wtorek, 21 czerwca 2022

Od Sophie - Piorun w butelce

Sophie była miejskim zwierzęciem, a jej kontakt z naturą ograniczał się do momentów, gdy musiała gdzieś podróżować. Doceniała piękno przyrody, jej różnorodność i wszelkie niespodzianki, którymi lubiła zaskakiwać ludzi, doceniała też uroki podróży. Ale nie lekceważyła tego, że jedno i drugie potrafiło być niebezpieczne.
Dlatego też tym bardziej doceniała postęp technologii oraz siłę ludzkiego umysłu; jego ciekawość świata, nieustępliwą ambicję, ciągły pęd, który pchał go wciąż do przodu. To tkwiło chyba w największej głębi ludzkiego serca – by na widok ciemności nie cofnąć się i nie kulić, tylko podnieść wyżej pochodnię i wkroczyć prosto w ziejącą czeluść. Bo tak często okazywało się, że czeluść ta wcale nie jest pełna groźnych bestii i demonów, ale interesujących rzeczy, które potrafiły pomóc. Jeśli człowiek zostałby zamknięty w komnacie o stu drzwiach i wszystkie prócz jednych byłyby otwarte, alchemiczka była pewna, że człowiek skupiłby się na otwarciu tych jednych zamkniętych.
Sophie oderwała się od tekstu, spojrzała przez okno.
Szyba spływała wodospadem lodowatej wody, szalejący wiatr bezlitośnie szarpał koronami drzew. Gwałtowna biel rozdarła ciemność, Sophie na moment zmrużyła oczy, oślepiona elektrycznym blaskiem. Chwila ciszy. Gniewny pomruk gromu.
Nietrudno było sobie wyobrazić, dlaczego w dawnych wiekach ludzie czcili siły natury, a burze i pioruny wywoływały w nich tyle lęku. Przecież były mordercze, wystarczyło jedno uderzenie z wysokości firmamentu, jeden piorun, na którego gniew nikt nie zasługiwał, by położyć człowieka trupem albo obrócić jego dom w słup ognia. Właśnie, ogień. Przecież i on potrafił być równie morderczy.
Sophie przeniosła wzrok na drugą stronę pomieszczenia.
Ogień leżał grzecznie w kominku, spokojnie chrupał sobie sosnowe polana. Zrozumiany i oswojony, jedyne co robił, to grzał Sophie stopy, nie rzucając się na żadne łatwopalne przedmioty w pokoju, nie obracając bezbronnych książek i papierów w kupkę popiołu. Niczego w życiu nie należy się bać, należy to tylko zrozumieć, jak mawiała madame Curie.
Znów blady rozbłysk, znów chwila ciszy. I ten charakterystyczny pomruk. Sophie wróciła do tekstu, wczytując się w starannie spisane litery.
Mathurin Gautier sam przesłał jej swoją publikację, w której starannie i krok po kroku opisywał sposób na to, jak we wnętrzu baterii zamknąć błyskawicę. Eksperyment był trudny, wymagający, do tego niebezpieczny. Ale nie niemożliwy. Ktoś już tego dokonał, Sophie na własne oczy widziała, że mężczyzna był w stanie z powodzeniem złapać błyskawicę i ją sobie trzymać.
— Zrozumieć i oswoić — mruknęła Sophie, znów zerkając na zamknięty w kominku ogień.
Ogień był niebywale ważny w alchemii. Alchemia była w końcu nauką o przemianach, zaś każda przemiana składała się z dwóch elementów – zniszczenia i kreacji. Dla wielu ogień był tożsamy ze zniszczeniem – w końcu z tych sosnowych polan niedługo nic nie zostanie, bo ogień potrzebował paliwa by płonąć, i potrafił sięgnąć po nie gdzie mu się tylko podobało. Jednak tak, jak z początku wiele konceptów wydawało się prostych i oczywistych, tak im bardziej człowiek zagłębiał się w dany temat, tym bardziej widział, że odpowiedź na wiele pytań powinna zacząć się od „To zależy". Ogień też potrafił tworzyć – łączyć metal z powietrzem, tworząc barwny proszek, który po połączeniu z wodą dawał kolejny element potrzebny przy alchemicznych przemianach. Ogień i powietrze, dary ziemi, potem woda. Wszystko zbiegało się w odwiecznym cyklu tworzenia i destrukcji, gdzie materia krążyła w koło, napędzana nieustannym strumieniem energii, pchana w odpowiednim kierunku wolą ludzkiego umysłu.
Sophie znów oderwała się od kominka, przez pewien czas wpatrywała się w tekst, jednak jej oczy nie poruszały się, wodząc za literami. Alchemiczka czytała już tekst kilka razy, jej chłonny umysł szybko przyswoił sobie kolejne akapity, zapamiętane słowa stały się tym jaśniejsze, bardziej oczywiste. Kobieta pozwoliła swoim myślom płynąć bez celu i kierunku czując, że oto jej mózg wchodzi w ten trudny do określenia stan, kiedy pomysły po prostu pojawiały się w jej głowie – bez konieczności myślenia nad nimi, bez trudu związanego z dopracowywaniem szczegółów, bez zmieniania koncepcji w trakcie albo natykania się na niemożliwą do pokonania ścianę. To był ten stan, na który Sophie zawsze czekała i zawsze miała wtedy pod ręką swój notes. Coś, co ludzie czasem nazywali boskim natchnieniem, iskrą geniuszu lub iluminacją.
Gruby zeszyt z ozdobną, rozkwitłą gałązką jaśminu na okładce i białymi, jeszcze nie zalanymi żadnymi odczynnikami kartkami, wylądował na kolanach alchemiczki. W dłoni – ołowiany rysik, jakim kobieta najczęściej pisała. Sophie zastygła w oczekiwaniu. Błyskawica rozdarła ciemność.
— Mam to — powiedziała Sophie i zaczęła w pośpiechu notować.


Nauka szybkim krokiem wychodziła z epoki, w której każdy naukowiec stanowił samotną wyspę pogrążoną w morzu książek i notatek, oderwaną od kontynentu, dryfującą w sobie tylko znanym kierunku. Nie, teraz nawet takie pozornie samotne wyspy tworzyły rozległe archipelagi, połączone siecią przeróżnych powiązań. Czasem ze zdradliwą rafą koralową między nimi, czasem z ciepłym prądem przyspieszającym żeglugę. W każdym razie – minął już czas, gdy jedna głowa mogła zawierać całą potrzebną wiedzę, a jeden człowiek dysponował wszystkimi umiejętnościami. Dla Sophie naturalnym więc było, że gdy jej projekt wymagał czegoś, czego nie obejmowała jej ekspertyza, powinna zwrócić się z tym do kogoś bardziej obeznanego w temacie.
— Latawiec? — dopytała Hotaru, unosząc nieco brwi i wycierając dłonie w leżącą na stole ścierkę.
Sophie zastała Hotaru tam, gdzie tancerka dość często przebywała, czyli w kuchni – kobieta pomagała Irinie upiec ciastka na deser następnego dnia, a że gildyjczyków było całkiem sporo, to i ciastek musiały być jakieś nieprzebrane ilości. Nawet nie licząc Antaresa i jego bezdennego żołądka, blacha za blachą wyjeżdżała z pieca, a ciastek i tak wydawało się zbyt mało. Alchemiczka przebiegła wzrokiem rozstawione na stole miski, do tego cały worek mąki, słoik miodu i górę jajek.
— Tak, chodzi o latawiec. Ale wiesz co? Wyjaśnię ci, jak będziemy zajmować się tymi nieszczęsnymi ciastkami.
Hotaru uśmiechnęła się, pokręciła głową.
— Naprawdę nie musisz mi pomagać, poradzę sobie — powiedziała widząc, jak Sophie bojowym gestem zawija rękawy.
— Wiem, że sobie poradzisz. Ale chciałabym dla odmiany popracować z czymś, czego mogę bezpiecznie dotknąć gołymi rękami.
Tancerka roześmiała się, a w kuchni od razu zrobiło się żwawiej i raźniej, gdy Sophie wzięła się za intensywne zagniatanie ciasta. A także wyjaśnianie, jakiego latawca potrzebuje i do czego będzie jej potrzebny. Hotaru wsłuchiwała się w jej słowa, od czasu do czasu zadawała jakieś pytania, unosiła z lekkim niepokojem brew. Dłonie znieruchomiały, podtrzymując rozbite jajko, gotowe by oddzielić białko od żółtka.
— Wiesz… to będzie musiał być bardzo specjalny latawiec — powiedziała w końcu.
— I właśnie dlatego potrzeba mi ekspertki.


A potem Sophie udała się do kolejnego eksperta.
Drzwi obserwatorium otworzyły się, nim zdążyła do nich zapukać. W wąskim przesmyku ukazała się twarz Isidoro. Astrolog uśmiechnął się przelotnie, gestem zaprosił do środka.
Sophie wkroczyła do pomieszczenia, a jej wzrok od razu padł na stojący na samym środku wielki teleskop. Skomplikowane maszyny zawsze skupiały jej uwagę, zaś teleskop zdecydowanie plasował się naprawdę wysoko na liście najbardziej skomplikowanych maszyn jakie mieściły się w budynku Gildii. Bo pierwsze miejsce należało oczywiście do jej ekspresu do kawy, on był w końcu bezkonkurencyjny.
Alchemiczka nieczęsto bywała w obserwatorium, choć przecież z Isidoro łączyło ją zamiłowanie do nauk ścisłych, zaś z Mattią – do mocnej i gorącej kawy. Do tego były jeszcze gry planszowe, próby nauczenia Mattii jazdy na bicyklu i mnóstwo innych elementów… Sophie z lekkim zaciekawieniem omiotła wzrokiem resztę pomieszczenia, prześlizgnęła się nim po półkach z książkami i dziennikami astrologicznymi, po szafce, w której bracia trzymali wszystkie swoje dodatkowe utensylia kreślarskie, po bliźniaczych biurkach, aż w końcu spoczął na ozdobnym astrolabium rozsiadającym się w rogu pomieszczenia.
Tymczasem zaś Isidoro zaprosił ją do tego niewielkiego, okrągłego stolika przy oknie. Sophie usiadła, położyła splecione dłonie na haftowanym w gwiazdy obrusie.
— Będę potrzebowała prognozy pogody — powiedziała wprost. — Bardzo dokładnej prognozy. Takiej z uwzględnieniem burz z piorunami.
— Burz z piorunami? — Brwi Isidoro nieznacznie się uniosły.
— Zaskoczyłam jasnowidza?
Mężczyzna uśmiechnął się przelotnie, wyjął z szafki jakieś pudełko. Podszedł do stolika, usiadł.
— Nie przewiduję każdego wydarzenia danego dnia. Wypatruję głównie nieszczęść.
— W takim razie skoro moja prośba cię zaskoczyła, to chyba dobrze? Żadnych nieszczęść na horyzoncie?
Isidoro otworzył pudełko, Sophie zerknęła do środka. Mężczyzna zaczął wykładać na stół jakieś dziwnie wyglądające, drewniane elementy.
— Jak na razie żadnych. Ale to się może zmienić.
Sophie wydęła wargi.
— Teraz to się droczysz.
— Możliwe.
Do drewnianych elementów dołączyła haftowana mata, jednak Sophie nie była pewna, czy to ta sama mata, której Isidoro tak często używał, czy też tym razem wyhaftowano na niej coś innego.
— Nie widziałam, żebyś wcześniej używał takiego zestawu.
— Prawda. — Mężczyzna odłożył pudełko na bok, umieścił drewniane elementy na macie i uśmiechnął się lekko. — To moja własna inwencja.
— Testowana?
— Owszem.
Może pytanie nie było do końca potrzebne, ale Sophie wolała sprawdzić wszystko dobre kilka razy.
Tymczasem zaś Isidoro odwrócił się, popatrzył przez moment w okno. Wzrok mężczyzny rozmył się, stracił na ostrości. Błękitne tęczówki pojaśniały, zalśniły barwą magii, gdy Isidoro przeniósł dłonie w stronę maty, położył je na tych drewnianych kształtach. Wzrok Sophie nie dostrzegał światła przelewającego się przez drewno, wibrującego wzdłuż wyhaftowanych na materiale linii. W nieuchwytny dla niej sposób magia Isidoro przenikała przez zasłonę przypadku i prawdopodobieństwa, sięgając tam, gdzie nie sięgały żadne ludzkie metody.
Sophie wyciągnęła swój notes, rozłożyła go na stoliku. Dłonie Isidoro, spoczywające wciąż na owych drewnianych elementach, zaczęły powoli się poruszać, niespiesznie przesuwając drewienka. A potem z ust astrologa wydobył się głos – dziwny, monotonny, jakby pozbawiony emocji. I zaczął układać się w kolejne daty.


Latawiec był gotowy, podobnie jak i reszta potrzebnych elementów. Długi fragment mocnego, jedwabnego sznurka, do tego drut, kilka pękatych gąsiorów – takich, w jakich Irina trzymała domowej roboty wino. Ale gąsiory nie były puste – Sophie umieściłą w nich jakieś coś, zaś stojący u jej boku Antares, choć słyszał tłumaczenie już trzy razy, nadal nie był pewien, jak alchemiczka zamierza łapać do butelek błyskawicę.
Chmury zbierały się na horyzoncie. Sophie rozstawiła wszystkie swoje sprzęty na polance, sama zaś stanęła na środku, trzymając w dłoni latawiec. Drut łączył go z butelkami, zaś alchemiczka pewną dłonią dzierżyła jedwabny sznurek. Kobieta tłumaczyła, że błyskawica grzecznie przebiegnie po drucie i czmychnie prosto do butelek, nie interesując się nawet jedwabnym sznurkiem, jednak jej tłumaczenie nie do końca trafiało do Antaresa. Rycerz zmarszczył brwi.
— Sądzę, że to jednak ja powinienem zająć się tym latawcem — powiedział po raz kolejny. Bo to nie było tak, że nie próbował sugerować kobiecie, że sam weźmie na siebie tę bardziej niebezpieczną część zadania. Sophie niestety należała do niebywale upartych niewiast, na dodatek upór swój podpierała faktami, a z czymś takim Antares po prostu nie był w stanie dyskutować.
Alchemiczka potrząsnęła głową.
— Nie, nie. Ty jesteś mi tu potrzebny, jakby wszystko poszło nie tak. Isidoro wspominał, że jest na to pewna szansa, a ja nie zamierzam ryzykować, jeśli mam wskazówki od jasnowidza — wyjaśniła po raz kolejny, zaś Antares po raz kolejny nie wyglądał na przekonanego.
Chmury przybyły zza horyzontu. Z niebios wydobył się gniewny pomruk.
— To na pewno twoja najmocniejsza tarcza?
Antares skinął głową, poprawił uchwyt. Sophie nie widziała, by mężczyzna wcześniej posługiwał się tarczą, jednak jak przystało na błędnego rycerza, dysponował tym rodzajem rynsztunku i nie wahał się go użyć by obronić niewiastę. A że niewiasta sama pakowała się w potencjalnie niebezpieczną sytuacją, zaś bronić jej trzeba było nie przed jakimś niewychowanym jegomościem, a raczej przed gniewem niebios i fizyki, to już była zupełnie inna sprawa.
— Ta na pewno wystarczy — zapewnił ją.
Wiatr się wzmógł, spadły pierwsze krople deszczu.
Sophie wyciągnęła w górę latawiec i pozwoliła, by pęd powietrza wyrwał go z jej ręki. Czerwony kształt wzniósł się błyskawicznie w górę, ciesząc się wolnością, momentalnie zaczął szarpać za jedwabny sznurek. Drut rozwinął się ze szpuli, metaliczny dźwięk utonął kompletnie w kolejnym pomruku burzy.
— Jak coś się wydarzy, to będzie tylko chwila — powiedziała głośno Sophie, próbując przekrzyczeć coraz intensywniejszą furię żywiołu.
Antares nie odezwał się. Skinął głową w milczeniu, jego tęczówki przypominały już tylko dwa złote, lśniące fosforycznie okręgi.
Trzasnął piorun. Gdzieś dalej, rozbił się chyba na tafli pobliskiego jeziora. Po chwili – gwałtowny huk. Kolejna smuga światła obrysowała ciemny kształt latawca. Grzmot następował jej na pięty.
Sophie puściła nieco sznurka, pozwoliła latawcowi wznieść się jeszcze wyżej, niemal dotknąć przewalających się nisko chmur. Antares stanął bliżej, uniósł tarczę.
To był moment. Sophie nawet nie dostrzegła, co się stało.
W jednym momencie szarpała się ze sznurkiem, w następnym resztki sznurka zwieszały się z jej dłoni, ona sama zaś stała dobre parę metrów dalej, zasłonięta tarczą Antaresa.
— No nie wierzę! — krzyknęła, zerkając nad jej górną krawędzią.
Latawca nie było. Po prostu przestał istnieć. W trawie czerwienił się jakiś strzęp, ale jeśli ktoś nie wiedział, czym wcześniej był, nie zgadłby, że kiedykolwiek tworzył część latawca. Po pękatych butelkach pozostały tylko wyszczerzone, szklane odłamki, a resztki drutu mokły w coraz intensywniejszym deszczu. Antares zerknął na tarczę. Pokrywająca metal farba nosiła pojedyncze zadrapania po odłamkach rozbitego szkła.
— Sophie… czy nie byłoby bezpieczniej poprosić któregoś z naszych magów…
— Byłoby — odparła kobieta. Rozważała to. — Równie dobrze mogłabym wygenerować elektryczność za pomocą wełnianego pompona, ale nie o to w tym chodzi. — Zwróciła wzrok na Antaresa. — Musi być błyskawica z nieba. Bo tak postanowiłam i koniec.
Rycerz westchnął. Uparte niewiasty były zgubą mężczyzn nie tylko w literaturze, a ich wzrost nie miał znaczenia. Zaś Sophie była niebywale uparta, jedno niepowodzenie na pewno nie zdołałoby zgasić jej zapału.
— Kiedy następne podejście?


Cztery dni później Sophie przyszykowała nowe butelki. Irina była co najmniej poirytowana, jednak alchemiczka jakoś wykręciła się uśmiechami i zapewnieniami, że to był tylko wypadek, że następnych butelek już na pewno nie zbije, a w ogóle to te pierogi, co były na obiad, to absolutny majstersztyk, nigdy w życiu takich dobrych nie jadła. Irinę udało się jakoś obłaskawić, starsza kobieta pomarudziła nieco i pokręciła głową nad szalonymi pomysłami młodzieży, ale nie czyniła Sophie wyrzutów.
I bardzo dobrze, bo kolejna próba też zakończyła się fiaskiem.
Antares przesunął palcami po mocniej podrapanej tarczy – tym razem poleciało nie tylko szkło, ale i jakieś metalowe odłamki, których Sophie użyła do budowy lepszych, bardziej pojemnych kondensatorów, czy jakichś innych przedziwnych urządzeń, o jakich rycerz nigdy wcześniej nie słyszał.
— Mam pecha do tych błyskawic — podsumowała Sophie, zbierając z trawy nadpaloną resztkę latawca. — Trafiają mi się same duże. Gautier nie przesadzał z tym, ile ceramicznych płytek wsadził w tę swoją baterię, hm…


Mówi się, że do trzech razy sztuka. Sophie doszła do wniosku, że dwie poprzednie porażki nauczyły ją już tyle, że teraz była pewna, że jej eksperyment się powiedzie. Hotaru patrzyła na nią z troską i niepokojem – tancerka również nie była przekonana co do bezpieczeństwa całego przedsięwzięcia. A poza tym – tak, jak większość ludzi uważała porażki za coś negatywnego, co nigdy nie powinno się wydarzyć. Dla naukowca porażka była lekcją, a z każdej lekcji Sophie wyciągała tyle, ile tylko się dało. Wiadomo było, że próby dokonania czegoś nowego, niespotykanego, poprzedzone były pasmem porażek.
— Tym razem latawiec jest inny — zauważyła, obracając w dłoniach nowe dzieło Hotaru. Tancerka skinęła głową, splotła dłonie.
— Pomyślałam… bo widzisz, w Yamato żyje wiele smoków, chociaż większość z nich to pomniejsze smoki… O ile smoki w ogóle mogą być pomniejsze. — Hotaru zrobiła niewielką pauzę, przechyliła nieco głowę. — Ale wśród tych najpotężniejszych jest Smok Burzy. My w Yamato… wierzymy, że smoki żywiołów utrzymują świat materialny takim, jakim jest – pilnują, by rzeki płynęły swoimi korytami, by ryż rósł, by tajfuny nie niszczyły wybrzeża, a wulkany nie rozerwały wysp na strzępy. Jest też Smok Pustki, który opiekuje się magią i tym, co poza zasłoną rzeczywistości. Zaś Smok Burzy… on opiekuje się nami, ludźmi.
Sophie uniosła brwi. Trudno jej było połączyć jedno z drugim, jednak nie przerywała pytaniami, pozwalając Hotaru kontynuować.
— Jest symbolem odwagi i woli walki. Błyskawica to jak olśnienie geniuszu, grzmot niczym protest, niezgoda na wyroki przeznaczenia. Burze są gwałtowne i chaotyczne, tak samo jak ludzie potrafią być gwałtowni i chaotyczni, ciągle o coś walcząc i spierając się. Ale ta walka nie idzie na darmo, wciąż pcha wszystko do przodu. Dlatego pomyślałam — tancerka przesunęła dłonią po widniejącym na latawcu rysunku smoka — że może ten wizerunek pomoże ci w twoich planach i twojej walce z błyskawicami.
Sophie uśmiechnęła się z wdzięcznością, mocniej zacisnęła palce na brzegach latawca. Co prawda ona sama nie wierzyła specjalnie w to, by namalowany smok miał w jakiś realny, pozytywny sposób wpłynąć na to, jak pójdzie jej eksperyment. Ale na pewno doceniała starania i przemyślenia Hotaru, praca tancerki nie była jej obojętna.
— Dziękuję. Czuję, że teraz po prostu musi się udać.


Kolejne dni minęły, nadeszła ostatnia z zapowiedzianych przez Isidoro burz.
Bogatsza o doświadczenie, z malowanym latawcem w dłoni, Sophie znów stanęła na polanie. U jej boku – Antares. Znów dzierżący swoją tarczę, błękitną z wymalowanym na niej srebrnym gryfem.
Latawiec wzniósł się w przestworza, smok stał się ledwie ciemniejszym pasmem na tle niknącej w burzy i wietrze czerwieni. Jedwabny sznurek naprężał się, targany gniewem przyrody, zaś Sophie umiejętnie puszczała i ściągała latawiec z powrotem, walcząc z chaotycznym prądem powietrza. Błyskawica rozdarła niebo, a kilka kroków później podążył za nią grzmot. Znów błyskawica, znów grzmot. Tym razem w odległości kroku.
W rozbłysku oślepiającej bieli latawiec zjednoczył się na zawsze z firmamentem. Smok odleciał ku ołowianym chmurom, przez krótki moment Sophie wydawało się, że to pęknięcie między obłokami naprawdę ma rozwartą paszczę. Antares instynktownie zasłonił alchemiczkę swą tarczą, ale pomoc rycerza nie była tym razem potrzebna.
Butelki były całe.
Przepalony drut syczał i dogasał w trawie, ale to się nie liczyło. Liczyła się tylko błyskawica zamknięta w butelkach i to, co Sophie zamierzała teraz z nią zrobić. W końcu się udało.


Porażka była częścią procesu. Sophie miała porażki uwzględnione, zaplanowane i przewidziane – wpisywały się w jej eksperyment, alchemiczka miała nawet mniej więcej nakreślone, co może pójść nie tak i czego będzie to dowodem. Dlatego też na stole laboratoryjnym leżało kilka obiektów, które kobieta zaklasyfikowała jako „te się mogą nadać", a także trochę pyłu i odłamków, gdy fizyka powiedziała jej „wiesz, chyba jednak nie".
W końcu Sophie wzięła do ręki przejrzysty kawałek sztucznej żywicy.
Materiał był niezwykły - z daleka niczym nie różnił się od błyszczącej bryłki szkła, jednak gdy wzięło się go do ręki, jego powierzchnia wydawała się inna, jakby cieplejsza, równie twarda, ale w jakiś trudny do opisania, inny sposób. I na pewno ważył o wiele mniej, nie był też tak koszmarnie kruchy, że ledwie lekkie stuknięcie mogło sprawić, że rozpadłby się na części.
Sophie zsyntezowała kilka rodzajów owej sztucznej żywicy – część miała nieodpowiedni kolor, który nie współgrał z jej zamysłem. Część nie przetrzymała spotkania z zamkniętą w butelce błyskawicą. Część zaś okazała się zbyt miękka i plastyczna, zbyt łatwo ich powierzchnia zaczynała się zarysowywać.
— Ciężki kawałek chleba, takie tworzenie ładnych rzeczy — westchnęła pod nosem, ale nie przerwała swego zajęcia.
Systematycznie skreślała starannie wypisane w notatniku możliwości i podejścia, krok po kroku eliminując możliwe opcje. Ale z każdym krokiem wiedziała więcej, każde skreślenie było niczym azymut, który wskazywał kierunek. I na przecięciu wszystkich tych linii Sophie dostrzegła – balans pomiędzy miękkością i kruchością, pomiędzy matową, barwną powierzchnią, a krystalicznie czystym wnętrzem.
— Mam to — powiedziała w końcu, uśmiechając się.
I przystąpiła do nowej syntezy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz