kliknęły, wieko się uchyliło, ukazując bogactwo kolorów. Salomea nachyliła się, przebiegła wzrokiem między pastelami. Mattia uśmiechnął się kątem ust – lubił to zaciekawione spojrzenie. Wysunął skrytą z boku podstawkę, wyciągnął nieco papieru, włożył w dłonie Salomei.
— Przecież to ty chciałeś rysować…
— Ale chciałem też wiedzieć, jaka jest twoja ocena nowych pasteli — Mattia zwrócił wzrok ku rozciągającego się z ławki widokowi. — Powiedziałbym, że poszczęściło nam się z wyborem miejsca, nie sądzisz?
Salomea przyjrzała się widokowi.
Osłaniające ławkę klomby i róże stanowiły subtelną, zieloną ramkę otulającą rozciagającą się przed nimi panoramę ogrodu. Bliżej widać było niewielki labirynt gęstego, kolczastego żywopłotu, nieco dalej, niczym odłamki lustra, w świetle słońca lśniły małe, marmurowe fontanny. Jeszcze dalej – sad rozkwitłych drzew owocowych, dopiero za nim, w tle, ta charakterystyczna, fantazyjnie wzniesiona kopuła odnowionej oranżerii. Coraz niżej schodzące słońce przeświecało przez szklane tafle, igrało na złocistych zdobieniach dachu, zaglądało ciekawsko do środka, obserwując egzotyczne rośliny.
Salomea poprawiła podstawkę, przypięła mocniej kartkę. Przez pewien czas mierzyła wzrokiem widok, potem sięgnęła dłonią ku wąskiemu rysikowi, by zacząć wstępny szkic. Uśmiech Mattii poszerzył się, mężczyzna też wziął jakiś rysik, ten nieco twardszy, zaczął zastanawiać się nad tym, co w tym widoku najbardziej przyciągało jego uwagę. Zastanowił się, zwrócił spojrzenie w bok. Nie, nie miał co się oszukiwać, że róże są tu najciekawsze. Przecież tak dobrze rysowało mu się ludzi.


Kolejny wieczór nadszedł, Mattia jak zwykle sięgnął po koszyk, leniwie przeglądał koperty. Salomea wodziła wzrokiem za jego palcami, astrolog nie doszukał się w tym wzroku większego niż zazwyczaj skupienia, przeoczył lekką podejrzliwość malującą się na dnie oczu.
Tak jak zwykle, pierwsza z losowo wyciągniętych kopert wylądowała otwarta wśród poduszek na kanapie, treść bileciku została przeczytana i odnotowana, nic więcej nie trzeba było robić. Potem był drugi liścik, potraktowany w ten sam sposób – przeczytany, przyjęty, odłożony. A potem Mattia wybrał jakąś inną kopertę, nieco grubszą, lekki uśmiech pojawił się na jego wargach zanim jeszcze przełamał pieczęć. Rozwinął list, przelotnie przebiegł wzrokiem treść.
— O, to będzie ciekawe — powiedział, podnosząc wzrok na Salomeę. Ta stała przy oknie, niby od niechcenia muskając opuszkami wychylający się z wazonu kwiat.
— Co takiego się wydarzyło?
— Wygląda na to, że baron Winfield zaprasza nas do opery, jutro wieczorem. — Odrzucił liścik na blat stolika, wstał, podszedł bliżej okna. — Opowiadałem ci kiedyś o iferyjskiej operze – to doprawdy fortunny zbieg okoliczności…
— Zbieg okoliczności? — spytała Salomea, unosząc nieco brew, wspierając dłonie na biodrach.
Mattia zatrzymał się na moment, przesunął spojrzeniem po kotarach, po wygaszonym kominku, potem zawiesił je na jednym z niewielkich obrazków zdobiących ścianę. Wrócił nim do Salomei, posłał jej niewiele mówiący uśmiech.
— Który to już fortunny zbieg okoliczności w tym tygodniu?
Uśmiech nieco się poszerzył, Mattia znów uciekł gdzieś spojrzeniem, niezobowiązująco podszedł bliżej.
— Jesteś bardzo piękna, Salomeo.
Kobieta prychnęła.
— Przyznaj się – zaplanowałeś to wszystko.
— … i taka bystra.
Mattia podszedł jeszcze bliżej, otoczył ją ramieniem i przyciągnął do siebie.
— Myślałeś, że się nie zorientuję?
— Wiedziałem, że się zorientujesz, ale miałem nadzieję, że zrobisz to nieco później — przyznał ze śmiechem, a potem nachylił się, złożył na jej ustach czuły pocałunek. — Nie gniewaj się, to wszystko w twoim dobrze pojętym interesie.
— Jestem do tyłu z pracą…
— Jak inaczej wyciągnąłbym cię z biblioteki i archiwum?
— Cała ta maskarada tylko po to, żeby wyciągnąć mnie z biblioteki i archiwum? Że niby nie wiedziałeś, że doża będzie chory i że całe spotkanie będzie przesunięte? A potem bilety, zaproszenia, pełno zajęć?
Dłonie Mattii przesunęły się wzdłuż jej żeber, powoli przeszły w stronę pleców, łopatek. Uśmiech mężczyzny stał się jednocześnie bardziej miękki i nieco poważniejszy.
— Nie tylko po to. Ale nie zgaduj już — pocałował ją w czoło — wszystko ci niedługo powiem.
Salomea patrzyła na niego przez moment, dłoń wyciągnęła się, dotknęła policzka astrologa. Kącik ust nieznacznie uniósł się pod tym dotykiem, Mattia przechylił głowę, mocniej wtulając się w jej dłoń.
— A podobno nie potrafisz mieć przede mną tajemnic.
— Bo nie potrafię — odparł cicho. — Przynajmniej nie na długo.


— Nie wiedziałam, że można tak po prostu dołączyć do już trwającej konferencji.
Poranek wstał świeży i rześki. Mattia żałował nieco, że cały ten piękny dzień spędzą w chłodnych murach Uniwersytetu, jednak gdy zerknął w bok, na skupione spojrzenie Salomei, na zainteresowanie błyszczące w oczach i to charakterystyczne wyczekiwanie, gdy za każdym mijanym zakrętem spodziewała się zobaczyć ozdobną, rozwartą bramę prowadzącą ku uniwersyteckiemu kampusowi, te uczucia błyskawicznie się rozwiały.
— Nie można — odparł Mattia z tym charakterystycznym uśmiechem błąkającym się na ustach.
— Chyba, że w komitecie organizacyjnym jest twój znajomy.
— O cóż mnie posądzasz? Oczywiście, że nie tylko. Potrzebowałem jeszcze dobrych argumentów.
— Jakich?
— Zapowiedziałem obecność astrolożki z dalekiego kraju.
Krok Salomei zwolnił.
— Jestem nowicjuszką w temacie, to było na wyrost… Powiedz, że żartujesz.
— Nie żartuję, ale nie bój się. Nie odstąpię cię na krok, a ty świetnie sobie poradzisz.
— Isidoro ci to powiedział?
— Nie musiał — Mattia posłał jej pogodny uśmiech. — Ja to wiem.
Niepewność wciąż odbijała się w rubinowych oczach. Mattia podniósł dłoń kobiety, musnął wierzch ustami. Już jego była w tym głowa, by mimo tego niepokoju Salomea dobrze się bawiła.


Wykład się skończył, w starodawnej, archaicznej auli rozbrzmiały gromkie brawa. Wsiąkły w ciemne drewno dostojnych ław, utonęły w ciężkich kotarach skrywających częściowo okna, spłynęły ku podium i prelegentowi, po drodze budząc paru szacownych profesorów. Mattia nachylił się do Salomei:
— I jak wrażenia?
— Wszystko zrozumiałam — powiedziała, bijąc brawo i lekko nachylając się do astrologa.
— Coś cię zainteresowało?
— Algorytm przeliczania wpływu Saturna na całą wróżbę. Wydaje mi się, że był zbyt pobieżnie przedstawiony.
Brawa ucichły, prowadzący sesję wskazał w stronę prelegenta.
— A teraz zapraszam do pytań i dyskusji.
Mattia znów nachylił się do Salomei.
— Możesz teraz zapytać.
Ktoś podniósł dłoń, prowadzący go wywołał, rozpoczęła się dyskusja. Salomea poruszyła się na swym siedzeniu.
— Nie, znajdę to potem…
— Gdzie? — Mattia znów się uśmiechnął.
— W książkach? — zwróciła się do niego. — Spytam Isidoro…
Astrolog pokręcił głową. Podniósł odważnie dłoń, od razu przyciągnął uwagę prowadzącego. Mężczyzna wskazał na niego, Mattia wstał, jego głos rozbrzmiał w najdalszych krańcach auli.
— Mam pytanie o algorytm przeliczania wpływu Saturna na całą wróżbę. Czy mógłbym prosić o przybliżenie mi szczegółów tej procedury?
— Och, dziękuję, doskonałe pytanie — ucieszył się prelegent. — Jeśli chodzi o sam algorytm…


Przerwy między wykładami zawsze wydawały się Mattii za krótkie – nie miał czasu ani rozprostować nóg, ani odpocząć od całej tej ilości przekazywanej wiedzy, ani tym bardziej porozmawiać z pozostałymi uczestnikami konferencji o czymś bardziej codziennym, niezwiązanym z pracą i astrologią.
Wrota auli otwarto, astrologowie wylali się do przyległego holu, niemal od razu uformowały się jakieś grupki; ktoś głośniej mówił, kto inny intensywnie gestykulował. Mattia przyjrzał się podążającej u jego boku Salomei, w duchu pokręcił głową nad jej niezmordowaną siłą umysłową. Jej skupiony wzrok przebiegał wśród zebranych, zaś Mattia uważnie badał, na której twarzy zatrzymuje się na dłużej.
— Wykład profesor Somerville był interesujący? — spytal Mattia, wyławiając z tłumu charakterystyczne, symetryczne upięcie długich włosów starszej astrolożki.
— Tak. Jej badanie zjawiska magnetyzmu słońca rzuca bardzo ciekawe światło na połączenie tego z wpływem Wenus.
— Hm, faktycznie brzmi ciekawie — odparł astrolog, przeciągając głoski, uśmiechając się nieco. — Chodź, podejdziemy do niej.
— Profesor z kimś rozmawia.
— To porozmawia teraz z nami.
Dłoń Salomei zacisnęła się w okolicach jego łokcia.
— Nie możemy tak po prostu podejść…
— Profesor to nie sayyid, nic się nie martw, żadne dodatkowe elementy etykiety nie są nam potrzebne. Poza tym – profesor zna mamę, byłoby wręcz niestosownie, gdybym się chociaż nie przywitał.
Salomea westchnęła, pokręciła głową.
— W takim razie prowadź.


Wieczór zapadał, gdy Mattia zaprowadził Salomeę na najwyższe piętro restauracji. Daleko od głównej sali i pozostałych gości, piętro oferowało nieco spokoju, ciszy i intymności. Zasłonięte loże wychodziły na niewielkie, otwarte balkony, rozstawione tu i tam świeczniki migotały tajemniczo w subtelnym ruchu nocnego powietrza. Zdawało się, jakby miejska noc wlewała się nieśmiało do sali, z ciemnością firmamentu usianego srebrem gwiazd, ze złocistymi błyskami usypiającego powoli miasta.
Spędzili już czas w różnych restauracjach, jednak tu czuć było, że coś jest inaczej, że atmosfera jest w jakiś sposób inna.
Salomea zajęła miejsce z boku wygiętej, szerokiej kanapy, spojrzała z wyczekiwaniem na Mattię. Kelner się nie pojawił, na stoliku już stały przekąski, zaś astrolog sam zajął się napełnieniem dwóch wysokich kieliszków. Podał jej jeden, przyjęła skinąwszy głową. Mattia usiadł u jej boku, otoczył ją ramieniem. Przez pewien czas milczał, zwyczajnie ciesząc się ciszą i momentem bliskości. W pewien sposób przypominało mu to czas w Wieży – konstrukcja była tak bogata i rozległa, a jednocześnie tak pusta, przebywała w niej ledwie garstka osób. Po tak długim mieszkaniu w siedzibie Gildii, gdzie mieszkało aż tyle osób, Mattia czuł się tam nieco samotny. Jak szybko jednak pozbył się tego uczucia, to zdawało się aż nieprawdopodobne.
Salomea oparła się o niego mocniej, kieliszek wrócił na blat, głowa ułożyła się na ramieniu, a usta znalazły się tuż przy uchu astrologa.
— Nie musiałeś, Mattia.
Mężczyzna przymknął oczy, uśmiechnął się.
— Wszystkiego się domyśliłaś.
— To za dużo, wystarczyłoby mi jedno wspólne popołudnie.
— Mi by nie wystarczyło — Drugi kieliszek wylądował na blacie, Mattia odwrócił się nieco, dłonią sięgnął policzka Salomei, kciukiem miarowo przesuwał po miękkiej skórze. — Gdybym mógł, dałbym ci gwiazdkę z nieba.
— Isidoro byłby niepocieszony, gdybyś zdewastował nocne niebo.
Mattia parsknął śmiechem.
— Królewski skarbiec to za mało.
— Wolę nieco czasu z tobą, niż jakiekolwiek skarbce.
—Czyli podobały ci się małe wakacje w Sorii?
— Jeszcze pytasz…
Mattia chciał coś jeszcze powiedzieć, ale słowa utonęły w czułym pocałunku, myśli rozpierzchły się pod miękkim dotykiem, który tak dobrze znał i jednocześnie tak bardzo go pragnął.
— W takim razie następny prezent też powinien ci się spodobać.
Mattia po omacku sięgnął do torby, Salomea ze zrezygnowaniem pokręciła głową.
— Wystarczy, Mattia, naprawdę… Nie musiałeś.
— Ale chciałem.
W dłoni astrologa pojawiło się pudełko - z ciemnego drewna, zdobione tym charakterystycznym, gwiezdnym motywem. Salomea obróciła je w dłoniach, przesunęła opuszkami wzdłuż oparcia.
— Czyli to koniec używania twoich kart?
— Trochę tak, trochę nie — odparł z łobuzerskim uśmiechem.
Salomea otworzyła pudełko, wydobyła talię kart. Z uwagą obejrzała wzór koszulek, potem obróciła je, przypatrzyła się obrazkom.
Masywny sfinks leżał wśród ogrodowej zieleni, złocąc się w świetle migoczących świec. Dalej magiczna wieża, ni to pękała, ni to wznosiła się wśród tajemniczych piasków. Familiarne sceny ujęte w dobrze znanym jej stylu.
— Sam je wszystkie malowałeś?
— Jak najbardziej.
Salomea przekładała w dłoniach kolejne karty, jej wzrok zatrzymywał się na każdym z obrazków. Uśmiech pojawiał się co jakiś czas, od czasu do czasu kobieta odwracała się, muskała wargami policzek astrologa, dotykała z czułością włosów.
— Niemożliwy — westchnęła, odkładając ostatnią kartę. — Ile czas ci to zajęło?
— Nie liczyłem, za dobrze się przy tym bawiłem.
Jej usta znów sięgnęły jego warg, dłoń pogładziła policzek.
— Dziękuję — powiedziała miękko, z czułością.
— Wszystkiego najlepszego, skarbie.
Przez moment trwał tak w łagodnej ciszy i bezruchu, ale w końcu poruszył się, jakby przypominając sobie coś.
— Mam jeszcze prezent od Isidoro – przepraszał, że nie mógł przyjść.
— Od Isidoro też?
— Oczywiście — Mattia uniósł brew, znów sięgnął do torby i wyjął stamtąd kolejne niewielkie pudełko. — Co prawda wziął sobie Serafina i pojechali w siną dal, ale o prezencie dla ciebie pamiętał.
Salomea otworzyła pudełko.
— Coraz mniej się denerwujesz, gdy Isidoro wyjeżdża gdzieś z Serafinem.
— Powiedzmy, że coraz bardziej ufam w dar mojego brata… choć może lepiej byłoby powiedzieć, że ufam zaufaniu, jakimś Serafin go obdarza.
Tymczasem zaś Salomea wydobyła z pudełka łańcuszek, na końcu którego kołysał się kryształ. Przejrzysty, lśniący jakimś dziwnym światłem w środku – a może to blask gwiazd odbijał się w geometrycznym wnętrzu? Kryształ miał przedziwny kształt – podejrzanie zagięty, zupełnie inaczej niż można było się spodziewać po tego typu przedmiotach, aż wydawało się kwestią czasu, aż wyprostuje się nagle albo pęknie. Ale co się wtedy miało stać? Salomea przez moment obserwowała swój prezent.
— Mattia, wiesz co twój brat mi dał?
— Nie mam pojęcia.
— Szczerze mówiąc – ja też nie mam pojęcia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz