środa, 8 czerwca 2022

Od Antaresa cd. Ayrenn - Misja

Poranek wstał mglisty, zimny i przygnębiający.
Antares zasznurował właśnie koszulę pod szyją, wziął się za mocniejsze ściągnięcie pasa na biodrach. Czuł się dziwnie ociężały i nieswój tego dnia, sam nie potrafił stwierdzić, dlaczego.
„To przez truciznę od tej mendy" przypomniał mu usłużnie mag, zaś Antares przebiegł szybko w myślach wszystkie niewiasty, do których ten drugi nie pałał żadnymi ciepłymi uczuciami. Nie było ich wiele. Mag miał irytujący nawyk określania każdego napotkanego mężczyzny nie imieniem, a jakimś nieuprzejmym epitetem, zaś o każdej z niewiast mówił normalnie, używając jej imienia. Jeśli role się zmieniały, to już było nie najlepiej.
„Małgorzata nie działała w złych intencjach."
„Pierdolenie. Chciała cię otruć i tyle."
„Przecież i tak nic by mi nie było."
„Ale nie obudziłeś się tak, jak zawsze – świeży jak stokrotka, nie?"
„Nie jest aż tak źle. Przesadzasz."
Mag prychnął.
„Idź coś zeżryj. Jak zajmujesz się żarciem i trawieniem, to przynajmniej nie pierdolisz jak potłuczony."
Antares skończył się ubierać, zszedł ku dolnej izbie, by zjeść śniadanie.
Ayrenn siedziała w samotności przy stoliku, czekała na niego i Małgorzatę. Tej ostatniej wciąż nie było, więc po krótkim oczekiwaniu i wymienieniu paru ogólnych, niewiele znaczących uwag, a także zebraniu wyczekujących spojrzeń zza lady, Ayrenn i Antares w końcu zajęli się jedzeniem.
Dopiero gdy rycerz skończył wlewać w siebie trzeci talerz owsianki, z piętra dobiegło poszczekiwanie i ten charakterystyczny dźwięk stukania pazurów o drewno. Małgorzata cmoknęła cicho, Gnatołam nie poleciał na złamanie karku w stronę siedzących przy stole znajomych – przyszedł spokojnie i kulturalnie, usiadł strategicznie obok Ayrenn. Elfka uśmiechnęła się mimowolnie, podrapała psa za uchem.
— To dzisiaj przypiekamy boczki burmistrzowi — powiedziała jadowniczka, biorąc sobie na talerz nieco przypieczonego boczku.
— Musimy go skłonić do tego, żeby zamknął kopalnię — dodała Ayrenn. — Szczególnie po tym, jak rozmawialiśmy z Hansem.
„Kto rozmawiał, ten rozmawiał."
— Zobaczymy, jakim człowiekiem jest burmistrz, ale skoro nie zmusił górników do tego, żeby przestali wyprawiać się do sztolni, to życzę nam powodzenia, bo…
Małgorzata nie dokończyła, jakiś jegomość przepchnął się tuż za jej plecami, potrącił kobietę. Łyżka dźwięknęła o krawędź miski, Małgorzata wydała z siebie gniewne „Ej!", psy momentalnie się poderwały. Zaciśnięte dłonie Antaresa zaczęły wyglądać niebezpiecznie, w oczach rycerza rozbłysła magia.
I tak, jak nieznajomy mężczyzna się pojawił, tak zaraz burknął pod nosem coś, co mogło przy odrobinie dobrej woli być uznane za „przepraszam", a potem udał się w stronę lady, jak każdy kompletnie zwyczajny klient przybytku. Minęła ledwie chwila, Antares nie pamiętał już nawet twarzy jegomościa.
— Wierzę, że uda mu się przemówić do rozsądku. Wiem, że ludzie potrafią kierować się zyskiem, ale muszą być jakieś granice… Gosiu?
Małgorzata w skupieniu wpatrywała się w swoją dłoń, całość trwała chyba mniej niż mgnienie oka. Jadowniczka przywołała na twarz uśmiech, który nie sięgał oczu, zmięła w dłoni maleńki skrawek kartki, który momentalnie gdzieś wyparował.
— Poprawka — powiedziała, odkładając łyżkę w środek niedokończonego jedzenia. — Życzę wam powodzenia.
— Wam? — Ayrenn uniosła brew.
Tymczasem zaś Małgorzata wstała szybkim, sprężystym ruchem. Cmoknęła na pchełki.
— Wam. Bo zanim dotrzecie do burmistrza, mnie dawno już tu nie będzie.
Zaaferowane „Ale jak to?" utonęło w karczemnym hałasie, Małgorzata machnęła ręką, na odchodnym zapewniła, że wszystko jest w porządku, że to tylko mała zmiana i że na pewno sobie poradzą, a potem czułe ucho Antaresa wychwyciło oddalający się dźwięk galopującej Belladony i poszczekiwanie trzech wielkich psów. Małgorzata, tak jak odnalazła ich wcześniej i szybko się dołączyła, tak odłączyła się od nich równie sprawnie i bez wyjaśnień. Na stole pozostała tylko miska stygnącej strawy, którą zaraz zaopiekował się Antares.
— Kolejna misja od Cervana? — spytał rycerz, popatrując na siedzącą przed nim elfkę. Brwi Ayrenn pozostawały ściągnięte, na dnie spojrzenia czaiła się troska.
— Możliwe. Mam nadzieję, że… — Kobieta urwała, potrząsnęła głową, oderwała wzrok od zamglonego okna karczmy i wróciła nim do Antaresa. — Skupmy się na zadaniu.


Gabinet burmistrza, a raczej pokój, w którym zwykł pracować i przyjmować interesantów, był dokładnie taki, jak cała reszta miasta. Boleśnie pusty i prosty, wszystkie znajdujące się w nim przedmioty patrzyły tylko smętnie, w rysach i przebarwieniach było widać długie użytkowanie. Sam burmistrz kojarzył się Antaresowi ze starym i zapomnianym, przydrożnym słupem, z którego czas i kaprysy przyrody zmyły wszystkie barwy.
Mężczyzna wskazał im siedziska. Nim choć udało im się oprzeć plecy, burmistrz się odezwał.
— Kiedy możecie zejść pod ziemię? Jeszcze dzisiaj?
Wyraz lekkiej konsternacji przemknął przez twarz Ayrenn.
— Najpierw chcielibyśmy się dowiedzieć, jak wygląda sytuacja.
Burmistrz machnął dłonią.
— Od momentu, gdy wysłałem list do Cervana, nic się nie zmieniło. Nie mamy żadnych nowych informacji, tylko nowe trupy. To znaczy – zaginięcia — Skrzywił się. — Górnicy wolą, gdy mówi się „zaginięcia", to trochę lepiej brzmi.
— Właśnie, w kwestii górników…
Burmistrz skrzywił się jeszcze bardziej.
— Nic nie idzie do tych łbów nałożyć. Mówiłem, żeby nie leźli do kopalni, ale oni wiedzą lepiej, musiałbym pięćdziesięciu chłopa w łańcuchy zakuć, żeby dotarło.
— A jakich argumentów pan używał, jeśli mógłbym spytać?
Na tym etapie burmistrz wyglądał już, jakby zjadł cytrynę.
— Siłowych, bo takie najczęściej docierają. Powiedziałem, że mają nigdzie nie leźć, dopóki nie wytłuczemy tego, co siedzi w sztolni. I jak pójdą, to straż miejską naślę.
— I nasłał pan?
— Nasłałem. Połowa wróciła z przetrąconymi gnatami, bo okazuje się, że jak chłop całe życie napierdala kilofem w skałę, a potem raz pierdolnie pięścią w człowieka, to z delikwenta nie ma co zbierać. — Burmistrz odchylił się na siedzisku, skrzyżował ramiona na piersi. — Ja ich trochę rozumiem. Górników, w sensie. — Westchnął ciężko. — Wy nie jesteście stąd, to nie wiecie – tu nic nie ma. Nic nie rośnie, w lesie same sosny, nawet zwierząt mało. Mamy jedną dziurę w ziemi, co jak się w niej dobrze pogrzebie, to można znaleźć żelazo. Jak jest żelazo, to jest stal, a za stal płaci każdy władca. Płaci i za wszystko, co się z tej stali robi, szczególnie jak to przydatne na te ichniejsze szlacheckie rozrywki – wojenki takie i inne durnoty. — Burmistrz wsparł łokcie na wysłużonym blacie, pochylił się w stronę swoich rozmówców. — Całe miasto stoi na tej przeklętej kopalni, a jak powiem kontrahentom, że nie będzie towaru aż nie utłuczemy ririnów, to nie ririny nas dojadą, tylko zima. Bo nikt nam żarcia za darmo nie wyśle.
Zapadła dłuższa cisza.
— Poza tym jest jeszcze kwestia tych pajaców z Defros — podjął znowu burmistrz.
— Słyszeliśmy, że przybyła grupa naukowców i płacą za ririny…
— No właśnie — mężczyzna zacisnął dłonie w pięści. — Więc mam nie tylko górników, którzy jadą sobie pod ziemię, ale też i takich, co aktywnie szukają tego ścierwa. Bo jak się choć truchło przywlecze, to pajace płacą złotem, tylko że nikomu się to jeszcze nie udało.
Ayrenn i Antares w milczeniu wymienili spojrzenia. Nie potrzeba im było słów, oboje widzieli tylko jedno rozwiązanie nękającego miasteczko problemu.
— Parę dni — odezwała się w końcu Ayrenn. — Niech górnicy nie zjeżdżają do kopalni chociaż parę dni – chociaż na czas, aż my tam będziemy.
— Jaką mam gwarancję, że po tym czasie problem będzie rozwiązany?
— Moje słowo — odparł Antares.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz